Jezioro Ochrydzkie w powszechnej świadomości kojarzy się głównie z
Macedonią, ale przecież około jednej trzeci powierzchni i brzegu leży w
granicach Albanii. To jednak dwa różne światy. W Macedonii mamy
wpisaną na listę UNESCO Ochrydę, która wraz z sąsiednimi miejscowościami jest
głównym zagłębiem turystycznym kraju, zwłaszcza dla przybyszy z zagranicy. Tak
było w czasach jugosłowiańskich, tak jest i teraz. Gdzieś przeczytałem, że
statystycznie na jednego mieszkańca macedońskiego wybrzeża przypadało półtorej
turysty, ale to były dane sprzed dekady, obecnie na pewno jest ich jeszcze
więcej. Natomiast Albania, ogólnie znacznie popularniejsza, pod względem
turystycznym to przede wszystkim morze. Nad albańskie Jezioro Ochrydzkie mało
kto z cudzoziemców zagląda i to też tradycja, bo przecież w czasach komunizmu
był to teren całkowicie niedostępny dla osób postronnych. Pod względem
zabytków i interesujących miejsc również macedoński brzeg przeważa nad
albańskim, choć i nad tym drugim coś się znajdzie.
Przerwą w odpoczynku nad wodą miał być objazd jeziora dookoła. Już tak kiedyś
zrobiliśmy dawno temu, teraz chciałem zobaczyć, co się zmieniło i miałem w
planach zwiedzić pewną miejscowość, którą poprzednio ominąłem. Odległościowo
taki objazd to mniej więcej sto kilometrów, ale może zająć i cały dzień. No to
w drogę!
Najbliższe od Kaliszty jest główne przejście graniczne pomiędzy dwoma krajami
zlokalizowane przy przełęczy Qafë Thanë/Kafasan (Ќафасан,
niecałe 1000 metrów n.p.m.). Mimo niedzieli, a może właśnie dlatego, aut na
przejściu jest całkiem sporo. Ustawiamy się w kilku rzędach. Z mojej lewej
stoi facet, który usiłuje osobówką przewieźć kilka sporych okien, przy czym
ramy są na dachu, a okna na tylnych siedzeniach. Pogranicznicy albańscy go nie
puszczają, więc musi cofać na wstecznym, bo nikt nie przewidział zawracania.
Zwraca uwagę też kilkunastosamochodowy orszak weselny, przy czym prawie każde
auto ma rejestrację z innego kraju. Gdy po niecałych dwudziestu minutach
meldujemy się po albańskiej stronie, to znowu się na nich natykamy.
Okolice przełęczy są wyschnięte na wiór, wypłowiałe zielsko trzeszczy pod
stopami. W takich warunkach doskonale czują się różne rośliny ostowate, na
przykład osociec hiszpański, który w ogóle nie jest wybredny jeśli chodzi o
środowisko naturalne.
Jezioro Ochrydzkie trzysta metrów pod nami.
Dojeżdżamy do SH3, jednej z głównych dróg w tej części kraju. Skręcając w
prawo ruszylibyśmy w stronę Tirany, my natomiast odbijamy w lewo w kierunku
jeziora. Już po chwili zatrzymuję się na poboczu, gdzie stoi stragan z
rozmaitymi towarami, ale przede wszystkim można podziwiać nabrzeżną panoramę.
Góry za moimi plecami także są niczego sobie.
Najbliższy cel to wioska Lin, nad którą góruje skalisty półwysep.
To pierwsza miejscowość od granicy z Albanią. Oprócz pięknego położenia
posiada bardzo długą historię, bo... najdłuższą na kontynencie! Znaleziono tu
ślady palafitu (osady na palach) sprzed 8500 tysiąca lat, co czyni ją
najstarszym nieprzerwanie zasiedlonym miejscem w Europie.
Po zjechaniu w dół mijamy zarośnięte tory linii Pogradec - Tirana. Zamknięto
ją w 2012. Choć trwają prace rekonstrukcyjne na kolei w różnych częściach
kraju, tego odcinka nie planuje się przywrócić do ruchu. Wielka szkoda, bo był
chyba najbardziej widokowy w Albanii, z licznymi mostami i tunelami wśród gór.
W polach czają się bunkry. Wróg był przecież tak blisko!
Lin ma być wyróżniającą się wioską nie tylko z powodu historii, ale
także demografii, bowiem w internetach można przeczytać, że zamieszkują
ją liczni Macedończycy. Tyle, że to nie do końca prawda. W XIX wieku Lin
opisywano jako miejscowość w połowie muzułmańską i w połowie chrześcijańską,
czyli pół albańską i pół słowiańską. Właśnie, słowiańską, a nie macedońską, bo
Macedończycy jako świadomy naród jeszcze nie istnieli. O ówczesnych Słowianach
jako Macedończykach piszą oczywiście dzisiejsi Macedończycy zgodnie ze swoją
polityką historyczną, co powtarzają bezrefleksyjnie niektórzy zagraniczni
autorzy, natomiast przed wiekem wspominano o Bułgarach lub "chrześcijanach z
Macedonii", co nie jest tożsame z Macedończykami. To zresztą szerszy problem
związany z ludnością słowiańską w Albanii. Władze oficjalnie uznają mniejszość
macedońską, lecz tylko w okolicach jeziora Prespa. Macedończyków jest w tym
kraju nieco ponad dwa tysiące, natomiast ponad siedem tysięcy osób określało
się jako Bułgarzy, dokładnie na tych samych terenach. I to wcale nie dziwi:
Słowian w Albanii ominęła przymusowa macedonizacja prowadzona przez
jugosłowiańskie władze, więc dziś mogą deklarować się bez obaw jako Bułgarzy
(w Macedonii mogły ich za to spotkać szykany). Dodatkowo paszport bułgarski
jest więcej wart niż macedoński, więc wybór wydaje się oczywisty. W każdym
razie żadnej macedońskości w Lin nie widać, według fachowców Słowianie się
zalbanizowani, zaś młode pokolenia nie znają już słowiańskiego języka, nawet
jeśli używali go ich przodkowie.
Tymczasem ja nieopatrznie wjechałem w wąskie uliczki Linu obstawione ludźmi i
w pewnym momencie musiałem zawrócić. Zaparkowałem pod
wybebeszonym piętrowym budynkiem, gdzie do rezerwacji miejsc służyły kamienie.
Architektura wioski jest ciekawa, do wznoszenia wielu domów użyto kamieni.
Większość z nich to obiekty z długą metryką, te przy głównej ulicy są
często otynkowane i pomalowane w ciepłe kolory.
Na początek postanawiamy wdrapać się na półwysep. Prowadzi do niego droga z
kostki, a znad dachów przebija się jezioro.
Półwysep składa się z dwóch wierzchołków. Wyższy z nich to stanowisko
archeologiczne, więc go ogrodzono, lecz widzimy, że brama jest otwarta.
Za bramą stoi nadąsany facet. Nie reaguje na pozdrowienie, a na pytanie:
- Czy wstęp jest płatny?
...warczy "nie!", jakby właśnie przechodził ciężką menstruację. Ewidentnie
chciałby być w zupełnie innym miejscu i z innym towarzystwem.
Na szczycie śmierdzi siarką i znajdują się tam ruiny kościoła bizantyjskiego z
VI wieku. Odkryto je, gdy po wprowadzeniu przymusowej ateizacji komuniści
zniszczyli późniejszą świątynię św. Anastazego. Same ruiny to nic specjalnego,
ale możemy tutaj zobaczyć jedną z przepięknych wczesnochrześcijańskich mozaik. Pozostałe są zakryte ziemią lub piaskiem, tę
można podziwiać w spokoju bez tłumów turystów.
Za nami pojawiają się dwie Francuzki i nagle cieć bramny zmienia się nie do
poznania: zaczyna się uśmiechać, pokazuje kobietom drogę go mozaik i opowiada
historię wykopalisk. Cud! Oprócz nich przychodzi jeszcze kilku Turków, więc
ktoś Lin odwiedza, lecz na pewno nie są to masowe wycieczki.
Za płotem niszczeje niedokończona konstrukcja, chyba chcieli budować jakąś
kaplicę. Z drugiej strony jest ładny widok na szuwary, ale najlepsze dopiero
przed nami!
Okazało się, że po wyjściu z terenu wykopalisk należy skorzystać z wąskiej
ścieżki biegnącej pomiędzy urwiskiem a kratami i wyjdziemy na otwartą
przestrzeń prowadzącą w stronę drugiego wzgórza. A tam robi się
naprawdę pięknie z panoramą jeziora oraz gór od lewa do prawa!
W dole cała wioska na wyciągnięcie ręki. Jest meczet i cerkiew, obydwa obiekty
są nowe, stare zniszczyli komuniści.
Oddalona o dziesięć kilometrów macedońska Kaliszta ze wzgórzem, z którego
dzień wcześniej patrzyłem w tę stronę. Po prawej meczet w Strudze.
Zastanawiałem się, czy granica na jeziorze jest w jakiś sposób oznaczona?
Jakieś boje, tablice? Nie, nic takiego nie ma. Miejscowi i tak wiedzą, gdzie
przebiega, a jakby nie wiedzieli, to straż graniczna szybko im przypomni.
Zatrzymanie, grzywna, utrata licencji na przewóz pasażerów łodziami - to im potem grozi.
W czasach Hodży kara była zazwyczaj jedna: seria z karabinu. Jeszcze w 1990
roku, kiedy to w Europie komunizm stawał się już przeszłością, na albańskich
granicach zginęło od kul ponad pięćdziesiąt osób! Dla porównania: w czasie próby
przekroczenia Muru Berlińskiego zabito sto czterdzieści osób, lecz w ciągu
trzydziestu lat!
Podobno granica w okolicach Linu jest często używana przez przemytników,
którzy od czasów wojny w Kosowie szmuglowali tędy ludzi, a dzisiaj głównie
narkotyki i kradzione łodzie. To jednak nie tłumaczy, dlaczego do tej pory na
Jeziorze Ochrydzkim nie otwarto żadnego wodnego przejścia granicznego. Nadal
nie ma legalnej możliwości, aby z macedońskiej strony przepłynąć do albańskiej
i odwrotnie! To absurd, turyści byliby zachwyceni takimi rejsami.
Półwysep można obejść dookoła, w tym celu trzeba jednak zejść po skałach, a my
mamy na nogach sandały, więc wracamy drogą, którą przyszliśmy. Fotografuję
jeszcze brzeg od wschodniej strony, tam gdzie malutkie ogródki wchodzą do wody.
Tymczasem brama do ruin kościoła została już zamknięta, wbiliśmy się idealnie
w okres aktywności strażnika.
Postanawiam podskoczyć na szybko do dwóch cmentarzy położonych pod nieodległym
lasem. Mijam wielkiego, kudłatego psa buszującego w śmietniku, nawet na
sekundę na mnie nie spojrzał.
Pierwszy cmentarz jest muzułmański, choć symboli religijnych nie widać. Drugi
posiada wejście z krzyżem - chrześcijański, więc w domyśle słowiański. Na
nagrobkach sprzed 1967 i po 1989 roku też są krzyże. Nie znalazłem ani jednego
grobu z napisem w cyrylicy, a więc tak jak pisałem: brak śladów
macedońskości/bułgarskości. Ciekawe jak to funkcjonowało w okresie ateizmu
państwowego, przecież wtedy formalnie nie miało znaczenia gdzie nieboszczyk
spocznie, skoro religii nie było?
Idziemy do centrum. Mijamy meczet i kościół, gdzie chwilę wcześniej
zamknięto bramę na kłódkę.
Próbujemy obejść półwysep na poziomie jeziora. Im dalej, tym budynki robią się
biedniejsze i bardziej zaniedbane. W bok odchodzą liczne małe uliczki
schodzące do wody.
Znalazło się nawet hasło propagandowe z poprzedniej epoki.
Ścieżka wokół półwyspu oznaczona jest znakami szlaku, lecz wchodząc w
opuszczone gospodarstwo zastanawiamy się, czy to rzeczywiście właściwy
kierunek. Ale tak, można dalej iść. Domy ustępują miejsca ogródkom i
niewielkim poletkom. Potem wszystko zaczynają zakrywać krzaki, czuć zapach
padliny i zaczyna się wspinaczka po skałkach, więc zawracam.
Zanim ruszymy dalej, kupujemy kilka pamiątek w jednym z licznych straganów.
Ponieważ w Albanii jesteśmy w tym roku jedynie parę godzin, więc nie
wymieniałem walut, a zostało nam trochę leków sprzed roku. Wydajemy je na
magnesy i od tego momentu mamy jedynie euro, ale to nie problem, bo wszędzie
je przyjmują po kursie praktycznie kantorowym: 1 euro = 100 leków. Moją uwagę
zwracają stoliczki z przeźroczystym płynami - bimber! Litr za pięć euro?
Biorę. Stoiska pilnuje sąsiadka, woła właścicielkę, która od razu podstawia
kubeczek.
- Test, test! - zachęca. Łykam, smakuje nieźle. Na Śląsku smakowało już gorzej
😏. Jeszcze bieganie pani po okolicznych domach w celu rozmienia banknotu i
odpowiednio zaopatrzeni możemy opuścić Lin. Bardzo fajna miejscowość. Widać,
że powoli zaczynają myśleć tu o turystach z zagranicy, bo są i pokoje do
spania i widziałem ze dwie restauracyjki.
Dalsza droga wzdłuż wybrzeża ma elegancki asfalt, jest szeroka i wręcz
zachęca do wciskania pedału gazu. Nie jadę zbyt przepisowo, ale i tak przez
pewien czas siedzi mi na ogonie jakiś narwaniec. Wyprzedza mnie na ciągłej,
więc uprzejmie puszczam go przodem i wkrótce zatrzymuje go policja 😏. Tak
to się załatwia.
Mijam różne małe plaże na których, nie wiadomo czemu, nikt się nie kąpie. A
takie ładne, nowoczesne. Na zdjęciu w tle ładnie widać przełęcz Baba i
szczyt Magaro w górach Galiczica,
zdobyty dwa lata temu. Pytanie, czy teraz można tam było iść, bo po wprowadzeniu stanu
wyjątkowego władze zakazały wejścia do lasów na terenie całego kraju.
Wjeżdżamy do Pogradca, jedynego albańskiego miasta nad Jeziorem
Ochrydzkim (Macedonia posiada aż dwa). Na ulicach prawdziwie
wielkomiejski ruch, ale parkuję bez problemu. Na szczęście Albania jeszcze
nie doszła do takiego poziomu nowoczesności jak inne bałkańskie kraje i
zamiast wysyłania smsów z miejscowej karty sim albo ściągania aplikacji
oferuje usługę starego, dobrego parkingowego. Ledwo stanąłem, a z najbliższego
lokalu wybiegł zarośnięty facet z fają w gębie.
- Hello! - krzyknął - One euro for two hours. It's okej?
Pewnie, że okej. Wypisał świstek papieru, wcisnął za szybę i wrócił do
swoich spraw.
Uliczki Pogradca to typowa mieszanka starego i nowego, jak całe
państwo.
Pogradec swą historią sięga VIII wieku, ale większość historycznej zabudowy
została zniszczona w czasach komunizmu. Niestety albo stety, miasto
upodobał sobie Enver Hodża, więc to, co nie pasowało do nowej szczęśliwej
ojczyzny, musiało zostać usunięte. Czasem można jeszcze dojrzeć pojedyncze
wille w stylu śródziemnomorskim, pewnie wiele z nich należało kiedyś do
Włochów.
Enverovi tak spodobał się klimat Ochrydzkiego, że w położonym na skraju
Pogradca parku przy źródłach rzeki Drilon miał swoją willę, w której spędzał
wolny czas. Podczas jego pobytów na wzgórzach w sąsiedztwie parku
uruchamiano... ogromne wiatraki, które schładzały powietrze do odpowiedniej
temperatury. Miasto było wówczas strefą zamkniętą, bez specjalnych zezwoleń
nikt nie mógł się do niego dostać, a miejscowych ściśle kontrolowano. Dziś
każdy może tu przybyć, co czynią i biedni i bogaci - tylu wypasionych fur
jeżdżących na ulicach blisko plaży dawno nie widziałem. Kasa po prostu
waliła po oczach. I amerykańskie rejestracje.
Plaża w Pogradcu jest długa na trzy kilometry. Na jej obrzeżach
pustawo i jakoś tak idyllicznie. Piasek jest w miarę czysty, ale woda
wyrzuca duże ilości glonów, które pracownicy porządkowi zbierają widłami na
kupki.
W centralnej części plaży robi się światowo: tłok taki, że ciężko się
przecisnąć, muzyka rąbie z głośników jak dzika. Są odcinki plaży prywatne,
są miejskie (więc z bezpłatnymi miejscami), są beach bary,
wypożyczalnie rowerków, łódek, motorków i Bóg wie jeszcze czego. Nigdy nie
potrafiłem zrozumieć jaka to przyjemność wypoczywać w takim tłoku!
Szukamy toalety. Kosztuje 50 leków i obsługuje ją wielki chłop, który dziwi
się, że ja też nie chcę skorzystać. Kilka razy się upewnia, czy na pewno
tylko damska 😏.
Znacznie spokojniej, chłodniej i przyjemniej jest w parku ciągnącym się
wzdłuż plaży. Przyczaiło się tam sporo osób na ławeczkach i kocach, starsi
ludzie odpoczywają w cieniu altanek. Gdyby ktoś chciał poznać historię, to w
zachodniej części znajdzie wiele pomników albańskich gieroji (raczej tych
spod znaku czerwonej gwiazdy). Strzelam aparatem zdjęcia tu i tam, nikt się
nie zakrywa ani nie grozi, a zdarza się, że rodzice sami wołają do dziecka,
aby mi pomachało. W tej bardziej cywilizowanej Europie to już rzadko
możliwe.
Mimo niedzieli wszystkie sklepy są otwarte, a po ulicach pędzą śmieciarki i
zbierają kubły. Robimy niewielkie zakupy, pytając przedtem kasjerkę, czy
można płacić kartą, czym wzbudziłem jej rozbawienie. No cóż, nie cała
Albania jest tak "prokartowa".
Z wypatrzonych ciekawostek:
* bunkier na jednym z podwórek, zdaje się obok muzeum miejskiego. Miał
chronić cenne zbiory przed grabieżą imperialistów wszelakich,
* prawosławna cerkiew Zaśnięcia Bogurodzicy. Nowa, wszystkie stare świątynie
zniszczono.
Opuszczamy miasto kierując się na wschód. Nieco na wyczucie, bo brak znaków
w stronę granicy. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę na skraju
Parku Narodowego Drilon. To w nim wypoczywał Hodża, jego dawna willa
jest obecnie restauracją. Mimo szumnej nazwy rozmiarami pasuje on do
zwykłego podmiejskiego parku, choć niewątpliwie jest tu ładnie: las, woda,
pływające łódki i niebezpieczne dla samochodów mostki.
Zwykli albańscy obywatele mogli odwiedzać park jedynie raz w roku z okazji
Święta Granicy pod czujnym okiem wojska i bezpieki. O obecności wodza
świadczył też fakt pojawiania się w telewizji włoskich kanałów, gdyż w
czasie jego wypoczynku chwilowo ich nie zagłuszano. Gdy w 1991 roku albański
komunizm w końcu padł, ludzie z Pogradca zemścili się na... kwiatach. Po
otwarciu parku całkowicie zniszczono różane ogrody wokół willi.
Kiedyś na okolicznych wzgórzach rosło znacznie więcej drzew. Ale w 1975 roku
doszło do jedynej udanej ucieczki przez jezioro: szesnaście ściśniętych na
małej łódce osób nocą przepłynęło z plaży w pobliżu parku w okolice
klasztoru św. Nauma w Jugosławii. W linii prostej to może z półtora
kilometra, im to zajęło osiem godzin! Plan ucieczki był tak śmiały, że aż
bezczelny: dokonano jej w czasie pobytu Hodży w willi. Wówczas jednak wojsko
i pogranicznicy bardziej skupiały się na jej otoczeniu, a nie jeziorze, natomiast wielkie reflektory, które w normalnych warunkach nieustannie przeszukiwały
wodę, włączano rzadko, bo przeszkadzały dyktatorowi w odpoczynku. Ucieczka
zatem się udała, choć mężczyźni wylądowali na kilka tygodni w
jugosłowiańskim więzieniu. To i tak dobrze, bowiem zdarzało się, że
Jugosłowianie odstawiali uciekinierów na granicę, na śmierć lub obóz
koncentracyjny. Na szczęście w latach 70. Tito szedł już ku zachodowi, więc
śmiałków z łodzi pokazywano nawet w państwowej telewizji jako bohaterów.
Wściekłe albańskie władze kazały wyciąć drzewa i szuwary w rejonie
przygranicznym i do dzisiaj jest tam łysawo.
Nieoznaczona droga ku przejściu z Macedonią robi się coraz węższa, aż
zmienia się w szutrówkę pnącą się ostro do góry. Jadący przed nami Serbowie
gwałtownie zawracają, ja z uporem pcham się dalej i po chwili wyjeżdżam na
nowiutki asfalt! Okazuje się, iż trwa budowa dojazdu do przejścia, ale
krótki odcinek łącznikowy może wystraszyć każdego 😛. Raczej nie zmieści się
tu żaden autobus ani ciężarówka, chociaż w przypadku kierowców z Bałkanów
nic nie jest pewne.
Przy albańskich budkach pusto, co nie dziwi, bo mało brakowało, a sam bym
zawrócił. Przy macedońskich sznur piechurów, którzy wracają do kraju -
prawdopodobnie z klasztoru, który leży tuż obok granicy. Nawet przed remontem
między Macedonią a Albanią nie funkcjonował żaden transport zbiorowy,
więc osoby nie posiadające własnego auta były skazane na wędrówkę pomiędzy
klasztorem a Pogradcem. System komputerowy działa na tyle wolno, że mimo braku
innych wozów przekroczenie granicy zajmuje aż dziesięć minut i po pięciu
godzinach kończymy tę krótką wizytę w kraju czarnego orła. Ale to nie koniec
objazdu jeziora!
W Macedonii droga jest kręta i z wieczną ciągła linią. Szybko robi tłoczno, bo
ludzie zaczynają wracać z niedzielnego wypoczynku. Praktycznie w każdej
miejscowości stoją dziesiątki porzuconych byle jak samochodów, których
pasażerowie nadal wylegują się na plaży. Na zdjęciu wioska Pesztani (Пештани): deptak z palmami jest pusty, bo wszyscy leżą kawałek
dalej.
No i pora na Ochrydę (Охрид, Ohër). Zawsze jak jestem nad Jeziorem Ochrydzkim, to staram się tu zajrzeć. Zerknąć, czy są jakieś zmiany. Są: stary dom przed małym meczetem coraz bardziej chyli się w bok.
Jak na najpopularniejsze miasto w kraju nie brakuje tu turystów, ale tak naprawdę chodzą oni w większych ilościach jedynie po kilku głównych ulicach obwieszonych reklamami niepasującymi do zabytkowej architektury. Czasem wystarczy skręcić w bok i robi się pusto.
Na deptaku pragmatyzm w pełni: można zamówić sobie koszulkę z Putinem w dwóch wersjach - chwalącej i prześmiewnej 😏. Ale Macedonia to nie Rosja i Czarnogóra, Rosjan tu niewielu, a i prorosyjskich sympatii mniej, więc na tę pierwszą opcję niekoniecznie będą tłumy chętnych. Z kolei wierzący mogą się pomodlić do świętej Coca-Coli 😛.
Zaglądamy do ochrydzkiego portu. Można się z niego przepłynąć stateczkiem lub łódką do Strugi i św. Nauma. Do Pogradca czy Linu nie można. Ciekawe, czy to się kiedyś zmieni? Państwa bałkańskie dużo dyskutują na temat otwarcia granic, lecz wszystko kończy się na wspólnym pozowaniu do zdjęć.
Według legend w Ochrydzie ma być sto cerkwi albo nawet tyle, ile dni w roku.
Nie wiem jaka liczba jest prawidłowa, ale rzeczywiście świątynie są prawie
wszędzie. Niedaleko murów miejskich znaleźliśmy niewielką cerkiew św.
Mikołaja z XIV wieku. Po przybyciu Turków była ona zamieniona na szpital,
stąd przydomek "Bolnicki" (Свети Никола Болнички). Na trawniku obok
budynku dokazuje banda zabiedzonych małych kotów.
Niedaleko cerkwi zwraca uwagę potężny dom rodziny Robewi (Куќа на Робевци) z lat 60. XIX wieku. Reprezentuje on tzw. narodowy macedoński styl
miejski (choć widziałem podobne też w Bułgarii), charakterystyczny dla
bogatych rodzin chrześcijańskich. Ta rezydencja jest jedną z najbardziej
znanych, dziś mieści się w niej muzeum historyczne.
Ochrydę już kiedyś zwiedzaliśmy
bardzo dokładnie, ale nigdy nie udało mi się wejść do żadnego miejscowego meczetu. Albo
zamknięty na głucho albo w remoncie. Miasto nad jeziorem zwano niegdyś
"Bałkańską Jerozolimą" i mimo, że meczetów nie jest aż tak dużo jak cerkwi (muzułmanie
- Albańczycy i Turcy - stanowią niecałe dwadzieścia procent mieszkańców),
to rzucają się w oczy. Największa z islamskich świątyń została wysadzona w
powietrze w pierwszych latach komunizmu (mniej więcej w tym samym czasie,
gdy... Ochrydę uznano za strefę zabytkową), dziś palmę pierwszeństwa dzierży
meczet Alego Paszy (Али Паша дзамия, Xhamia e Ali Paşës, Ali Paşa Camii) z 1573 roku. Robiłem trzykrotną próbę zobaczenia go od wewnątrz: za
pierwszym razem zamknięty, za drugim trwała akurat modlitwa, za trzecim
zatrzaśnięto mi bramę przed nosem.
- Tylko w czasie modlitw - wyjaśnił jeden facet.
Może boją się roznegliżowanych dziewczyn, które lubią umawiać się w grupach
akurat obok wejścia do świątyni? Kilka metrów, a dwa totalnie różne światy.
Meczet Tekke, zwany też meczetem Zeynela Abedina Paszy (Зејнел Абедин-пашина џамија, Zejnel Abedin Pashës, Zeynel Abedin Paşa
Camii) jest o dwadzieścia lat młodszy od sąsiada. Lśni się w słońcu po
wieloletnim remoncie, ale cóż z tego, skoro również jest zamknięty!
Pora była coś zjeść. Wybraliśmy lokal na końcu deptaka; pusty, ale po
prawdzie o tej porze wszędzie było pusto poza jedną restauracją, do
której ustawiła się kilkunastoosobowa kolejka! W takiej na pewno czekać nie
będziemy. Jeśli chodzi o jedzenie to nasza knajpa była w porządku, lecz
obsługa już nie! Brzuchaty właściciel był wyraźnie poirytowany, że
zamówiliśmy za mało (zupa rybna, tawcze grawcze z sudżukiem,
sałata ochrydzka z jedną oliwką i dwa piwa), fukał, prychał, trzaskał menu
rzucając je na sąsiedni stół i tym podobne. Tak więc gdyby ktoś się
zastanawiał, to restaurację o nazwie BRIONI 2008 omijać szerokim łukiem!
Jeszcze trzeba zrobić zakupy. W Macedonii, inaczej niż w Albanii, prawie
wszystkie sklepy w niedzielę są zamknięte. Trafiamy jednak na otwarty, duży,
niedaleko deptaku. Kolejka jak w Biedronce, gdy rzucą promocję na
tanie piwska, ale szybko przypominam sobie, że ten przybytek znamy: jest
muzułmański i nie ma w nim alkoholu. Wychodzimy!
Dopiero blisko samochodu widzimy mały sklepik z wystawionymi procentami.
- Skąd jesteście? - pyta starszy pan. - Z Polski? - myśli dłuższą chwilę. -
Byliście w centrum? A gdzie śpicie? Kaliszta, to naprzeciwko. Poczekajcie,
przyniosę wam zimne piwo z lodówki.
I tym miłym akcentem zakończyliśmy objazd Jeziora Ochrydzkiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz