wtorek, 13 lipca 2021

Krnov i okolice rowerowo.

Nadszedł czerwiec, więc można było znowu pomyśleć o odwiedzinach na rowerze jakiegoś czeskiego podgórskiego regionu. Tym razem wybraliśmy Krnov i okolice, czyli przeważnie Niski Jesionik.
 
Auto postanowiliśmy zostawić po polskiej stronie, w Opawicy (Tropplowitz). To jedna z kilku wiosek, która po wojnach śląskich w XVIII wieku została podzielona granicą wytyczoną na rzeczce Opawicy. Po drugiej stronie rozciągają się Opavice.

Żar leje się z nieba, gdy wyciągamy rowery z bagażnika. Jesteśmy czujnie obserwowani z najbliższego bloku - z parapetów i zza firanek. Zastanawiamy się, czy to dobrze czy źle? Przypilnują w nocy samochodu czy raczej odkręcą koła?


Na drodze panuje zaskakująco spory ruch - wszyscy kierują się w stronę pobliskiego niewielkiego przejścia granicznego zlokalizowanego w lesie. Kierunek wskazuje tablica; co prawda miejscowość docelowa nazywa się Město Albrechtice, ale nie bądźmy tacy drobiazgowi, może po prostu zabrakło blachy?
 
 
Przejechaliśmy trzysta metrów i stanęliśmy na chwilę w cieniu, a tu nagle słyszymy huk! Z niedowierzaniem patrzymy jak z mojej przedniej opony w ciągu kilku sekund zszedł cały luft! Okazało się, że pękła dętka, nie dość że na dużej powierzchni, to jeszcze od środka. Na to nie byliśmy przygotowani, choć Bastek przed wyjazdem zastanawiał się, czy wziąć zapasową... Próbuje ją skleić łatkami, ale dziura jest zbyt duża. W tym momencie uznałem, że już po całej wyprawie, ale chcemy jeszcze poszukać w Głubczycach sklepu rowerowego. W ostateczności przejdziemy się do Krnova piechotą!
Sklep znajdujemy, dętkę wymieniamy i wracamy do Opawicy, lecz straciliśmy ponad półtorej godziny, na zegarku minęła dwunasta. Nie tak to miało wyglądać! Trudno, będziemy nadrabiać stracony czas w trasie...

Na wzgórzu za Opawicą staję, aby zrobić zdjęcie, na co Bastek krzyczy:
- Nie zatrzymuj się, bo znowu strzeli!
Na szczęście wytrzymała 😏.

Zjeżdżamy do Lenarcic (Geppersdorf), na skraju których wita stara tabliczka.


Mostkiem przekraczamy Opawicę (niemiecka nazwa była inna niż wioski, bo Goldoppa) i jesteśmy w Republice Czeskiej. Ta część Lenarcic nazywa się Linhartovy i posiada całkiem ładny pałac, wokół którego trwają wykopki.


U Czechów jak to u Czechów - wytyczono wygodną ścieżkę rowerową, na większości odcinków oddzieloną od normalnych dróg.

Przejeżdżamy przez podzielone rzeką Krásné Loučky (Schönwiese, w Polsce Krasne Pole), a potem Chomýž (Komeise, w Polsce Chomiąża). Ludzi za bardzo nie widać - ci, co nie siedzą w robocie, chowają się przed słońcem. Cały też czas jedziemy blisko granicy, czasem zbliżamy się do Opawicy, czasem oddalamy, niekiedy widać domy po polskiej stronie.
 

Za Chomýžem/Chomiążą granica odbija na północ i oba brzegi Opawicy znajdują się pod czeską administracją. Przez chwilę musimy się trochę pomęczyć, bo przecinamy budowę obwodnicy Krnova (w pasie drogi nr 57), ale potem znowu jedzie się przyjemną, parkową ścieżką nad samą rzeką.



Wreszcie przy którymś z mostów odbijamy w kierunku centrum. Od razu huk, smród i spaliny samochodów z budowy.


Krnov (Jägerndorf, po polsku Karniów, ale ta wersja zupełnie mi nie podchodzi, więc pozostanę przy czeskiej) to miasto liczące ponad dwadzieścia tysięcy mieszkańców, czyli jak na czeskie standardy niemało. Mimo tej liczby nie jest nawet stolicą powiatu, gdyż tę rolę pełni mniejszy Bruntál. Metrykę posiada długą - prawa miejskie uzyskał w XIII wieku, stając się ważnym grodem obronnym na pograniczu śląsko-morawskim (sam leży w granicach Śląska, konkretnie Śląska Opawskiego, będącego w tym przypadku częścią Górnego Śląska).

Z powodu upału i opóźnienia odpuszczamy sobie zwiedzanie, zatrzymując się jedynie na chwilę na rynku. Jest on dużych rozmiarów, posiada sporo zieleni (to dzisiaj rzadkość), a otaczające go budynki robią wrażenie, zwłaszcza ratusza i kasy oszczędności. Nawet bloki zdają się dobrze komponować.




Pora zrobiła się wybitnie obiadowa, zatem pedałujemy na dworzec kolejowy. Bardzo często w jego pobliżu znajdziemy knajpy, w którym można niedrogo i smacznie zjeść, o wypiciu piwa nie zapominając. W Krnovie nie jest inaczej: restauracja dworcowa zaprasza! Na początku oczywiście zamawiamy po piwie, trzeba się schłodzić!


 
Do jedzenia wybrałem sobie panierowane pieczarki. Sądziłem, że będzie to forma przystawki, a dostałem normalną porcję obiadową z zapieczonymi kartoflami, sałatką i ogórkiem, a pieczary są olbrzymie i nafaszerowane serem oraz mielonym! Pychota! I w dodatku zamówiłem ostatni dostępny zestaw 😛.


Moje szczęście nie udziela się Bastkowi. Jestem co prawda po dwóch nockach i od ponad doby nie zmrużyłem oka, ale adrenalina i chęć przygody spowodowała, że prawie nie czuję zmęczenia (a zimne piwo władowało dodatkowego kopa 😏). Bastek z kolei dzień wcześniej dostał drugą dawkę szczepienia i nie czuje się zbyt dobrze - delikatnie pisząc. Właściwie to powinien teraz leżeć w domu i zdychać, ale jakoś się przemógł i pojechaliśmy razem, choć wygląda jakby go właśnie zdjęli z krzyża, a do zmartwychwstania bardzo mu daleko. Piwo nie pomogło, trochę zadziałała kawa. W takiej sytuacji deliberujemy nad mapą, czy czasem nie zmodyfikować dalszej trasy, zwłaszcza, że czas nieubłaganie ucieka. Ostatecznie ustalamy, że trzymamy się planu, a jak będzie źle lub za późno, to coś się wymyśli.

Po wyjściu z lokalu wdrapujemy się na mostek nad torami aby obejrzeć dworzec z góry. Kolejne pociągi wypluwają z siebie tłumy pasażerów, głównie osobników w wieku szkolnym, podobnie jak wcześniej autobusy.


Skoro jesteśmy w Sudetach, to wypadałoby zdobyć jakiś szczyt 😏. Centrum Krnova jak i teren nad Opawicą to, według czeskich geografów, część Gór Opawskich (Zlatohorská vrchovina), natomiast za linią kolejową zaczyna się Niski Jesionik (Nízký Jeseník). Najbliższa góra wznosząca się za osiedlem domków jednorodzinnych mierzy 387 metrów i od lata 40. ubiegłego wieku nazywa się Bezručův vrch. Prowadzi na nią niebieski szlak, ale podjechanie nim do samego końca przekracza nasze możliwości.

Z polany rozciąga się niezła panorama miasta, można przyjrzeć się detalom - na przykład lokomotywowni.



Wzniesienie nosiło kiedyś nazwę Hanselberg i w 1910 roku postawiono na nim kamienny pomnik poświęcony Petrowi Roseggerowi. Nie wiem dlaczego akurat tego austriackiego pisarza postanowili uczcić Jägerndorfowianie (konkretnie to kolejarze) - pochodził on ze Styrii i ze Śląskiem raczej nie miał wiele wspólnego. Po wypędzeniu Niemców nazwisko Rosegger Czechom nic nie mówiło, więc w 1948 roku górę przemianowano, a ówcześni kolejarze umieścili nową tablicę z nowym patronem - śląskim poetą Bezručem, też Petrem. Bezruč w przeciwieństwie do Roseggera w Krnovie bywał i to nie raz. Dodatkowo pracował on jako urzędnik pocztowy, a spod pomnika mamy dobry widok na dworzec, a jak wiadomo dworzec to też poczta, więc wszystko się zgadza 😏.


Czeską tablicę jakiś czas temu ktoś ukradł i miasto zastanawiało się, co zrobić w takiej sytuacji? Powrócić do wersji niemieckiej, czeskiej, a może żadnej? W końcu salomonowym rozwiązaniem na najnowszej plastikowej tablicy znajduje się informacja o obu patronach.

Po odwiedzeniu pomnika zjeżdżamy w dół, następnie kierujemy się na południowy-zachód. Przejeżdżamy kolejny raz rzekę, tym razem Opawę (Opava, Oppa, ale w gwarze także Opavice) i opuszczamy Krnov.

W Branticach (Bransdorf) dziewczyny prowadzą ulicą konie i od razu robi się sielsko.


Jaz utworzył na Opawie ciekawy wodospad, na drugim brzegu widać renesansowy pałac.


Mijamy otwartą knajpę - tej nie było w planach, więc po krótkich zawahaniu jedziemy dalej. Planowy postój mieliśmy zrealizować w sąsiednim Zátorze (Seifersdorf), tylko że tam na zamkniętych drzwiach zastaliśmy kartkę, iż lokal czynny do... piętnastej. Śmiechu warte. Ponieważ było dokładnie godzinę później, to nie zostało nam nic innego, tylko wskoczyć z powrotem na siodełka.

Kolejne dwadzieścia minut to męczarnia, zaliczamy największy podjazd dzisiejszego dnia. Na przełęczy spotykamy słupek w miejscu granicy dawnych powiatów z zachowanymi niemieckimi napisami.


Wjeżdżało się ciężko, ale zjazd to czysta przyjemność.



Bastek oczywiście zjeżdża znacznie szybciej ode mnie i w Lichnovie (Lichten) czeka pod knajpą. Ładna barmanka uwija się stojąc na stole i czyszcząc szyby, ale zaprasza serdecznie do środka. W takiej sytuacji trudno odmówić... Szkoda, że nie mają nic do jedzenia (pizzę serwują jedynie w weekendy), ale piwo wchodzi znakomicie.


Bastek zaczął powoli odzyskiwać siły, bo po wyjściu od razu przegonił jakieś dziecko na rolkach 😏.


W dolnej części wsi wznosi się kościół i... knajpa, a więc wchodzimy! Tym razem jednak baba za barem zafuczała i niemiła, skasowała nas od razu (inni klienci płacili na koniec, może myślała, że uciekniemy?). Co ciekawe - tylko tutaj napiliśmy się Holby, wszędzie indziej lali Radegasta i w dodatku praktycznie w tej samej cenie (28-30 koron).



Korzystam z okazji i zaglądam na pobliski cmentarz: Pomnik Poległych w formie kaplicy, a także dwa zbiorowe groby - Niemców (prawie setka!) i czerwonoarmistów.

Za Lichnovem czeka nas kolejny podjazd, na szczęście tym razem mniejszy. A potem niewielkie Úblo (Aubeln), gdzie ktoś zaparkował w ruinach stodoły.




W Brumovicach (Braunsdorf) skręcamy w lewo, aby po raz trzeci się powspinać. Droga jest tu dziurawa i otoczona drzewami, a my po krótkiej wizycie w powiece Opawa wracamy do powiatu Bruntál.



Z górki dobrze widać kamienną wieżę widokową w Úvalnie (Lobenstein), a za polami budynki sterczące już za granicą, w Branicach (Branitz).




W Úvalnie przy skrzyżowaniu działa knajpa tak sympatyczna, że nie można jej ominąć. W dodatku w telewizji puszczają mecz, więc mamy dodatkowy pretekst, aby spocząć przy kufelku. Zagaduję starszą barmankę o jakieś jedzenie. Przez chwilę myśli i przypomina sobie, że mają kiełbaski na ciepło. Zwykłe i pikantne.
- Oczywiście pikantne! - odpowiadamy.
Po kwadransie dostajemy dymiący wuszt z chlebem, musztardą i chrzanem. Proste danie, a jak smakowało!


Pierwotny plan przewidywał podjazd na Cvilín, ale czujemy się nieco wypompowani, głównie przez upał. Postanawiamy zrobić drogę trochę dłuższą, lecz po płaskim. Przecinamy linię kolejową i wjeżdżamy na ścieżkę rowerową numer 55, która biegnie wzdłuż granicznej rzeki (jechaliśmy nią też do Krnova).

Na jednym ze skrętów wdajemy się w pogawędkę z dwoma czeskimi rowerzystami. Panowie są lekko wcięci i bardzo ich interesuje, czy najbliższy lokal nadal jest otwarty. Potem dyskusja schodzi na temat porównawczy między polskimi a czeskimi trasami dla rowerów.
- W Polsce na pewno nie macie nigdzie w pobliżu lanego piwa! - podsumowują. Hmm, ponoć jest coś w Branicach, ale sądzę, że najbliższą typową knajpę znaleźlibyśmy dopiero w Głubczycach.

Słońce powoli zmierza ku zachodowi, a my radośnie pedałujemy mając widoki na pofałdowane wzgórza i stawy. Nota bene ten fragment terenu to kolejna geograficzna jednostka wizytowana dzisiejszego dnia - Opavská pahorkatina, czyli Płaskowyż Głubczycki.
 


Po centrum Krnova rowerem jeździ się świetnie: przemyślane i płaskie drogi dla rowerzystów pozwalają wygodnie się przemieszczać, dodatkowo o tej porze ruch stał się znacznie mniejszy niż w południe.

Robimy zakupy w jednym z większych marketów (przed wejściem kłóci się grupa pijanych Ukraińców) i podążamy na rynek, gdzie udaje nam się znaleźć jeszcze jedną otwartą knajpę, a w niej zjeść utopenca i obejrzeć drugi mecz.

Pozostało dotrzeć na nocleg - nocny przejazd przez miasto to w ogóle high life, gdyż nie jeździ już prawie nic, więc na upartego można by robić na ulicach zygzaki 😏. 
 

Ze śródmieścia kierujemy się do dzielnicy Ježník (Mösnig), gdzie w lesie skrywa się sporych rozmiarów wiata. Mamy pewne problemy aby przekroczyć Ježnický potok, gdyż wiele dróg dojazdowych zostało zablokowanych płotami. W końcu nam się udaje i możemy odbębnić sukces. Wiata (na zdjęciach z następnego dnia) jest duża, obok płynie woda i mimo bliskości domów (leżą sto-dwieście metrów za potokiem) nikt nas nie będzie niepokoił. Chyba, że zwierzęta - w nocy z lasu dobiegały takie hałasy, że miałem wrażenie, iż śpimy w zoo.


Minus to niewygodna do leżenia podłoga i brak wychodka. To mnie zawsze dziwi - wiadomo, że będą tutaj przewijać się turyści i miejscowi, ale wypróżniać mają się w lesie czy nieść ze sobą do domu?


Rano odbywają się dwie niespodziewane wizyty. Najpierw zjawia się dwóch chłopów z kosiarkami - wiadomo, trawę trzeba ciąć. Trochę się z nas nabijają, ale dość szybko znikają. Potem słyszymy wesołe głosy i na polankę wchodzi grupa dzieciaków w wieku przedszkolnym pod opieką dwóch pań. Idą prosto do wiaty, więc staram się w miarę szybko ogarnąć. Na dzień dobry podchodzi do mnie mała dziewczynka i coś podaje:
- To dla ciebie - mówi.
- Oooo - cieszę się i przyglądam prezentowi. - A co to jest?
- Skrzydełko motylka - wyjaśnia opiekunka.
Mam nadzieję, że motylek już nie żył w momencie, kiedy pozbawiano go skrzydełka 😏.
 
Dzieci z paniami idą nad potok, a my... zdobywać górę. W końcu znowu jesteśmy w Niskim Jesioniku. Około dwóch kilometrów od nas wznosi się Vyhlídka (Melzerberg), na której wybudowano drewnianą wieżę. Rzecz jasna rowery zostawiamy nieco niżej.


Widoki są nie są może rewelacyjne, ale objawił się Pradziad. Do tego Krnov z Cvilínem, dolina Opawicy i wieże na Hraničním vrchu.






Wracamy do Krnova. Znowu zrobił się straszny upał, więc wpadamy do lokalu będącego połączeniem spelunki i salonu bukmacherskiego. Zainteresowaliśmy się nim już wczoraj wieczorem, ale akurat był zamykany. Teraz ogródek jest pełen, siadamy do środka... Towarzyszy nam głowa Chucka Norrisa.



Tak sobie dumam nad kuflem: Krnov jest podobnej wielkości co moja rodzinna miejscowość. Tu znajdziemy nawet kilkadziesiąt czynnych knajp i restauracji, a u mnie kilka. Przepaść...

Krótka objazdówka po okolicach rynku: neogotycki kościół ewangelicki, znacznie starsza świątynia katolicka, zamek z XVI wieku...




Ratusz z jednej strony otaczają stylowe kamienice, a z drugiej labirynt ze skrzynek na piwo 😏.



Nieco oddalone są dwa inne zabytkowe obiekty: synagoga w stylu mauretańskim (wojnę przetrwała bez zniszczeń) oraz nitowany most z 1900 roku.



Krnov opuszczamy tę samą drogą, którą wczoraj przyjechaliśmy, czyli wzdłuż Opawicy. Różnica jest taka, iż tym razem granicę przekraczamy na moście w Chomiążej.
 

Po polskiej stronie zamiast straży granicznej wita nas odpicowany kościół pod wezwaniem Jana Chrzciciela. A przy okazji taka ciekawostka: parafie w okolicach Głubczyc aż do 1972 roku formalnie podlegały archidiecezji ołomunieckiej w ramach tzw. dystryktu kietrzańskiego.


Zaintrygowała mnie polska nazwa "Krasne Pole", ponieważ na pierwszy rzut oka wygląda na połowiczne tłumaczenie czeskiej (Krásné Loučky) i niemieckiej (Schönwiese). W nich co prawda jest mowa o łące, ale tej do pola niedaleko. Tylko czemu "krasne" a nie "piękne"? Wiele miejscowości na Ziemiach Wyzyskanych otrzymało po wojnie nowe nazwy powstałe w wyniku jakiejś pomyłki lub niedbalstwa, tu jednak historia się broni: już w XV wieku kroniki wymieniają wieś pod taką nazwą. A słowo "krasny" występowało kiedyś w archaicznej polszczyźnie i znaczyło to samo, co nadal znaczy w czeskim. Nota bene Czesi podają w swojej wikipedii wcześniejszą polską nazwę - "Krasne Łączki".



Mały mostek na Opawicą. Pochodzi co najmniej sprzed wojny, przez kilkadziesiąt lat nikt nie mógł po nim przejść. Teraz to znowu możliwe i czasem wykorzystywane przez tych, co nie chcą się rzucać w oczy.


Jak na złość końcówka trasy to głównie podjazd. Mój tyłek ma dość - wczoraj mieliśmy przejechać około 40 kilometrów, a ostatecznie wyszło prawie 60. Coś źle policzyłem 😏. Na szczęście już widać kościół w Opawicy (z wieży widokowej też można było go dostrzec).

Auto parkuje na swoim miejscu i nawet posiada wszystkie cztery koła. Ale przy takiej kontroli wcale mnie to nie dziwi - ledwo się zjawiliśmy, a już ciekawskie twarze pojawiły się między firankami najbliższych okien.
Otwieramy drzwi i długo wietrzymy - temperatura wnętrza przypomina piekarnik. Masakra.

Zanim ruszymy na dobre w drogę powrotną, zatrzymujemy się w lesie na skrzyżowaniu dróg. Między nimi stoi pomnik z dużymi literami rzymskimi - XXV - oraz herbem Polski z doczepioną koroną. Ani chybi - ćwierćwiecze PRL-u. Dziwne, że się ostał przy dekomunizacyjnym szaleństwie, ale tablicę z przodu zdjęto.


Z tyłu tablica się uchowała i głosi:
"Cześć i chwała poległym w walce z faszyzmem żołnierzom wyzwolicielom prastarej piastowskiej ziemi głubczyckiej.
W 25 rocznicę powrotu ziemi głubczyckiej do Macierzy.
Fundator koło łowieckie nr 1 w Głubczycach".

Pomijam już fakt dość dalekich związków pomiędzy walką z faszyzmem a myśliwymi (jedni mordowali zwierzęta, a drudzy faszystów?), ale w ogóle ciężko mówić o jakiejś "ziemi głubczyckiej", która wyróżniałaby się od innych na tyle, że można by wspominać ją jako odrębną jednostkę. Czy to powiat głubczycki (świeżej daty) czy może tylko gmina albo coś jeszcze innego, byleby pasowało do jakiejś teorii? Na pewno też ziemia głubczycka nieźle by się ubawiła czytając, że powróciła do Macierzy, skoro ta została za Opawicą 😏.

8 komentarzy:

  1. Krnov i okolice są nam dość dobrze znane, Były celem kilku niedzielnych wypadów samochodowych. Pomysł na zwiedzanie tego miejsca rowerem jest świetny, tym bardziej, że sporo tam ułatwień dla takich wycieczek, jak ścieżki rowerowe. Raczej tam nie ma dużego ruchu, więc i po drogach lokalnych pewnie podróżowało się bez większych problemów. Cvilin to już by było spore wyzwanie dla rowerzysty, ale widok ze wzniesienia jest tego wart. No i potem zjazd, który zawsze dla rowerzysty jest wspaniałą nagrodą za trud wjechania na wzgórze.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O Cvilinie myśleliśmy także rano, ale za bardzo bolały nas tyłki ;) No i szybko zrobiło się za ciepło, w takich warunkach to się lepiej chodzi piechotą niż na kołach :)

      Pozdrawiam!

      Usuń
  2. "mimo bliskości domów (leżą sto-dwieście domów za potokiem)" Czyżby nowa jednostka odległości? ;)

    Spostrzeżenia co do ilości knajp w Czechach, to rzecz bez dyskusji. U nich nawet najmniejsza wiocha na swoją knajpę, czasem wyglądającą jak najgorsza speluna, ale piwo i jedzenia mają. I to w cenach bardzo przyzwoitych.

    Też mam pomysł na rowerowy wypad z zahaczeniem o Czechy, ale to może w sierpniu się uda. Rejon Miedzylesie-Kudowa miałem na oku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za dużo tych domów :P

      Z tymi knajpami to też już zaczyna się zmieniać: przed pandemią zamykano u Czechów po kilkaset lokali rocznie, a teraz pewnie jeszcze więcej. Coraz częściej mijam wioski bez speluny, a widać, że kiedyś była. No ale przepaść i tak jest.

      Kudowa też może być ciekawa.

      Usuń
  3. I znów świetna i bardzo ciekawa relacja. Że też ja nie mam tak blisko w góry i do naszych południowych sąsiadów ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Położenie to jeden z wielu plusów Śląska, zwłaszcza Górnego ;)

      Usuń
  4. Chomiąża a nie chomiążna 🤭😬

    OdpowiedzUsuń