Gdy człowieka ciągnie w góry, a aura uparcie prezentuje swoje gorsze oblicze,
mamy do wyboru dwie możliwości:
* siedzieć w domu i czekać na okno pogodowe,
* ruszyć w góry i cieszyć się z tego, co będzie.
Przez większość stycznia próbowałem pierwszej opcji - okna faktycznie były ze dwa, ale akurat dla mnie niedostępne. W końcu pod koniec miesiąca trzeba było
podjąć męską decyzję i wybrać tę drugą.
Podobnie jak przed rokiem pierwszy wyjazd będzie z tatą. Podobnie jak wówczas
celem są Beskidy, choć tym razem Beskid Śląsko-Morawski. Generalnie
wracamy na stare śmiecie, bo to okolica, gdzie niedawno zaczęliśmy wspólne
wędrowanie. "Niedawno" - tak przynajmniej mi się wydawało, a to był grudzień 2014 roku, więc minęło już ponad siedem lat!
Jedziemy do Morávki (po polsku i niemiecku - Morawki). Wbrew
nazwie jest to cały czas teren Śląska. Parkujemy obok obwieszonego gwiazdami
przedszkola, gdyż parking przy urzędzie gminy zarezerwowany był dla
interesantów, a tymi raczej nie jesteśmy.
Centrum wioski, w którym wszystko co ważne jest obok siebie: urząd, sklep i knajpa z
hotelem.
Wskakujemy w pusty autobus. Fajnie mają seniorzy w czeskiej komunikacji - po 65.
roku życia bilety są albo darmowe, albo z ogromną zniżką. Za dwie osoby
zapłaciliśmy 28 koron, w tym 23 kosztował mój bilet 😏.
...następnie przez Raškovice i wysiadamy na przystanku z wymowną nazwą
Vyšní Lhoty - pod Prašivou. Zaczął padać śnieg.
Kawałek za wiatą zaczyna się żółty szlak na Prašivę. Do schroniska prowadzi asfaltowa droga, ale dostępna
jest tylko dla osób z zezwoleniem, więc ustawiono kilka tablic o tym
przypominających oraz o tym, że parkowanie dozwolone jest jedynie na
wyznaczonych miejscach.
Mijamy rodzinę z kiwającym się kilkulatkiem oraz sankami. Ojciec małego czegoś
zapomniał, bo biegnie z powrotem do samochodu.
Wchodzimy w las, gdzie panuje przyjemna zima.
Taka ciekawostka historyczna - gdzieś w tym miejscu wyznaczono granicę
polsko-czechosłowacką po zajęciu przez Polskę Zaolzia. Daleko od tej
wcześniejszej i aktualnej, nawet dalej niż lokalne tymczasowe porozumienie
polsko-czeskie z 1918 roku. Według tamtego granica biegła wzdłuż głównych
szczytów, a więc m.in. przez Prašivę, ale w 1938 Polacy przesunęli ją bardziej
na zachód. Zajęli nawet Morávkę, z której ostatecznie się wycofali, twierdząc,
że to gest dobrej woli i nie chcą terenów zamieszkałych przez Czechów (w
Morávce Czesi stanowili niemal 100% ludności). Nie przeszkodziło to w aneksji
innych czeskojęzycznych gmin, choćby części niedalekich Vojkovic, gdzie dziś
znajduje się znany browar U Koníčka. Natomiast w górach, zapewne
ze względów strategicznych, słupki graniczne ustawiono nie na szczycie
Prašivy, ale na zachodnich zboczach zaraz obok ostatnich domów Vyšní Lhoty
(Ligoty Górnej, Ober Ellgoth); zagarnięto przy okazji również takie góry jak
Skalka (Skałka) oraz Slavíč (Sławicz).
Na mostku przerzuconym nad potokiem Hlisník spotykamy schodzącą z góry parę.
Jak się później okazało, są to jedyni turyści spotkani na szlaku tego dnia.
Co jakiś czas na drzewach wiszą tabliczki reklamowe schroniska. Na jednym z nich widzę
wlepkę kufla i napisu VOSA. To skrót od
Veřovicko - orlovský spolek alkoturistů 😛.
Początkowy odcinek nie jest zbyt długi, więc po godzinie zdobywamy szczyt
Malá Prašivá (Mała Praszywa, także Prašivká). Górę zwieńczy
polana z dwoma charakterystycznymi budynkami. Pierwszy z nich to drewniany
kościół Antoniego Padewskiego z 1620 roku; nietypowa lokalizacja jak na
świątynię, gdyż nigdy nie było tu osady.
Drugi to Chata Prašivá. Ciekawy, obity drewnem obiekt z wieżyczką.
Schronisko planowano postawić pod Prašivą już przed Wielką Wojną, ostatecznie
jednak stanęło w 1921 roku. Na pieczątkach reklamuje się jako "pierwsze
czechosłowackie schronisko Klubu Czeskich/Czechosłowackich Turystów" - co
prawda wybudowała je Pobeskydská jednota slezská, ale wkrótce weszła w szeregi
KCzT. Nie wiem jaka polska organizacja zarządzała nią w 1938 i 1939 roku, lecz w
czasie wojny gospodarzył tu Związek Krajowych Schronisk Młodzieżowych na
Śląsku (Landesjugendherbergsverband Schlesien).
W środku jest ciepło, lecz nie upalnie, czyli w sam raz. Główna sala została
jakiś czas temu gruntownie wyremontowana, dołożył się kraj morawsko-śląski i
okoliczne gminy, sponsorując okna, stoły, a nawet grzejniki. Wspominają o tym
odpowiednie napisy z nazwami miejscowości.
W części sali odbywa się chyba jakiś zlot młodych mam z dziećmi, bo jest ich
tam co najmniej kilka. Z kolei przy drzwiach do innej sali gromada czworonogów
czeka, aż ich państwo skończą posiedzenie.
Do jedzenia zamawiamy po talerzu zupy z soczewicy oraz napoje - ja piwo, a
tata tradycyjnie Becherovkę.
Przyjemnie siedzi się w środku, gdy za oknem duje wiatr i wali śniegiem.
W końcu jednak trzeba wyjść i ruszyć dalej. Na pożegnanie ze schroniskiem
robimy sobie zdjęcie z górnośląskimi fanami.
O ile dotychczas szlak był przedeptany i wyjeżdżony przez samochody obsługi, o
tyle teraz na trasie koloru czerwonego widać
jedynie pojedyncze ślady sprzed kilku godzin. Im dalej od schroniska, tym
bardziej będą one zanikać...
Nadajnik informuje, że zbliżamy się do Prašivy "właściwej".
Szlak poprowadzono w taki sposób, że omija wszystkie punkty szczytowe! Bez
sensu, czasem podejście do nich jest bardzo nieduże i trawers w zupełności
można sobie darować. Porzucamy na chwilę oznakowanie i wchodzimy na polanę,
gdzie szczyt Prašivy (Praszywa, 843 metry n.p.m.) występuje jako kupa
kamieni, w którą wsadzono kawałek drewna.
Idąc dalej przegapiamy odbicie na Čupel, za to na jego zboczach odsłania się
trochę terenu przytłumionego ciężką warstwą chmur.
Skrzyżowanie ze szlakiem niebieskim prowadzącym do Komorní Lhotki (Ligotka
Kameralna, Kameral Ellgoth). Dużo tych ligotek w okolicy.
Kilka kilometrów od Chaty Prašivá znajduje się kolejny obiekt
schroniskopodobny - Chata Na Kotaři. Wybudowana w 1937 roku przez
niejakiego Gřunděla, górnika z Ostrawy, stąd również Gřundělova chata.
Po upadku komuny wróciła do pierwotnych właścicieli i według internetu powinna
być otwarta. Tata wymyślił, że napije się tam kawy, mnie chodził po głowie
hermelin, oczywiście jako dodatek do piwa. Zadajemy sobie jednak
pytanie: "Kogo oni będą tam obsługiwać, skoro od rana przeszło tędy
maksymalnie kilka osób?".
Pierwsze wrażenie jest obiecujące: z komina leci dym!
Krata sprzed drzwi również jest otwarta, przed wejściem odmiecione, więc szarpiemy
za klamkę, a ta... ani drgnie. Próbujemy raz, drugi, trzeci, naciskamy
dzwonek. Nic. Albo ktoś zostawił wszystko i zjechał w dół (są ślady kół), albo
siedzi w środku i nie chce nikogo wpuścić. Co prawda kartka na drzwiach także
potwierdza, że o tej porze przybytek powinien działać, ale najwyraźniej nikt
nie zadał sobie trudu, aby to skorygować... Z tego co czytałem w internecie
nie jest to odosobniony przypadek, więc lepiej nie liczyć na przyjemny postój
w tym miejscu.
Za chatą zaczyna się strasznie strome podejście. Moim zdaniem za strome, nie
pamiętam takiego z poprzedniej wizyty, a też szliśmy w tę stronę. Patrzę na
mapę i wszystko jasne: idziemy bezszlakowo na szczyt Lipí. Nie ma na nim nic
ciekawego, więc cofamy się i po chwili szukania jesteśmy ponownie na
czerwonym szlaku. Tędy już nie szedł nikt,
nie ma żadnych śladów, kompletnie dziewicza trasa.
Skromne widok w kierunku doliny Morávki.
Ilość śniegu nie jest porażająca, sięga do połowy łydki, ale i tak przebijanie
się przez niego powoduje dodatkowy wysiłek. Z kolei na otwartej przestrzeni
momentami robi się zamieć, wali drobinkami śniegu i zamarzniętego lodu. Trzeba
się kryć za drzewami, a polanki przemykać szybko, bo wiatr potrafi przewracać.
Tyle odcieni szarości... A i tak człowiek się cieszył!
Poniżej szczytu Ropički (Ropiczka, 918 metrów n.p.m.) otwarto w 1913
roku schronisko Polskiego Towarzystwa "Beskid" z Cieszyna - pierwszy taki
polski obiekt na zachód od Babiej Góry. Nie podziałało długo - pięć lat
później spłonęło, najprawdopodobniej podpalone przez gospodarza. Zastąpiła je
czeska Bezručova chata, nieoficjalnie jako Chata Ropička. Po wojnie
przekazano ją ludowi pracującemu z Ostrawy i Brna, niedostępna było dla przypadkowego
turysty. To się nie zmieniło - po prywatyzacji przyjęto olśniewającą nazwę
Residence Ropička i można ją wynająć jedynie na wyłączność - minimalna
cena to prawie trzy tysiące, ale złotych, nie koron 😏. Co prawda za takie
pieniądze prześpimy dwie noce, lecz biorąc pod uwagę, że oferta ta obowiązuje
jedynie w tygodniu, poza sezonem i liczba osób ograniczona jest do dziewięciu,
to i tak wychodzi niezbyt tanio. Za wynajem w weekendy, dla większej
grupy oraz latem albo zimą trzeba wyskoczyć z grubszego pliku banknotów.
Dodajmy do tego dodatkowe opłaty za energię elektryczną i sprzątanie.
Moim zdaniem to najładniejszy budynek schroniska w Beskidzie Śląsko-Morawskim,
więc tym bardziej szkoda tej niedostępności. Jej urodę podziwiamy jedynie z
zewnątrz.
Wygląda na to, że co najmniej od kilku godzin nikt tędy nie przechodził ani
nie jechał na nartach - być może jesteśmy nawet pierwsi tego dnia! Co prawda
mamy piątek, a nie weekend, lecz nie spodziewaliśmy się aż takiej pustki,
chyba jednak ludzie wystraszyli się pogody. Panuje absolutna cisza, ustał
nawet wiatr, opady śniegu zelżały. Cudna zima!
W ciepłych miesiącach przy residence otwierają bufet, pod którego
dachem się teraz chronimy i spożywamy zapasy z domu. Nie mogło zabraknąć
ciepłej herbaty. Tak na marginesie - domek bufetowy został dostawiony niedawno, ale świetnie się dopasowuje do reszty.
Zaczynamy schodzić zielonym szlakiem;
momentami jest fest stromo, ale śnieg ogranicza ślizganie się. Zauważam także,
że prawa strona mojego obiektywu zaparowała i nie chce wrócić do normalności.
Długo później i dużo niżej trafiamy na pierwsze od dawna oznaki istnienia
innych istot ludzkich - ślady opon. Ponieważ przestało padać, to nie są
zasypane.
Robi się szerzej, pojawiają się domy przysiółka Velké Lipové. Większość
wygląda na obiekty letniskowe, ale w jednym palą się światła w oknach.
- Uważaj, ślisko! - tata nie skończył wypowiadać ostrzeżenia, a już leżałem na
glebie. Samochody mocno wyślizgały drogę, co krok to odlatuje mi noga. Kurde,
dużo śniegu źle, śniegu za mało i lód - też źle. Zastanawiam się
nawet, czy nie wyciągnąć raczków.
Ostatecznie idziemy bokiem, gdzie auta nie jeżdżą. Dolina się rozszerza, można
popatrzeć w różne strony.
Zabudowa staje się regularna, wróciło życie. Choć nie wszędzie: chata
České srdce (wybudowana w 1928 roku) prezentuje się pięknie, ale opuszczona jest pewnie od dawna.
W ten sposób ponownie znaleźliśmy się w centrum Morávki; doszliśmy do
auta akurat kiedy zaczęło się ściemniać. Trudno nazwać dzisiejszą pogodę
idealną, ale i tak byliśmy bardzo zadowoleni - w górach panowała prawdziwa
zima i to praktycznie niezakłócana przez innych turystów.
Nie było źle! Może nie jest pogoda Neskowo-Sebkowa, ale mgły/zamieci cały czas nie było.
OdpowiedzUsuńDziwnie działają te czeskie schroniska...trochę jak sklepy mięsne ;P
Czeskie schroniska są specifyczne, ale ta zamknięta buda to właściwie nie schronisko, tylko coś w rodzaju... agro z knajpą na szlaku. Z takimi to nigdy nic nie wiadomo. A pogoda... cóż. Brało się, co było ;)
UsuńPiękna wyprawa chociaż momentami pogoda niezbyt sprzyjająca. Zazdroszczę wypraw z Tatą, nie miałem nigdy takiej okazji. Podziwiam kondycję, chodzenie w takim śniegu nie jest łatwe. W Czechach mam problem z wyborem między Becherovką a piwkiem. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńJa wolę piwko, a tata - jako kierowca - wybiera Becherovkę :) Na szczęście nie było tu jakiś wielkich podejść, więc i po takim śniegu dało się chodzić :)
UsuńWarunek piękny utrafiliście. Dla mnie tegoroczny sezon zimowy jest najgorszy w całej mojej karierze górskiej. Do tego nakłada się licho, bowiem każde wolne dni od początku roku są zsynchronizowane z wiatrami, opadami, zawieruchami niemal idealnie. O rakietowej imprezie już nawet nie myślę. Trudno, aby do wiosny :)
OdpowiedzUsuńU mnie wyglądało to bardzo podobnie w grudniu i styczniu - jak mam wolne, to pogodowa kicha. Jak jest okno pogodowe - to jechać nie mogę. Dopiero w lutym się to poprawiło, więc ostatecznie nie będzie ta zima taka tragiczna. O, np. na jutro zapowiadają dużo słońca, ale silny wiatr. I bądź tu człowieku mądry - jechać czy nie?
UsuńJa w tym roku także uskuteczniam wyjazdy zimowe z kategorii "ruszyć w góry i cieszyć się z tego, co będzie". I na razie nawet nie było tak źle, chociaż o rewelacji także nie mogę powiedzieć. Jednak śnieg chociaż widziałem ;)
OdpowiedzUsuńPo tych zdjęciach aż poczułem ten przejmujący wiatr, brr.
Obiekty prywatne czasami potrafią niemiło zaskoczyć, gdy są zamknięte, bo ludzi mało, więc nie warto otwierać. Chociaż obiekty PTTK również czasami dołączają do tego trendu. Sam byłem kiedyś w pewnym sudeckim schronisku około godziny 9:30 i chciałem kupić coś do picia. Ale od kręcącej się obsługi usłyszałem, że owszem mogę, ale dopiero po 10, bo na razie zamknięte...
Przy całej mojej sympatii do czeskich gór, to zawsze uważałem, że po polskiej stronie jest to lepiej zorganizowane, gdyż PTTK utrzymywało pewne standardy, których próżno było szukać za granicą. Obiekty otwarte cały rok, teoretycznie przyjmującego każdego turystystę. No i faktycznie to się zmienia, a teraz jeszcze pandemia podsunęła dzierżawcom kolejne preteksty, aby gonić niskobudżetowych plecakowców.
Usuń