Nadszedł czerwiec, więc można było znowu pomyśleć o odwiedzinach na rowerze
  jakiegoś czeskiego podgórskiego regionu. Tym razem wybraliśmy Krnov i okolice, czyli przeważnie Niski Jesionik.
  Auto postanowiliśmy zostawić po polskiej stronie, w
  Opawicy (Tropplowitz). To jedna z kilku wiosek, która po wojnach śląskich w XVIII wieku
  została podzielona granicą wytyczoną na rzeczce
  Opawicy. Po drugiej stronie rozciągają się Opavice.
  Żar leje się z nieba, gdy wyciągamy rowery z bagażnika. Jesteśmy czujnie
  obserwowani z najbliższego bloku - z parapetów i zza firanek. Zastanawiamy
  się, czy to dobrze czy źle? Przypilnują w nocy samochodu czy raczej odkręcą
  koła?
  Na drodze panuje zaskakująco spory ruch - wszyscy kierują się w stronę
  pobliskiego niewielkiego przejścia granicznego zlokalizowanego w lesie.
  Kierunek wskazuje tablica; co prawda miejscowość docelowa nazywa się Město
  Albrechtice, ale nie bądźmy tacy drobiazgowi, może po prostu zabrakło blachy?
  Przejechaliśmy trzysta metrów i stanęliśmy na chwilę w cieniu, a tu nagle
  słyszymy huk! Z niedowierzaniem patrzymy jak z mojej przedniej opony w ciągu
  kilku sekund zszedł cały luft! Okazało się, że pękła dętka, nie dość że na
  dużej powierzchni, to jeszcze od środka. Na to nie byliśmy przygotowani, choć
  Bastek przed wyjazdem zastanawiał się, czy wziąć zapasową... Próbuje ją skleić
  łatkami, ale dziura jest zbyt duża. W tym momencie uznałem, że już po całej
  wyprawie, ale chcemy jeszcze poszukać w Głubczycach sklepu rowerowego. W
  ostateczności przejdziemy się do Krnova piechotą!
  Sklep znajdujemy, dętkę wymieniamy i wracamy do Opawicy, lecz straciliśmy ponad
  półtorej godziny, na zegarku minęła dwunasta. Nie tak to miało wyglądać!
  Trudno, będziemy nadrabiać stracony czas w trasie...
- Nie zatrzymuj się, bo znowu strzeli!
Na szczęście wytrzymała 😏.
  Zjeżdżamy do Lenarcic (Geppersdorf), na skraju których wita stara
  tabliczka.
  Mostkiem przekraczamy Opawicę (niemiecka nazwa była inna niż wioski, bo
  Goldoppa) i jesteśmy w Republice Czeskiej. Ta część Lenarcic nazywa się
  Linhartovy i posiada całkiem ładny pałac, wokół którego trwają wykopki.
  U Czechów jak to u Czechów - wytyczono wygodną ścieżkę rowerową, na większości
  odcinków oddzieloną od normalnych dróg.
  Przejeżdżamy przez podzielone rzeką Krásné Loučky (Schönwiese, w Polsce
  Krasne Pole), a potem Chomýž (Komeise, w Polsce
  Chomiąża). Ludzi za bardzo nie widać - ci, co nie siedzą w robocie,
  chowają się przed słońcem. Cały też czas jedziemy blisko granicy, czasem
  zbliżamy się do Opawicy, czasem oddalamy, niekiedy widać domy po polskiej
  stronie.
  Za Chomýžem/Chomiążą granica odbija na północ i oba brzegi Opawicy znajdują
  się pod czeską administracją. Przez chwilę musimy się trochę pomęczyć, bo
  przecinamy budowę obwodnicy Krnova (w pasie drogi nr 57), ale potem znowu
  jedzie się przyjemną, parkową ścieżką nad samą rzeką.
  Wreszcie przy którymś z mostów odbijamy w kierunku centrum. Od razu huk, smród
  i spaliny samochodów z budowy.
  Krnov (Jägerndorf, po polsku Karniów, ale ta wersja zupełnie mi
  nie podchodzi, więc pozostanę przy czeskiej) to miasto liczące ponad
  dwadzieścia tysięcy mieszkańców, czyli jak na czeskie standardy niemało. Mimo
  tej liczby nie jest nawet stolicą powiatu, gdyż tę rolę pełni mniejszy
  Bruntál. Metrykę posiada długą - prawa miejskie uzyskał w XIII wieku, stając
  się ważnym grodem obronnym na pograniczu śląsko-morawskim (sam leży w
  granicach Śląska, konkretnie Śląska Opawskiego, będącego w tym przypadku
  częścią Górnego Śląska).
  Z powodu upału i opóźnienia odpuszczamy sobie zwiedzanie, zatrzymując
  się jedynie na chwilę na rynku. Jest on dużych rozmiarów, posiada sporo
  zieleni (to dzisiaj rzadkość), a otaczające go budynki robią wrażenie,
  zwłaszcza ratusza i kasy oszczędności. Nawet bloki zdają się dobrze
  komponować.
  Pora zrobiła się wybitnie obiadowa, zatem pedałujemy na dworzec kolejowy.
  Bardzo często w jego pobliżu znajdziemy knajpy, w którym można niedrogo i
  smacznie zjeść, o wypiciu piwa nie zapominając. W Krnovie nie jest inaczej:
  restauracja dworcowa zaprasza! Na początku oczywiście zamawiamy po piwie,
  trzeba się schłodzić!
  Do jedzenia wybrałem sobie panierowane pieczarki. Sądziłem, że będzie to forma
  przystawki, a dostałem normalną porcję obiadową z zapieczonymi kartoflami,
  sałatką i ogórkiem, a pieczary są olbrzymie i nafaszerowane serem oraz
  mielonym! Pychota! I w dodatku zamówiłem ostatni dostępny zestaw 😛.
  Moje szczęście nie udziela się Bastkowi. Jestem co prawda po dwóch nockach i
  od ponad doby nie zmrużyłem oka, ale adrenalina i chęć przygody spowodowała,
  że prawie nie czuję zmęczenia (a zimne piwo władowało dodatkowego kopa 😏).
  Bastek z kolei dzień wcześniej dostał drugą dawkę szczepienia i nie czuje się
  zbyt dobrze - delikatnie pisząc. Właściwie to powinien teraz leżeć w domu i
  zdychać, ale jakoś się przemógł i pojechaliśmy razem, choć wygląda jakby go
  właśnie zdjęli z krzyża, a do zmartwychwstania bardzo mu daleko. Piwo nie
  pomogło, trochę zadziałała kawa. W takiej sytuacji deliberujemy nad mapą, czy
  czasem nie zmodyfikować dalszej trasy, zwłaszcza, że czas nieubłaganie ucieka.
  Ostatecznie ustalamy, że trzymamy się planu, a jak będzie źle lub za późno, to
  coś się wymyśli.
  Po wyjściu z lokalu wdrapujemy się na mostek nad torami aby obejrzeć dworzec z
  góry. Kolejne pociągi wypluwają z siebie tłumy pasażerów, głównie osobników w
  wieku szkolnym, podobnie jak wcześniej autobusy.
  Skoro jesteśmy w Sudetach, to wypadałoby zdobyć jakiś szczyt 😏. Centrum
  Krnova jak i teren nad Opawicą to, według czeskich geografów, część
  Gór Opawskich (Zlatohorská vrchovina), natomiast za linią kolejową
  zaczyna się Niski Jesionik (Nízký Jeseník). Najbliższa góra wznosząca
  się za osiedlem domków jednorodzinnych mierzy 387 metrów i od lata 40.
  ubiegłego wieku nazywa się Bezručův vrch. Prowadzi na nią
  niebieski szlak, ale podjechanie nim do
  samego końca przekracza nasze możliwości.
  Z polany rozciąga się niezła panorama miasta, można przyjrzeć się detalom - na
  przykład lokomotywowni.
  Wzniesienie nosiło kiedyś nazwę Hanselberg i w 1910 roku postawiono na
  nim kamienny pomnik poświęcony Petrowi Roseggerowi. Nie wiem dlaczego akurat
  tego austriackiego pisarza postanowili uczcić Jägerndorfowianie (konkretnie to
  kolejarze) - pochodził on ze Styrii i ze Śląskiem raczej nie miał wiele
  wspólnego. Po wypędzeniu Niemców nazwisko Rosegger Czechom nic nie mówiło,
  więc w 1948 roku górę przemianowano, a ówcześni kolejarze umieścili nową
  tablicę z nowym patronem - śląskim poetą Bezručem, też Petrem. Bezruč w
  przeciwieństwie do Roseggera w Krnovie bywał i to nie raz. Dodatkowo pracował
  on jako urzędnik pocztowy, a spod pomnika mamy dobry widok na dworzec, a jak
  wiadomo dworzec to też poczta, więc wszystko się zgadza 😏.
  Czeską tablicę jakiś czas temu ktoś ukradł i miasto zastanawiało się, co
  zrobić w takiej sytuacji? Powrócić do wersji niemieckiej, czeskiej, a może
  żadnej? W końcu salomonowym rozwiązaniem na najnowszej plastikowej tablicy
  znajduje się informacja o obu patronach.
  Po odwiedzeniu pomnika zjeżdżamy w dół, następnie kierujemy się na
  południowy-zachód. Przejeżdżamy kolejny raz rzekę, tym razem
  Opawę (Opava, Oppa, ale w gwarze także Opavice) i opuszczamy
  Krnov.
  W Branticach (Bransdorf) dziewczyny prowadzą ulicą konie i od razu robi
  się sielsko.
  Jaz utworzył na Opawie ciekawy wodospad, na drugim brzegu widać renesansowy
  pałac.
  Mijamy otwartą knajpę - tej nie było w planach, więc po krótkich zawahaniu
  jedziemy dalej. Planowy postój mieliśmy zrealizować w sąsiednim
  Zátorze (Seifersdorf), tylko że tam na zamkniętych drzwiach zastaliśmy
  kartkę, iż lokal czynny do... piętnastej. Śmiechu warte. Ponieważ było
  dokładnie godzinę później, to nie zostało nam nic innego, tylko wskoczyć z
  powrotem na siodełka.
  Kolejne dwadzieścia minut to męczarnia, zaliczamy największy podjazd
  dzisiejszego dnia. Na przełęczy spotykamy słupek w miejscu granicy dawnych
  powiatów z zachowanymi niemieckimi napisami.
  Wjeżdżało się ciężko, ale zjazd to czysta przyjemność.
  Bastek oczywiście zjeżdża znacznie szybciej ode mnie i w
  Lichnovie (Lichten) czeka pod knajpą. Ładna barmanka uwija się stojąc
  na stole i czyszcząc szyby, ale zaprasza serdecznie do środka. W takiej
  sytuacji trudno odmówić... Szkoda, że nie mają nic do jedzenia (pizzę serwują
  jedynie w weekendy), ale piwo wchodzi znakomicie.
  Bastek zaczął powoli odzyskiwać siły, bo po wyjściu od razu przegonił jakieś
  dziecko na rolkach 😏.
  W dolnej części wsi wznosi się kościół i... knajpa, a więc wchodzimy! Tym
  razem jednak baba za barem zafuczała i niemiła, skasowała nas od razu (inni
  klienci płacili na koniec, może myślała, że uciekniemy?). Co ciekawe - tylko
  tutaj napiliśmy się Holby, wszędzie indziej lali Radegasta i w
  dodatku praktycznie w tej samej cenie (28-30 koron).
  Korzystam z okazji i zaglądam na pobliski cmentarz: Pomnik Poległych w formie
  kaplicy, a także dwa zbiorowe groby - Niemców (prawie setka!) i
  czerwonoarmistów.
  Za Lichnovem czeka nas kolejny podjazd, na szczęście tym razem mniejszy. A
  potem niewielkie Úblo (Aubeln), gdzie ktoś zaparkował w ruinach
  stodoły.
  W Brumovicach (Braunsdorf) skręcamy w lewo, aby po raz trzeci się
  powspinać. Droga jest tu dziurawa i otoczona drzewami, a my po krótkiej
  wizycie w powiece Opawa wracamy do powiatu Bruntál.
  Z górki dobrze widać kamienną wieżę widokową w Úvalnie (Lobenstein), a
  za polami budynki sterczące już za granicą, w Branicach (Branitz).
  W Úvalnie przy skrzyżowaniu działa knajpa tak sympatyczna, że nie można jej
  ominąć. W dodatku w telewizji puszczają mecz, więc mamy dodatkowy pretekst,
  aby spocząć przy kufelku. Zagaduję starszą barmankę o jakieś jedzenie. Przez
  chwilę myśli i przypomina sobie, że mają kiełbaski na ciepło. Zwykłe i
  pikantne.
- Oczywiście pikantne! - odpowiadamy.
  Po kwadransie dostajemy dymiący wuszt z chlebem, musztardą i chrzanem. Proste
  danie, a jak smakowało!
  Pierwotny plan przewidywał podjazd na Cvilín, ale czujemy się nieco
  wypompowani, głównie przez upał. Postanawiamy zrobić drogę trochę dłuższą,
  lecz po płaskim. Przecinamy linię kolejową i wjeżdżamy na ścieżkę rowerową
  numer 55, która biegnie wzdłuż granicznej rzeki (jechaliśmy nią też do
  Krnova).
  Na jednym ze skrętów wdajemy się w pogawędkę z dwoma czeskimi rowerzystami.
  Panowie są lekko wcięci i bardzo ich interesuje, czy najbliższy lokal nadal
  jest otwarty. Potem dyskusja schodzi na temat porównawczy między polskimi a
  czeskimi trasami dla rowerów.
  - W Polsce na pewno nie macie nigdzie w pobliżu lanego piwa! - podsumowują.
  Hmm, ponoć jest coś w Branicach, ale sądzę, że najbliższą typową knajpę
  znaleźlibyśmy dopiero w Głubczycach.
  Słońce powoli zmierza ku zachodowi, a my radośnie pedałujemy mając widoki na
  pofałdowane wzgórza i stawy. Nota bene ten fragment terenu to kolejna
  geograficzna jednostka wizytowana dzisiejszego dnia -
  Opavská pahorkatina, czyli Płaskowyż Głubczycki.
Po centrum Krnova rowerem jeździ się świetnie: przemyślane i płaskie drogi dla rowerzystów pozwalają wygodnie się przemieszczać, dodatkowo o tej porze ruch stał się znacznie mniejszy niż w południe.
  Robimy zakupy w jednym z większych marketów (przed wejściem kłóci się grupa
  pijanych Ukraińców) i podążamy na rynek, gdzie udaje nam się znaleźć jeszcze
  jedną otwartą knajpę, a w niej zjeść utopenca i obejrzeć drugi mecz.
  Pozostało dotrzeć na nocleg - nocny przejazd przez miasto to w ogóle high
  life, gdyż nie jeździ już prawie nic, więc na upartego można by robić na
  ulicach zygzaki 😏. 
  Ze śródmieścia kierujemy się do dzielnicy Ježník (Mösnig), gdzie w
  lesie skrywa się sporych rozmiarów wiata. Mamy pewne problemy aby przekroczyć
  Ježnický potok, gdyż wiele dróg dojazdowych zostało zablokowanych płotami. W
  końcu nam się udaje i możemy odbębnić sukces. Wiata (na zdjęciach z następnego
  dnia) jest duża, obok płynie woda i mimo bliskości domów (leżą sto-dwieście
  metrów za potokiem) nikt nas nie będzie niepokoił. Chyba, że zwierzęta - w nocy
  z lasu dobiegały takie hałasy, że miałem wrażenie, iż śpimy w zoo.
  Minus to niewygodna do leżenia podłoga i brak wychodka. To mnie zawsze dziwi -
  wiadomo, że będą tutaj przewijać się turyści i miejscowi, ale wypróżniać
  mają się w lesie czy nieść ze sobą do domu?
  Rano odbywają się dwie niespodziewane wizyty. Najpierw zjawia się dwóch chłopów z
  kosiarkami - wiadomo, trawę trzeba ciąć. Trochę się z nas nabijają, ale dość
  szybko znikają. Potem słyszymy wesołe głosy i na polankę wchodzi grupa
  dzieciaków w wieku przedszkolnym pod opieką dwóch pań. Idą prosto do wiaty,
  więc staram się w miarę szybko ogarnąć. Na dzień dobry podchodzi do mnie mała
  dziewczynka i coś podaje:
- To dla ciebie - mówi.
  - Oooo - cieszę się i przyglądam prezentowi. - A co to jest?
  - Skrzydełko motylka - wyjaśnia opiekunka.
  Mam nadzieję, że motylek już nie żył w momencie, kiedy pozbawiano go
  skrzydełka 😏.
  Dzieci z paniami idą nad potok, a my... zdobywać górę. W końcu znowu jesteśmy
  w Niskim Jesioniku. Około dwóch kilometrów od nas wznosi się
  Vyhlídka (Melzerberg), na której wybudowano drewnianą wieżę. Rzecz
  jasna rowery zostawiamy nieco niżej.
  Widoki są nie są może rewelacyjne, ale objawił się Pradziad. Do tego
  Krnov z Cvilínem, dolina Opawicy i wieże na Hraničním vrchu.
  Wracamy do Krnova. Znowu zrobił się straszny upał, więc wpadamy do lokalu
  będącego połączeniem spelunki i salonu bukmacherskiego. Zainteresowaliśmy się
  nim już wczoraj wieczorem, ale akurat był zamykany. Teraz ogródek jest pełen,
siadamy do środka... Towarzyszy nam głowa Chucka Norrisa.
  Tak sobie dumam nad kuflem: Krnov jest podobnej wielkości co moja rodzinna
  miejscowość. Tu znajdziemy nawet kilkadziesiąt czynnych knajp i restauracji, a
  u mnie kilka. Przepaść...
  Krótka objazdówka po okolicach rynku: neogotycki kościół ewangelicki, znacznie
  starsza świątynia katolicka, zamek z XVI wieku...
  Ratusz z jednej strony otaczają stylowe kamienice, a z drugiej labirynt ze skrzynek na piwo 😏.
  Nieco oddalone są dwa inne zabytkowe obiekty: synagoga w stylu mauretańskim
  (wojnę przetrwała bez zniszczeń) oraz nitowany most z 1900 roku.
  Krnov opuszczamy tę samą drogą, którą wczoraj przyjechaliśmy, czyli wzdłuż
  Opawicy. Różnica jest taka, iż tym razem granicę przekraczamy na moście w
  Chomiążej.
Po polskiej stronie zamiast straży granicznej wita nas odpicowany kościół pod wezwaniem Jana Chrzciciela. A przy okazji taka ciekawostka: parafie w okolicach Głubczyc aż do 1972 roku formalnie podlegały archidiecezji ołomunieckiej w ramach tzw. dystryktu kietrzańskiego.
  Zaintrygowała mnie polska nazwa "Krasne Pole", ponieważ na pierwszy
  rzut oka wygląda na połowiczne tłumaczenie czeskiej (Krásné Loučky) i
  niemieckiej (Schönwiese). W nich co prawda jest mowa o łące, ale tej do pola
  niedaleko. Tylko czemu "krasne" a nie "piękne"? Wiele miejscowości na Ziemiach
  Wyzyskanych otrzymało po wojnie nowe nazwy powstałe w wyniku jakiejś pomyłki
  lub niedbalstwa, tu jednak historia się broni: już w XV wieku kroniki
  wymieniają wieś pod taką nazwą. A słowo "krasny" występowało kiedyś w
  archaicznej polszczyźnie i znaczyło to samo, co nadal znaczy w czeskim. Nota
bene  Czesi podają w swojej wikipedii wcześniejszą polską nazwę - "Krasne Łączki".
  Mały mostek na Opawicą. Pochodzi co najmniej sprzed wojny, przez kilkadziesiąt
  lat nikt nie mógł po nim przejść. Teraz to znowu możliwe i czasem
  wykorzystywane przez tych, co nie chcą się rzucać w oczy.
  Jak na złość końcówka trasy to głównie podjazd. Mój tyłek ma dość -
  wczoraj mieliśmy przejechać około 40 kilometrów, a ostatecznie wyszło prawie
  60. Coś źle policzyłem 😏. Na szczęście już widać kościół w Opawicy (z wieży
  widokowej też można było go dostrzec).
  Auto parkuje na swoim miejscu i nawet posiada wszystkie cztery koła. Ale przy
  takiej kontroli wcale mnie to nie dziwi - ledwo się zjawiliśmy, a już
  ciekawskie twarze pojawiły się między firankami najbliższych okien.
  Otwieramy drzwi i długo wietrzymy - temperatura wnętrza przypomina piekarnik.
  Masakra.
  Zanim ruszymy na dobre w drogę powrotną, zatrzymujemy się w lesie na
  skrzyżowaniu dróg. Między nimi stoi pomnik z dużymi literami rzymskimi - XXV -
  oraz herbem Polski z doczepioną koroną. Ani chybi - ćwierćwiecze PRL-u.
  Dziwne, że się ostał przy dekomunizacyjnym szaleństwie, ale tablicę z przodu
  zdjęto.
Z tyłu tablica się uchowała i głosi:
  "Cześć i chwała poległym w walce z faszyzmem żołnierzom wyzwolicielom
  prastarej piastowskiej ziemi głubczyckiej.
  W 25 rocznicę powrotu ziemi głubczyckiej do Macierzy.
  Fundator koło łowieckie nr 1 w Głubczycach".
  Pomijam już fakt dość dalekich związków pomiędzy walką z faszyzmem a
  myśliwymi (jedni mordowali zwierzęta, a drudzy faszystów?), ale w ogóle ciężko
  mówić o jakiejś "ziemi głubczyckiej", która wyróżniałaby się od innych na
  tyle, że można by wspominać ją jako odrębną jednostkę. Czy to powiat
  głubczycki (świeżej daty) czy może tylko gmina albo coś jeszcze innego, byleby
  pasowało do jakiejś teorii? Na pewno też ziemia głubczycka nieźle by się
  ubawiła czytając, że powróciła do Macierzy, skoro ta została za Opawicą 😏.




































































Krnov i okolice są nam dość dobrze znane, Były celem kilku niedzielnych wypadów samochodowych. Pomysł na zwiedzanie tego miejsca rowerem jest świetny, tym bardziej, że sporo tam ułatwień dla takich wycieczek, jak ścieżki rowerowe. Raczej tam nie ma dużego ruchu, więc i po drogach lokalnych pewnie podróżowało się bez większych problemów. Cvilin to już by było spore wyzwanie dla rowerzysty, ale widok ze wzniesienia jest tego wart. No i potem zjazd, który zawsze dla rowerzysty jest wspaniałą nagrodą za trud wjechania na wzgórze.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
O Cvilinie myśleliśmy także rano, ale za bardzo bolały nas tyłki ;) No i szybko zrobiło się za ciepło, w takich warunkach to się lepiej chodzi piechotą niż na kołach :)
UsuńPozdrawiam!
"mimo bliskości domów (leżą sto-dwieście domów za potokiem)" Czyżby nowa jednostka odległości? ;)
OdpowiedzUsuńSpostrzeżenia co do ilości knajp w Czechach, to rzecz bez dyskusji. U nich nawet najmniejsza wiocha na swoją knajpę, czasem wyglądającą jak najgorsza speluna, ale piwo i jedzenia mają. I to w cenach bardzo przyzwoitych.
Też mam pomysł na rowerowy wypad z zahaczeniem o Czechy, ale to może w sierpniu się uda. Rejon Miedzylesie-Kudowa miałem na oku.
Za dużo tych domów :P
UsuńZ tymi knajpami to też już zaczyna się zmieniać: przed pandemią zamykano u Czechów po kilkaset lokali rocznie, a teraz pewnie jeszcze więcej. Coraz częściej mijam wioski bez speluny, a widać, że kiedyś była. No ale przepaść i tak jest.
Kudowa też może być ciekawa.
I znów świetna i bardzo ciekawa relacja. Że też ja nie mam tak blisko w góry i do naszych południowych sąsiadów ;-)
OdpowiedzUsuńPołożenie to jeden z wielu plusów Śląska, zwłaszcza Górnego ;)
UsuńChomiąża a nie chomiążna 🤭😬
OdpowiedzUsuńFaktycznie, dzięki!
Usuń