poniedziałek, 17 października 2022

Żywiecka klasyka: Przegibek - Przysłop Potócki - Festiwal Danielka.

Spóźniony skład Kolei Śląskich wtacza się w czwartkowe południe na niemiłosiernie rozgrzany peron przystanku Rycerka. Oprócz mnie na rozgrzane powietrze wyskakuje tylko jeden chłopak, który po chwili wraca i... czeka na kurs powrotny.


Zarzuciwszy plecak maszeruję raźno w kierunku płynącej niedaleko Soły. Tęsknym wzrokiem spoglądam na rzekę, przydałaby się chłodna kąpiel...


Ogranicza mnie logistyka. Do interesującego mnie szlaku mam około dziesięciu kilometrów asfaltem i zdecydowanie nie chciałbym przebyć tej odległości pieszo. Teoretycznie powinienem bez problemów złapać stopa, ale jak się nie uda? Lepiej teraz nie tracić niepotrzebnie czasu, a - w razie sukcesu - później zrobić sobie więcej przerw...


Mija mnie kilka aut, ale nie próbuję łapać ich zbyt zdecydowanie, postanawiam najpierw stanąć w cieniu drzewa. I tam, ledwo rozprostowałem kości, a zatrzymuje się pierwszy samochód! Siwy facet patrzy na mnie wyczekująco.
- Rycerka Kolonia - rzucam.
- A kaj to je? - pyta zdziwiony.
- Na końcu Rycerki Górnej.
- To wskakuj! Ino dej pozór, bo z tyłu je bajzel.
Chłop to mój krajan, ale ma teraz dom w Soli, który właśnie remontuje. Faktycznie połowa wozu zawalona jest jakimiś odpadami przemysłowymi. Kierowca chciałby je oddać na wysypisko i ktoś mu powiedział, że ponoć jest takie w Rycerce. Na pewno jednak nie przy głównej drodze - przejeżdżamy całą Rycerkę Dolną i nic nie widać.
- Zawieza cię kaj chcesz - mówi. - A skąd żeś je?
- Z Łazisk Górnych.
Facet gwałtownie szarpnął autem i ściszył radio.
- Co?! Skąd?!
- Z Górnych.
- No nie wierza! Jo tyż!
- Ale z Łazisk Górnych czy z Górnych Górnych? - dopytuję, bo dzisiejsze miasto Łaziska Górne składa się z trzech dawniejszych osobnych wsi: Łazisk Górnych, Średnich i Dolnych.
- Z Górnych! Mieszkom na Kościuszki, a robia na werku!
Ulica Kościuszki leży akurat w Średnich, ale mniejsza z tym - szansa, że na stopa zatrzyma się koleś z rodzinnego miasta jest zazwyczaj dość niska i chyba nigdy mi się taka nie przytrafiła 😏. Dalsze kilometry minęły nam na wesołej rozmowie, niedowierzaniu faceta i daremnym wypatrywaniu wysypiska. Przy okazji opowiada, że dzień wcześniej miał problem z tankowaniem, bo zapomniał w chałupie pieniędzy, ale poratowali go miejscowi.
I tym oto sposobem szybko dostałem się do Rycerki Kolonii, przysiółka Rycerki Górnej. Założyli go sprowadzeni przez Habsburgów koloniści ze Styrii, których potomkowie żyją tu do dziś. Zamiast nich spotykam pod jedynym sklepem rodzinę Ukraińców. Nie sądziłem, że dotrą aż w takie odludzia...

Żegnam się serdecznie z kierowcą, który dowiaduje się o dokładnym położeniu wysypiska (ponoć jednak w Rycerce Dolnej). W sklepie kupuję chłodnego radlera i uderzam do wiaty, przy której mijam się z dwójką mężczyzn.
- Zmiana dyżurujących pod dachem - śmieje się jeden z nich i wskakuje na rower. Jeszcze go dziś spotkam, o czym w tym momencie oczywiście nie wiem.
Spod wiaty mam widok na ładny drewniany budynek - zdaje się, że dawną szkołę.


Przy tak sprawnej teleportacji w ogóle mi się nie spieszy. Kiedyś w przeszłości docierałem do Kolonii busikami z Rajczy lub Żywca, lecz według rozkładu nie miałem szans na niego zdążyć korzystając z dojazdu pociągiem. Następny był, bagatela, za jakieś sześć godzin... Jakie było moje zdziwienie, gdy nagle zobaczyłem... busik! Bynajmniej nie spóźniony, po prostu kursu nie było w internetowym rozkładzie! Polska 2022 i nic się nie zmienia...

Zanim pójdę dalej idę zobaczyć nowy pomnik. Kiedyś upamiętniano tu WOP-istów poległych w walce z oddziałem NSZ, teraz jest nowy, wymuskany głaz poświęcony niemal wszystkim, więc każdy sobie może dopowiedzieć w jakiej intencji.


To dla ducha, a dla ciała świecąca pustkami siłownia na świeżym powietrzu. Żwirek stopniowo pożera trawa.


Całkiem ładny, choć odnowiony, dom w sąsiedztwie.


Na horyzoncie się chmurzy, a spod wiaty słyszałem nieśmiałe pomruki burzy gdzieś za górami. Prognozy zapowiadały co prawda jakieś skromne opady, ale dopiero późnym popołudniem.


Do Rycerki Kolonii jeździłem jako bajtel z rodzicami. Wtedy ta osada zdawała się tętnić życiem, dziś zazwyczaj wygląda na wpół wymarłą. Przedzieram się przez krzaki, aby zobaczyć opuszczony wiejski ośrodek zdrowia.


Odbijam w boczną ulicę, żeby podręczyć się widokiem dawnej "bacówki" Huty Łaziska. W czasach wczasów pracowniczych było to miejsce cieszące się ogromnym powodzeniem, kapitalizmu nie przetrwało (a i sporo się mówiło o różnych machlojach związanych z prywatyzacją i tym podobnych). W każdym razie z roku na rok wygląda ona coraz bardziej tragicznie, choć starsza część - pewnie pierwotnie góralski dom - zachowała w sobie resztki uroku. Właściwie zaglądam tu podczas każdej wizyty w Kolonii w ramach upewnienia się, że pewne rzeczy już nie wrócą...


Nieśpiesznie pomykam asfaltem równoległym do głównej drogi. I tam, jak zawsze, z nostalgią patrzę na jedną z chałup. Dwadzieścia pięć, trzydzieści lat temu spotykałem przy niej babcię siedzącą na ławeczce przy drzwiach, lecz teraz są one od dawna zamknięte.


Mijam kolejne doskonale znane mi budynki i tak dochodzę do miejsca, gdzie zielony szlak wbija w las. Przed parkingiem trwa wznoszenie nowej chałupy... Na spokojne weekendy gospodarze raczej nie mają co liczyć.


Obszar zwartego zadrzewienia dość szybko się kończy, a zaczyna odsłonięta po wycinkach przestrzeń. Ile to ja razy jako dziecko tędy chodziłem? Zapewne dziesiątki. Teraz okolicy w ogóle bym nie poznał.



Najwyraźniej jednak drzew wycięto tu jeszcze zbyt mało...


Tłumów na szlaku nie spotykam. Dzięki dniu powszedniemu mogę chłonąć ciszę i delektować się widokami - ograniczonymi, ale zawsze. Człowiek się cieszy, że przyroda powoli się odradza, choć i tak poszatkowane zbocza nie wyglądają szykownie.



Godzinę po opuszczeniu asfaltu staję przy ścianach schroniska PTTK na Przegibku. Oj, kawał historii rodzinnej, jedno z pierwszych, które widziałem na oczy (wcześniej na pewno była Równica). Tu również frekwencja dość umiarkowana.



Rozkładam się przy zewnętrznym stoliku, zamawiam żurek i Brackie. Zarówno piwo jak i zupa należą do gatunku tych, które od biedy się spożyje, ale uśmiech na twarzy ciężko wykrzesać. Wkrótce pojawia się schroniskowy kot skuszony jedzeniem i mizianiem - to drugie akurat mogę mu zaoferować. A tymczasem niebo mocno się chmurzy i po kilku chwilach zaczyna padać, ale schowany pod rozłożystym drzewem na razie pozostaję suchy.


Opad nasila się, więc w końcu włażę do środka. Przybywa zmoczonych turystów w rozpadających się adidasach, jedna ukraińska rodzina kłóci się, czy iść dalej, czy nadal czekać...  Po bliskich grzbietach przetaczają się chmurki.


Minęły prawie dwie godziny zanim deszcz ustał, lecz mogłem sobie na to pozwolić. Samotnie gramolę się na Bendoszkę Wielką, podziwiając spektakl rozgrywający się w tle.


Metalowy, psujący krajobraz krzyż niewzruszony trwa na szczycie. Ma tylko jeden pozytywny aspekt - łatwo go rozpoznać z daleka, co pomaga w orientacji w terenie.


Bednoszka to niezły punkt widokowy. Oczywiście najlepiej prezentuje się Mała Fatra, której główna grań oddalona jest o jedyne dwadzieścia kilometrów. Przejrzystość dziś kiepska, lecz i tak można dostrzec Rozsutca i Stoha.



Po deszczach zrobiło się wilgotno, mgły przelewają się po szczytach i mokrych łąkach.





Po kontemplacji ruszam na północ niebieskim szlakiem - kiedyś był on czarny, ale od pewnego czasu PTTK sukcesywnie pozbywa się tego koloru ze znakowania. Czyżby chcieli mieć w Warszawie drugi Budapeszt?

Po bokach przebijają się obrazki z dolin.


Spotykam tylko jednego turystę, który gramoli się w kierunku Przegibka. Mnie schodzenie, a czasami podchodzenie, idzie raźnie, więc nieco po pół godzinie melduję się na Przysłopie Potóckim, gdzie działa najmłodsza beskidzka baza namiotowa. Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie wymarłej...


Niewiele się pomyliłem. Co prawda życie się tu tli, ale w liczbie sztuk czterech - bo oprócz bazowego nocują jedynie trzej turyści (w tym jeden, którego spotkałem przy zejściu - szedł do schroniska). Bazowym okazał się facet z rowerem, którego widziałem w południe pod sklepem w Kolonii, a wybrał się tam po uzupełnienie pewnych zapasów 😏.

Baza na Przysłopie rzadko jest pełna, więc to doskonałe miejsce dla ludzi ceniących spokój, ale może być problematyczne, jeśli ktoś oczekuje integracji przy ognisku. Ja liczę, że jednak czekają mnie jakieś ciekawe rozmowy, na razie zaś fotografuję infrastrukturę w promieniach wieczornego słońca.




Zrobiło się bardzo ładnie!



Na przełęczy często wypasa się owce i to pasterze zapoczątkowali nocowanie w tym rejonie. Podczas mej wizyty stada zniknęły, została tylko przyczepa kempingowa.


Ognisko się pali (bardziej konkretne byłoby określenie: dymi), więc i tak rozsiadamy się wokół niego, na razie w trójkę, bo czwarty koleś jeszcze nie wrócił z Przegibka. Bazowy jest sympatyczny, lecz ma jedną wadę: ciągle gada. Nieustannie. To zwarty potok słów, bardzo ciężko się w niego wbić, choć kilka razy mi się udało, natomiast trzeci turysta siedział nieruchomo przez dobre kilkadziesiąt minut, po czym nagle bez słowa uciekł do namiotu! Może niemowa? Tymczasem ja dowiedziałem się wiele o życiu bazowego, o jego byłej partnerce, o ludziach których nie znam, o SKPG "Harnasie" (to oni prowadzą bazę) i o wielu innych sprawach, które może byłyby ciekawe, gdybym miał szansę zadać jakieś pytania i włączyć się choć trochę w dyskusję 😏. A kiedy wydawało mi się, że dzielnie przetrwałem główną falę monologu i właśnie chciałem zaproponować degustację swojskiej nalewki, bazowy wstał, przeciągnął się i stwierdził:
- Chyba pora spać.
Spojrzałem na zegarek: dwudziesta trzydzieści. No bez jaj! Nawet nie zrobiło się jeszcze ciemno. 
Na szczęście ostatni turysta wrócił z Przegibka i zajął miejsce bazowego, więc jeszcze przez pewien czas nie zostałem sam. Dał się nawet namówić na kieliszek domowego trunku, stwierdził, że ma za mało procentów i... także zwinął się do śpiwora. Znowu spoglądam na zegarek - dwudziesta pierwsza piętnaście!
Muszę przyznać, że trochę się zawiodłem, bo zawsze na Przysłopie trafiali się ludzie chętni do posiedzenia z drugą osobą, a nie do chodzenia spać z kurami. Na szczęście od czego jest współczesna technika? Pożaliłem się przez smsa kumpeli na zaistniałą sytuację i resztkę czwartku spędziłem na wirtualnej imprezie - fizycznie pojedynczo, gapiąc się w ogień, ale w ciągłym kontakcie z nieśpiącymi ludźmi 😏. Symbolicznie zakończył ją znowu bazowy, który obudził się w okolicach północy, wyszedł za potrzebą i, zobaczywszy mnie przy wesoło trzaskającym ognisku, rzucił zdziwiony:
- A ty jeszcze nie śpisz?


Wstaję, jak na siebie, stosunkowo wcześnie, bo o ósmej. Bazowy już się krząta, zaglądam do niego na śniadanie. Tym razem udaje się w miarę normalnie porozmawiać, a potem korzystam z miejscowego prysznica: wodę pobiera się z pobliskiej podmokłej łąki, więc można się myć bez strachu, że strumień się nagle skończy.


Jak każda baza namiotowa Przysłop czasem zostaje zaskoczony wizytą ludzi, których tu nie powinno być, zwłaszcza po sezonie, gdy nadal otwarta jest bacówka. Na szczęście stanowią nieliczną mniejszość.


Po pożegnaniu schodzę zielonym szlakiem bazowym do doliny Rycerki, w której płynie potok Rycerka i znajduje się przysiółek Rycerka. Chyba miejscowa ludność nie miała głowy do wymyślania oryginalnych nazw...
W przysiółku mijam tartak, w którym wydaje mi się, że widzę resztki torów kolejowych. Wąskotorówka, tutaj? Dziwne... Mój kumpel Radek (znakomity przewodnik beskidzki) wyjaśnił mi, że to prawdopodobnie pozostałości po konstrukcji firmy Baljer & Zembrod, służącej do obróbki drewna.


Przy ostatnich chałupach skręcam w lewo i zaczynam gramolić się w górę po niebieskich śladach. Wkrótce pojawiają się widoki na Bendoszkę ze swoim krzyżem oraz baniastą kopułę Przegibka (popularnie zwanego Banią).



Po trzech kwadransach zaczyna się zabudowa Mładej Hory. Podejście zaskakująco mnie zmęczyło, do tego strasznie chce mi się pić, a wody zaczyna brakować... Na dzień dobry witają mnie biegające luzem konie!



Pod jednym z domów siedzi starsza kobieta, zagaduję do niej i dostaję całą butelkę zimnej i smacznej wody z kranu. A jeden koń nieustannie próbuje się zaprzyjaźnić...


Zastanawiałem się, czy nie iść dalej czerwonym szlakiem w kierunku Rajczy, lecz czuję się na tyle zmachany, że wybieram opcję krótszą, to znaczy szybkie zejście w dół na kraniec doliny Danielki.





Odcinek wzdłuż potoku Danielka ma kilka kilometrów, więc kusi człowieka, aby złapać stopa. Jest tylko jeden szkopuł - nic nie jeździ w tę stronę! Wkrótce wiec porzucam tę myśl i nawet jeśli przemknie samochód, to rezygnuję z podwózki, gdyż idzie się bardzo przyjemnie. Czasem zachodzę nad potok i schładzam się, gdyż temperatura szybko rośnie.


Po godzinie słyszę pierwsze muzyczne dźwięki oraz pojawiają się ostrzegawcze tablice.


Po dwóch latach przerwy przy Chałupie Chemików znowu organizowany jest Festiwal Danielka. Zaglądam na niego czwarty raz. O tej porze jest jeszcze pustawo - płacę za namiot (40 złotych, niezależnie od tego czy śpimy jedną, czy dwie noce) i idę go rozstawić.



 
Z racji pustek mogę przebierać w wolnej przestrzeni, więc wybieram plac, który daje szansę na trochę cienia o poranku... Po wyciągnięciu namiotu z worka pojawia się pewien drobny problem - nie mam śledzi! Musiałem je zostawić w domu, bo nerwowe przeszukiwanie plecaka nie przynosi sukcesu! Szybka burza mózgów... Stwierdzam, że jeśli nie będzie mocno wiało, to namiot się utrzyma. Piszę smsy do kilku osób, dostaję zwrotną odpowiedź, że coś się załatwi, a dodatkowo wyżebruję dwa śledzie od sąsiadów, więc jako tako wszystko stoi 😏.

Rozłożony uderzam do strefy gastronomicznej, aby przekonać się ze zgrozą, że do picia serwują średnie Syfskie za 10 złotych. O niee, to ja wolę się wybrać na Ujsołów na coś innego. To około trzech kilometrów, lecz stopa łapie się tu zazwyczaj szybko i po dziesięciu minutach jestem już na ujsolskich ulicach.


W knajpie jest trochę taniej i trochę smaczniej. Ludzi zresztą kręci się tam sporo, zarówno miejscowi, jak i turyści, niektórzy zapewne też z festiwalu. Z zainteresowaniem przyglądam się parce siedzącej przy sąsiedniej ławce. Przystojny, wysportowany facet, który właśnie ściągnął koszulkę i prezentuje elegancki, dokładnie wydepilowany tors oraz zajęta smartfonem panienka nie mająca szczęścia do chirurga plastycznego. Swoją drogą to straszne, że w tak młodym wieku niektórzy postanawiają się upiększyć i to najczęściej z marnym skutkiem. Mężczyzna przyciąga tęskne spojrzenia kilku dziewczyn w różowych wdziankach, lecz mnie coś w nim nie pasuje... Zaglądam pod stół i już wiem! Białe stópki wsadzone w gumowe klapki! To się nie godzi!


Powoli zaczynają się zjawiać moi znajomi. Jako pierwszy dociera Owen, z którym wracam na teren festiwalu. Potem Gosia z Lilką i ona dodatkowo przywozi mi świeżo zakupione śledzie, więc przetrwam nawet silne wiatry! Momentami przemyka Inez, późnym wieczorem dokula się Marysia z Kusym, a kolejnego dnia jeszcze Kasia, wędrująca z Wielkiej Raczy i, na chwilę, Kaper. Niestety, zabrakło premiera oraz ministra rolnictwa i rozwoju wsi.

Popołudniem i wieczorem pora na koncerty. Prezentuję zdjęcia jedynie z pierwszego dnia, drugiego nie brałem aparatu, a w niedzielę zwinęliśmy się w okolicach południa. Koncerty są nadal darmowe i dostępne dla wszystkich, jedyny zakaz dotyczy szklanych butelek, których nie wolno wnosić na widownię. Uprzejma obsługa w takiej sytuacji podejdzie i zaoferuje wymianę na plastikowy kubeczek 😏. Pewną nowością byli umundurowani ochroniarze, którzy niezbyt dobrze się wkomponowywali w wyluzowaną publiczność.

Na początek - Cztery Pory Miłowania z Pomorza.


Na zespół Jan i Klan czekałem z niecierpliwością, bo ich koncert w Rudawach Janowickich był moim ostatnim przed wybuchem pandemii. Klamra spinająca stary świat z nowym, który - na szczęście - w wielu elementach przypomina poprzedni. No i się rozczarowałem... Bo o ile w drewnianej sali schroniska "Szwajcarka" wypełnionej szczelnie ludźmi brzmieli znakomicie, to tutaj zwyczajnie... smęcili.



Grupa Na Swoim porwała część publiczności do tańca. Grają fajnie, choć daleki jestem od przeżywania przy nich orgazmów, jak niektórzy 😏.



Zwieńczeniem był koncert Balkan Spirit Projekt. Bałkańskie rytmy idealnie brzmiały w beskidzkiej dolinie, więc pod sceną zrobiło się gęsto!





Danielkowe noce bywają długie i intensywne... Można się po nich regenerować w grupie lub pojedynczo. 
Zwróćcie uwagę na puste przestrzenie na polu namiotowym - ludzi było na nim zdecydowanie mniej, niż w końcówce poprzedniej dekady. Tylko czemu? Boją się? Nie mają pieniędzy? Nie mają czasu? Zmienili sposób spędzania wolnego czasu?



Na sam koniec tego niezwykle udanego weekendu krótka wizyta na Ochodzitej. Ja w sumie byłem na szczycie tylko raz, ze dwadzieścia lat temu, a to przecież świetny punkt widokowy!




6 komentarzy:

  1. Beskidem Żywieckim mnie poruszyłeś, dawno tam nie byłem. Przysłop Potócki bardzo cenię, m.in. za ciszę. Chyba trza się będzie skupić na jakimś wypadzie w BŻ :))

    OdpowiedzUsuń
  2. Z tym wieczornym siedzeniem przy ognisku to różnie bywa. Czasem ludzie są zmęczeni po pracy i chcą szybkiej odpocząć. Chociaż czasami to można siedzieć i do 1 w nocy i rano jest się wypoczętym.

    Może on był zwolennikiem nalewek o mocy spirytusu, wszystko co słabsze, to profanacja ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak ktoś chce szybciej odpocząć, to raczej nie włóczy się jeszcze przed zachodem na trasie baza - schronisko ;)
      Facet wyglądał na "znawcę", możliwe, że w przypadku mocniejszej nalewki też by znalazł jakiś defekt...

      Usuń
  3. "Bazowy jest sympatyczny, lecz ma jedną wadę: ciągle gada."

    To pewnie jeden taki 'Marek' ze Śp. forum e-gory.pl. Przemądrzały i wszystko wiedzący i to w każdym temacie kolo, nie dopuszczający do siebie, że ktoś może coś wiedzieć lepiej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Imienia już nie pamiętam, ale przemądrzały nie był, po prostu gaduła i tyle ;)

      Usuń