środa, 13 listopada 2024

Dookoła Jeziora Ochrydzkiego: Lin, Pogradec, Ochryda.

Jezioro Ochrydzkie w powszechnej świadomości kojarzy się głównie z Macedonią, ale przecież około jednej trzeci powierzchni i brzegu leży w granicach Albanii. To jednak dwa różne światy. W Macedonii mamy wpisaną na listę UNESCO Ochrydę, która wraz z sąsiednimi miejscowościami jest głównym zagłębiem turystycznym kraju, zwłaszcza dla przybyszy z zagranicy. Tak było w czasach jugosłowiańskich, tak jest i teraz. Gdzieś przeczytałem, że statystycznie na jednego mieszkańca macedońskiego wybrzeża przypadało półtorej turysty, ale to były dane sprzed dekady, obecnie na pewno jest ich jeszcze więcej. Natomiast Albania, ogólnie znacznie popularniejsza, pod względem turystycznym to przede wszystkim morze. Nad albańskie Jezioro Ochrydzkie mało kto z cudzoziemców zagląda i to też tradycja, bo przecież w czasach komunizmu był to teren całkowicie niedostępny dla osób postronnych. Pod względem zabytków i interesujących miejsc również macedoński brzeg przeważa nad albańskim, choć i nad tym drugim coś się znajdzie.

Przerwą w odpoczynku nad wodą miał być objazd jeziora dookoła. Już tak kiedyś zrobiliśmy dawno temu, teraz chciałem zobaczyć, co się zmieniło i miałem w planach zwiedzić pewną miejscowość, którą poprzednio ominąłem. Odległościowo taki objazd to mniej więcej sto kilometrów, ale może zająć i cały dzień. No to w drogę!

Najbliższe od Kaliszty jest główne przejście graniczne pomiędzy dwoma krajami zlokalizowane przy przełęczy Qafë Thanë/Kafasan (Ќафасан, niecałe 1000 metrów n.p.m.). Mimo niedzieli, a może właśnie dlatego, aut na przejściu jest całkiem sporo. Ustawiamy się w kilku rzędach. Z mojej lewej stoi facet, który usiłuje osobówką przewieźć kilka sporych okien, przy czym ramy są na dachu, a okna na tylnych siedzeniach. Pogranicznicy albańscy go nie puszczają, więc musi cofać na wstecznym, bo nikt nie przewidział zawracania. Zwraca uwagę też kilkunastosamochodowy orszak weselny, przy czym prawie każde auto ma rejestrację z innego kraju. Gdy po niecałych dwudziestu minutach meldujemy się po albańskiej stronie, to znowu się na nich natykamy.


Okolice przełęczy są wyschnięte na wiór, wypłowiałe zielsko trzeszczy pod stopami. W takich warunkach doskonale czują się różne rośliny ostowate, na przykład osociec hiszpański, który w ogóle nie jest wybredny jeśli chodzi o środowisko naturalne.




Jezioro Ochrydzkie trzysta metrów pod nami.


Weselnicy ponownie nas mijają i znikają za zakrętami.


Dojeżdżamy do SH3, jednej z głównych dróg w tej części kraju. Skręcając w prawo ruszylibyśmy w stronę Tirany, my natomiast odbijamy w lewo w kierunku jeziora. Już po chwili zatrzymuję się na poboczu, gdzie stoi stragan z rozmaitymi towarami, ale przede wszystkim można podziwiać nabrzeżną panoramę.



Góry za moimi plecami także są niczego sobie.


Najbliższy cel to wioska Lin, nad którą góruje skalisty półwysep. To pierwsza miejscowość od granicy z Albanią. Oprócz pięknego położenia posiada bardzo długą historię, bo... najdłuższą na kontynencie! Znaleziono tu ślady palafitu (osady na palach) sprzed 8500 tysiąca lat, co czyni ją najstarszym nieprzerwanie zasiedlonym miejscem w Europie.


Po zjechaniu w dół mijamy zarośnięte tory linii Pogradec - Tirana. Zamknięto ją w 2012. Choć trwają prace rekonstrukcyjne na kolei w różnych częściach kraju, tego odcinka nie planuje się przywrócić do ruchu. Wielka szkoda, bo był chyba najbardziej widokowy w Albanii, z licznymi mostami i tunelami wśród gór.


W polach czają się bunkry. Wróg był przecież tak blisko!


Lin ma być wyróżniającą się wioską nie tylko z powodu historii, ale także demografii, bowiem w internetach można przeczytać, że zamieszkują ją liczni Macedończycy. Tyle, że to nie do końca prawda. W XIX wieku Lin opisywano jako miejscowość w połowie muzułmańską i w połowie chrześcijańską, czyli pół albańską i pół słowiańską. Właśnie, słowiańską, a nie macedońską, bo Macedończycy jako świadomy naród jeszcze nie istnieli. O ówczesnych Słowianach jako Macedończykach piszą oczywiście dzisiejsi Macedończycy zgodnie ze swoją polityką historyczną, co powtarzają bezrefleksyjnie niektórzy zagraniczni autorzy, natomiast przed wiekem wspominano o Bułgarach lub "chrześcijanach z Macedonii", co nie jest tożsame z Macedończykami. To zresztą szerszy problem związany z ludnością słowiańską w Albanii. Władze oficjalnie uznają mniejszość macedońską, lecz tylko w okolicach jeziora Prespa. Macedończyków jest w tym kraju nieco ponad dwa tysiące, natomiast ponad siedem tysięcy osób określało się jako Bułgarzy, dokładnie na tych samych terenach. I to wcale nie dziwi: Słowian w Albanii ominęła przymusowa macedonizacja prowadzona przez jugosłowiańskie władze, więc dziś mogą deklarować się bez obaw jako Bułgarzy (w Macedonii mogły ich za to spotkać szykany). Dodatkowo paszport bułgarski jest więcej wart niż macedoński, więc wybór wydaje się oczywisty. W każdym razie żadnej macedońskości w Lin nie widać, według fachowców Słowianie się zalbanizowani, zaś młode pokolenia nie znają już słowiańskiego języka, nawet jeśli używali go ich przodkowie.
Tymczasem ja nieopatrznie wjechałem w wąskie uliczki Linu obstawione ludźmi i w pewnym momencie musiałem zawrócić. Zaparkowałem pod wybebeszonym piętrowym budynkiem, gdzie do rezerwacji miejsc służyły kamienie.


Architektura wioski jest ciekawa, do wznoszenia wielu domów użyto kamieni. Większość z nich to obiekty z długą metryką, te przy głównej ulicy są często otynkowane i pomalowane w ciepłe kolory.



Na początek postanawiamy wdrapać się na półwysep. Prowadzi do niego droga z kostki, a znad dachów przebija się jezioro.



Półwysep składa się z dwóch wierzchołków. Wyższy z nich to stanowisko archeologiczne, więc go ogrodzono, lecz widzimy, że brama jest otwarta.


Za bramą stoi nadąsany facet. Nie reaguje na pozdrowienie, a na pytanie:
- Czy wstęp jest płatny?
...warczy "nie!", jakby właśnie przechodził ciężką menstruację. Ewidentnie chciałby być w zupełnie innym miejscu i z innym towarzystwem.
Na szczycie śmierdzi siarką i znajdują się tam ruiny kościoła bizantyjskiego z VI wieku. Odkryto je, gdy po wprowadzeniu przymusowej ateizacji komuniści zniszczyli późniejszą świątynię św. Anastazego. Same ruiny to nic specjalnego, ale możemy tutaj zobaczyć jedną z przepięknych wczesnochrześcijańskich mozaik. Pozostałe są zakryte ziemią lub piaskiem, tę można podziwiać w spokoju bez tłumów turystów.



Za nami pojawiają się dwie Francuzki i nagle cieć bramny zmienia się nie do poznania: zaczyna się uśmiechać, pokazuje kobietom drogę go mozaik i opowiada historię wykopalisk. Cud! Oprócz nich przychodzi jeszcze kilku Turków, więc ktoś Lin odwiedza, lecz na pewno nie są to masowe wycieczki.


Za płotem niszczeje niedokończona konstrukcja, chyba chcieli budować jakąś kaplicę. Z drugiej strony jest ładny widok na szuwary, ale najlepsze dopiero przed nami!



Okazało się, że po wyjściu z terenu wykopalisk należy skorzystać z wąskiej ścieżki biegnącej pomiędzy urwiskiem a kratami i wyjdziemy na otwartą przestrzeń prowadzącą w stronę drugiego wzgórza. A tam robi się naprawdę pięknie z panoramą jeziora oraz gór od lewa do prawa!




W dole cała wioska na wyciągnięcie ręki. Jest meczet i cerkiew, obydwa obiekty są nowe, stare zniszczyli komuniści.




Oddalona o dziesięć kilometrów macedońska Kaliszta ze wzgórzem, z którego dzień wcześniej patrzyłem w tę stronę. Po prawej meczet w Strudze.


Zastanawiałem się, czy granica na jeziorze jest w jakiś sposób oznaczona? Jakieś boje, tablice? Nie, nic takiego nie ma. Miejscowi i tak wiedzą, gdzie przebiega, a jakby nie wiedzieli, to straż graniczna szybko im przypomni. Zatrzymanie, grzywna, utrata licencji na przewóz pasażerów łodziami - to im potem grozi. W czasach Hodży kara była zazwyczaj jedna: seria z karabinu. Jeszcze w 1990 roku, kiedy to w Europie komunizm stawał się już przeszłością, na albańskich granicach zginęło od kul ponad pięćdziesiąt osób! Dla porównania: w czasie próby przekroczenia Muru Berlińskiego zabito sto czterdzieści osób, lecz w ciągu trzydziestu lat!


Podobno granica w okolicach Linu jest często używana przez przemytników, którzy od czasów wojny w Kosowie szmuglowali tędy ludzi, a dzisiaj głównie narkotyki i kradzione łodzie. To jednak nie tłumaczy, dlaczego do tej pory na Jeziorze Ochrydzkim nie otwarto żadnego wodnego przejścia granicznego. Nadal nie ma legalnej możliwości, aby z macedońskiej strony przepłynąć do albańskiej i odwrotnie! To absurd, turyści byliby zachwyceni takimi rejsami.

Półwysep można obejść dookoła, w tym celu trzeba jednak zejść po skałach, a my mamy na nogach sandały, więc wracamy drogą, którą przyszliśmy. Fotografuję jeszcze brzeg od wschodniej strony, tam gdzie malutkie ogródki wchodzą do wody.




Tymczasem brama do ruin kościoła została już zamknięta, wbiliśmy się idealnie w okres aktywności strażnika. 
Postanawiam podskoczyć na szybko do dwóch cmentarzy położonych pod nieodległym lasem. Mijam wielkiego, kudłatego psa buszującego w śmietniku, nawet na sekundę na mnie nie spojrzał.


Pierwszy cmentarz jest muzułmański, choć symboli religijnych nie widać. Drugi posiada wejście z krzyżem - chrześcijański, więc w domyśle słowiański. Na nagrobkach sprzed 1967 i po 1989 roku też są krzyże. Nie znalazłem ani jednego grobu z napisem w cyrylicy, a więc tak jak pisałem: brak śladów macedońskości/bułgarskości. Ciekawe jak to funkcjonowało w okresie ateizmu państwowego, przecież wtedy formalnie nie miało znaczenia gdzie nieboszczyk spocznie, skoro religii nie było?



Idziemy do centrum. Mijamy meczet i kościół, gdzie chwilę wcześniej zamknięto bramę na kłódkę.



Próbujemy obejść półwysep na poziomie jeziora. Im dalej, tym budynki robią się biedniejsze i bardziej zaniedbane. W bok odchodzą liczne małe uliczki schodzące do wody.



Znalazło się nawet hasło propagandowe z poprzedniej epoki.


Ścieżka wokół półwyspu oznaczona jest znakami szlaku, lecz wchodząc w opuszczone gospodarstwo zastanawiamy się, czy to rzeczywiście właściwy kierunek. Ale tak, można dalej iść. Domy ustępują miejsca ogródkom i niewielkim poletkom. Potem wszystko zaczynają zakrywać krzaki, czuć zapach padliny i zaczyna się wspinaczka po skałkach, więc zawracam.



Zanim ruszymy dalej, kupujemy kilka pamiątek w jednym z licznych straganów. Ponieważ w Albanii jesteśmy w tym roku jedynie parę godzin, więc nie wymieniałem walut, a zostało nam trochę leków sprzed roku. Wydajemy je na magnesy i od tego momentu mamy jedynie euro, ale to nie problem, bo wszędzie je przyjmują po kursie praktycznie kantorowym: 1 euro = 100 leków. Moją uwagę zwracają stoliczki z przeźroczystym płynami - bimber! Litr za pięć euro? Biorę. Stoiska pilnuje sąsiadka, woła właścicielkę, która od razu podstawia kubeczek.
- Test, test! - zachęca. Łykam, smakuje nieźle. Na Śląsku smakowało już gorzej 😏. Jeszcze bieganie pani po okolicznych domach w celu rozmienia banknotu i odpowiednio zaopatrzeni możemy opuścić Lin. Bardzo fajna miejscowość. Widać, że powoli zaczynają myśleć tu o turystach z zagranicy, bo są i pokoje do spania i widziałem ze dwie restauracyjki.


Dalsza droga wzdłuż wybrzeża ma elegancki asfalt, jest szeroka i wręcz zachęca do wciskania pedału gazu. Nie jadę zbyt przepisowo, ale i tak przez pewien czas siedzi mi na ogonie jakiś narwaniec. Wyprzedza mnie na ciągłej, więc uprzejmie puszczam go przodem i wkrótce zatrzymuje go policja 😏. Tak to się załatwia.

Mijam różne małe plaże na których, nie wiadomo czemu, nikt się nie kąpie. A takie ładne, nowoczesne. Na zdjęciu w tle ładnie widać przełęcz Baba i szczyt Magaro w górach Galiczica, zdobyty dwa lata temu. Pytanie, czy teraz można tam było iść, bo po wprowadzeniu stanu wyjątkowego władze zakazały wejścia do lasów na terenie całego kraju.


Wjeżdżamy do Pogradca, jedynego albańskiego miasta nad Jeziorem Ochrydzkim (Macedonia posiada aż dwa). Na ulicach prawdziwie wielkomiejski ruch, ale parkuję bez problemu. Na szczęście Albania jeszcze nie doszła do takiego poziomu nowoczesności jak inne bałkańskie kraje i zamiast wysyłania smsów z miejscowej karty sim albo ściągania aplikacji oferuje usługę starego, dobrego parkingowego. Ledwo stanąłem, a z najbliższego lokalu wybiegł zarośnięty facet z fają w gębie.
- Hello! - krzyknął - One euro for two hours. It's okej?
Pewnie, że okej. Wypisał świstek papieru, wcisnął za szybę i wrócił do swoich spraw. 

Uliczki Pogradca to typowa mieszanka starego i nowego, jak całe państwo. 


Pogradec swą historią sięga VIII wieku, ale większość historycznej zabudowy została zniszczona w czasach komunizmu. Niestety albo stety, miasto upodobał sobie Enver Hodża, więc to, co nie pasowało do nowej szczęśliwej ojczyzny, musiało zostać usunięte. Czasem można jeszcze dojrzeć pojedyncze wille w stylu śródziemnomorskim, pewnie wiele z nich należało kiedyś do Włochów.


Enverovi tak spodobał się klimat Ochrydzkiego, że w położonym na skraju Pogradca parku przy źródłach rzeki Drilon miał swoją willę, w której spędzał wolny czas. Podczas jego pobytów na wzgórzach w sąsiedztwie parku uruchamiano... ogromne wiatraki, które schładzały powietrze do odpowiedniej temperatury. Miasto było wówczas strefą zamkniętą, bez specjalnych zezwoleń nikt nie mógł się do niego dostać, a miejscowych ściśle kontrolowano. Dziś każdy może tu przybyć, co czynią i biedni i bogaci - tylu wypasionych fur jeżdżących na ulicach blisko plaży dawno nie widziałem. Kasa po prostu waliła po oczach. I amerykańskie rejestracje.


Plaża w Pogradcu jest długa na trzy kilometry. Na jej obrzeżach pustawo i jakoś tak idyllicznie. Piasek jest w miarę czysty, ale woda wyrzuca duże ilości glonów, które pracownicy porządkowi zbierają widłami na kupki.



W centralnej części plaży robi się światowo: tłok taki, że ciężko się przecisnąć, muzyka rąbie z głośników jak dzika. Są odcinki plaży prywatne, są miejskie (więc z bezpłatnymi miejscami), są beach bary, wypożyczalnie rowerków, łódek, motorków i Bóg wie jeszcze czego. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć jaka to przyjemność wypoczywać w takim tłoku!




Szukamy toalety. Kosztuje 50 leków i obsługuje ją wielki chłop, który dziwi się, że ja też nie chcę skorzystać. Kilka razy się upewnia, czy na pewno tylko damska 😏.


Znacznie spokojniej, chłodniej i przyjemniej jest w parku ciągnącym się wzdłuż plaży. Przyczaiło się tam sporo osób na ławeczkach i kocach, starsi ludzie odpoczywają w cieniu altanek. Gdyby ktoś chciał poznać historię, to w zachodniej części znajdzie wiele pomników albańskich gieroji (raczej tych spod znaku czerwonej gwiazdy). Strzelam aparatem zdjęcia tu i tam, nikt się nie zakrywa ani nie grozi, a zdarza się, że rodzice sami wołają do dziecka, aby mi pomachało. W tej bardziej cywilizowanej Europie to już rzadko możliwe.


Mimo niedzieli wszystkie sklepy są otwarte, a po ulicach pędzą śmieciarki i zbierają kubły. Robimy niewielkie zakupy, pytając przedtem kasjerkę, czy można płacić kartą, czym wzbudziłem jej rozbawienie. No cóż, nie cała Albania jest tak "prokartowa". 


Z wypatrzonych ciekawostek:
* bunkier na jednym z podwórek, zdaje się obok muzeum miejskiego. Miał chronić cenne zbiory przed grabieżą imperialistów wszelakich,
* prawosławna cerkiew Zaśnięcia Bogurodzicy. Nowa, wszystkie stare świątynie zniszczono.



Opuszczamy miasto kierując się na wschód. Nieco na wyczucie, bo brak znaków w stronę granicy. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę na skraju Parku Narodowego Drilon. To w nim wypoczywał Hodża, jego dawna willa jest obecnie restauracją. Mimo szumnej nazwy rozmiarami pasuje on do zwykłego podmiejskiego parku, choć niewątpliwie jest tu ładnie: las, woda, pływające łódki i niebezpieczne dla samochodów mostki.



Zwykli albańscy obywatele mogli odwiedzać park jedynie raz w roku z okazji Święta Granicy pod czujnym okiem wojska i bezpieki. O obecności wodza świadczył też fakt pojawiania się w telewizji włoskich kanałów, gdyż w czasie jego wypoczynku chwilowo ich nie zagłuszano. Gdy w 1991 roku albański komunizm w końcu padł, ludzie z Pogradca zemścili się na... kwiatach. Po otwarciu parku całkowicie zniszczono różane ogrody wokół willi.


Kiedyś na okolicznych wzgórzach rosło znacznie więcej drzew. Ale w 1975 roku doszło do jedynej udanej ucieczki przez jezioro: szesnaście ściśniętych na małej łódce osób nocą przepłynęło z plaży w pobliżu parku w okolice klasztoru św. Nauma w Jugosławii. W linii prostej to może z półtora kilometra, im to zajęło osiem godzin! Plan ucieczki był tak śmiały, że aż bezczelny: dokonano jej w czasie pobytu Hodży w willi. Wówczas jednak wojsko i pogranicznicy bardziej skupiały się na jej otoczeniu, a nie jeziorze, natomiast wielkie reflektory, które w normalnych warunkach nieustannie przeszukiwały wodę, włączano rzadko, bo przeszkadzały dyktatorowi w odpoczynku. Ucieczka zatem się udała, choć mężczyźni wylądowali na kilka tygodni w jugosłowiańskim więzieniu. To i tak dobrze, bowiem zdarzało się, że Jugosłowianie odstawiali uciekinierów na granicę, na śmierć lub obóz koncentracyjny. Na szczęście w latach 70. Tito szedł już ku zachodowi, więc śmiałków z łodzi pokazywano nawet w państwowej telewizji jako bohaterów. Wściekłe albańskie władze kazały wyciąć drzewa i szuwary w rejonie przygranicznym i do dzisiaj jest tam łysawo.


Nieoznaczona droga ku przejściu z Macedonią robi się coraz węższa, aż zmienia się w szutrówkę pnącą się ostro do góry. Jadący przed nami Serbowie gwałtownie zawracają, ja z uporem pcham się dalej i po chwili wyjeżdżam na nowiutki asfalt! Okazuje się, iż trwa budowa dojazdu do przejścia, ale krótki odcinek łącznikowy może wystraszyć każdego 😛. Raczej nie zmieści się tu żaden autobus ani ciężarówka, chociaż w przypadku kierowców z Bałkanów nic nie jest pewne.



Przy albańskich budkach pusto, co nie dziwi, bo mało brakowało, a sam bym zawrócił. Przy macedońskich sznur piechurów, którzy wracają do kraju - prawdopodobnie z klasztoru, który leży tuż obok granicy. Nawet przed remontem między Macedonią a Albanią nie funkcjonował żaden transport zbiorowy, więc osoby nie posiadające własnego auta były skazane na wędrówkę pomiędzy klasztorem a Pogradcem. System komputerowy działa na tyle wolno, że mimo braku innych wozów przekroczenie granicy zajmuje aż dziesięć minut i po pięciu godzinach kończymy tę krótką wizytę w kraju czarnego orła. Ale to nie koniec objazdu jeziora!

W Macedonii droga jest kręta i z wieczną ciągła linią. Szybko robi tłoczno, bo ludzie zaczynają wracać z niedzielnego wypoczynku. Praktycznie w każdej miejscowości stoją dziesiątki porzuconych byle jak samochodów, których pasażerowie nadal wylegują się na plaży. Na zdjęciu wioska Pesztani (Пештани): deptak z palmami jest pusty, bo wszyscy leżą kawałek dalej.


No i pora na Ochrydę (Охрид, Ohër). Zawsze jak jestem nad Jeziorem Ochrydzkim, to staram się tu zajrzeć. Zerknąć, czy są jakieś zmiany. Są: stary dom przed małym meczetem coraz bardziej chyli się w bok.


Jak na najpopularniejsze miasto w kraju nie brakuje tu turystów, ale tak naprawdę chodzą oni w większych ilościach jedynie po kilku głównych ulicach obwieszonych reklamami niepasującymi do zabytkowej architektury. Czasem wystarczy skręcić w bok i robi się pusto.



Na deptaku pragmatyzm w pełni: można zamówić sobie koszulkę z Putinem w dwóch wersjach - chwalącej i prześmiewnej 😏. Ale Macedonia to nie Rosja i Czarnogóra, Rosjan tu niewielu, a i prorosyjskich sympatii mniej, więc na tę pierwszą opcję niekoniecznie będą tłumy chętnych. Z kolei wierzący mogą się pomodlić do świętej Coca-Coli 😛.


Zaglądamy do ochrydzkiego portu. Można się z niego przepłynąć stateczkiem lub łódką do Strugi i św. Nauma. Do Pogradca czy Linu nie można. Ciekawe, czy to się kiedyś zmieni? Państwa bałkańskie dużo dyskutują na temat otwarcia granic, lecz wszystko kończy się na wspólnym pozowaniu do zdjęć.


Według legend w Ochrydzie ma być sto cerkwi albo nawet tyle, ile dni w roku. Nie wiem jaka liczba jest prawidłowa, ale rzeczywiście świątynie są prawie wszędzie. Niedaleko murów miejskich znaleźliśmy niewielką cerkiew św. Mikołaja z XIV wieku. Po przybyciu Turków była ona zamieniona na szpital, stąd przydomek "Bolnicki" (Свети Никола Болнички). Na trawniku obok budynku dokazuje banda zabiedzonych małych kotów.


Niedaleko cerkwi zwraca uwagę potężny dom rodziny Robewi (Куќа на Робевци) z lat 60. XIX wieku. Reprezentuje on tzw. narodowy macedoński styl miejski (choć widziałem podobne też w Bułgarii), charakterystyczny dla bogatych rodzin chrześcijańskich. Ta rezydencja jest jedną z najbardziej znanych, dziś mieści się w niej muzeum historyczne.


Ochrydę już kiedyś zwiedzaliśmy bardzo dokładnie, ale nigdy nie udało mi się wejść do żadnego miejscowego meczetu. Albo zamknięty na głucho albo w remoncie. Miasto nad jeziorem zwano niegdyś "Bałkańską Jerozolimą" i mimo, że meczetów nie jest aż tak dużo jak cerkwi (muzułmanie - Albańczycy i Turcy - stanowią niecałe dwadzieścia procent mieszkańców), to rzucają się w oczy. Największa z islamskich świątyń została wysadzona w powietrze w pierwszych latach komunizmu (mniej więcej w tym samym czasie, gdy... Ochrydę uznano za strefę zabytkową), dziś palmę pierwszeństwa dzierży meczet Alego Paszy (Али Паша дзамия, Xhamia e Ali Paşës, Ali Paşa Camii) z 1573 roku. Robiłem trzykrotną próbę zobaczenia go od wewnątrz: za pierwszym razem zamknięty, za drugim trwała akurat modlitwa, za trzecim zatrzaśnięto mi bramę przed nosem.
- Tylko w czasie modlitw - wyjaśnił jeden facet.


Może boją się roznegliżowanych dziewczyn, które lubią umawiać się w grupach akurat obok wejścia do świątyni? Kilka metrów, a dwa totalnie różne światy.


Meczet Tekke, zwany też meczetem Zeynela Abedina Paszy (Зејнел Абедин-пашина џамија, Zejnel Abedin Pashës, Zeynel Abedin Paşa Camii) jest o dwadzieścia lat młodszy od sąsiada. Lśni się w słońcu po wieloletnim remoncie, ale cóż z tego, skoro również jest zamknięty!


Pora była coś zjeść. Wybraliśmy lokal na końcu deptaka; pusty, ale po prawdzie o tej porze wszędzie było pusto poza jedną restauracją, do której ustawiła się kilkunastoosobowa kolejka! W takiej na pewno czekać nie będziemy. Jeśli chodzi o jedzenie to nasza knajpa była w porządku, lecz obsługa już nie! Brzuchaty właściciel był wyraźnie poirytowany, że zamówiliśmy za mało (zupa rybna, tawcze grawcze z sudżukiem, sałata ochrydzka z jedną oliwką i dwa piwa), fukał, prychał, trzaskał menu rzucając je na sąsiedni stół i tym podobne. Tak więc gdyby ktoś się zastanawiał, to restaurację o nazwie BRIONI 2008 omijać szerokim łukiem!


Jeszcze trzeba zrobić zakupy. W Macedonii, inaczej niż w Albanii, prawie wszystkie sklepy w niedzielę są zamknięte. Trafiamy jednak na otwarty, duży, niedaleko deptaku. Kolejka jak w Biedronce, gdy rzucą promocję na tanie piwska, ale szybko przypominam sobie, że ten przybytek znamy: jest muzułmański i nie ma w nim alkoholu. Wychodzimy!
Dopiero blisko samochodu widzimy mały sklepik z wystawionymi procentami.
- Skąd jesteście? - pyta starszy pan. - Z Polski? - myśli dłuższą chwilę. - Byliście w centrum? A gdzie śpicie? Kaliszta, to naprzeciwko. Poczekajcie, przyniosę wam zimne piwo z lodówki.

I tym miłym akcentem zakończyliśmy objazd Jeziora Ochrydzkiego. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz