piątek, 11 grudnia 2020

Góry Złote: Lądek-Zdrój, Trojak, Karpiak, Karpno i lesní bar.

Nie ma takiego miasta - Lądyn. Jest Lądek, Lądek-Zdrój.
 
Tę oczywistą oczywistość znamy już od czterdziestu lat. Przyznaję jednak ze wstydem, że do tej pory nie udało mi się zatrzymać w Lądku na dłużej, zawsze tylko przez niego przejeżdżałem. W pierwszą listopadową sobotę postanowiłem to zmienić, wybrałem się w Góry Złote (Rychleby) i na ziemię kłodzką razem z tatą. On jest bardziej zaznajomiony z okolicą, bowiem latem startował w niej w górskich zawodach biegowych.

Dodatkowym impulsem do wyjazdu była zapowiedź pięknej pogody. Początkowo wyglądało to na ponury żart, gdyż po przekroczeniu granicy czeskiej widok mieliśmy taki:


Na szczęście za Javorníkiem zaczyna się przejaśniać i po kilku kilometrach chmury zostają za nami. Zatrzymujemy się na chwilę w lesie przy wapienniku z 1833 roku.

Szybko robi się pięknie! Tu spoglądamy w dolinę Javornického potoku (Jauernigbach).

Kolejny postój na granicznej przełęczy Lądeckiej (Ladecké sedlo), skąd podziwiamy kłodzką stronę.
 
 

Horyzont zamyka niejaki Suchoń, najwyższy szczyt Krowiarek. Natomiast w dolinie utrzymuje się delikatna mgiełka - naturalne zjawisko czy patriotyczny smog?


Zjazd do Lądka nie pozostawia złudzeń - dymek to dzieło spracowanych rąk ludzkich. Parkujemy w dzielnicy uzdrowiskowej Bad Landeck i tam chyba czuć go bardziej, niż na samym rynku. 

Wokół nas pełno kolorów - na niskich wysokościach jesienne barwy trzymają się mocno.


W rolę przewodnika wciela się tata i prowadzi mnie pod kaplicę zdrojową, kiedyś znaną jako "Na Pustkowiu". Wiadomo, że pustki nie ma tu od dawna. Kaplica z założenia miała być kościołem parafialnym w dobrach hrabiego Hoffmana, ale z jakiś powodów nie wyraziło na to zgody arcybiskupstwo praskie. Tak na marginesie - pod względem religijnym tereny ziemi kłodzkiej podlegały formalnie pod Pragę aż do 1972 roku.



Kawałek dalej rozciąga się Park Zdrojowy. Lecznicze właściwości miejscowych źródeł były znane już w średniowieczu (ponoć pierwsze urządzenia zniszczyli... Mongołowie wracający z bitwy pod Legnicą), ale wiele obecnej zabytkowej zabudowy uzdrowiskowej pochodzi z końca XVIII wieku. Najbardziej znany jest niewątpliwie Zakład Przyrodoleczniczy "Wojciech". Powstał pod nazwą "Marienbad" na wzór łaźni tureckich w Budzie.

Dzisiejszy wygląd to wynik przebudowy w stylu neobarokowym z 19. stulecia. Obiekt niewątpliwie bardzo ładny, choć całość odbioru nieco psuje inny kolor farby (pozostałość po jakimś napisie?) na kopule.

Kawiarnia "Albrechsthalle" - hala z kilkudziesięcioma kolumnami postawiona, aby kuracjusze mogli w spokoju popijać śmierdzącą wodę niezależnie od warunków atmosferycznych.


Muszla klozetowa, tfu... koncertowa. Wybudowana w 1920 roku, czterdzieści lat później dołożono przed nią amfiteatr. W okresie PRL-u odbywały się w nim Festiwale Muzyki Radzieckiej i Rosyjskiej (w Lądku działało radzieckie sanatorium wojskowe).


Mimo sobotniego, pięknego przedpołudnia po uzdrowisku kręci się niewiele osób. Z powodu pandemii całe sanatorium jest zamknięte, podobnie jak niemal wszystkie lokale, więc człowiek ma wrażenie, że to wszystko wielka atrapa filmowa bez życia. Jeśli chodzi o architekturę, to niektóre obiekty odremontowano na glanc, inne z kolei mniej lub bardziej się sypią.


Wchodzimy na długodystansowy szlak niebieski (E3) i jeszcze przez chwilę mijamy różne wille, pensjonaty oraz kluby.


Po chwili cywilizacja zostaje za nami, a przed nami tylko las.

 
Jeden z Singieltracków Glacensis. Co ciekawe, nie ma go zaznaczonego na mapy.cz, które zazwyczaj bardzo dokładnie opisują trasy rowerowe.


Ciekawostka historyczna - kamienny słupek z wyrytym zygzakiem i cyfrą XVII. Nie potrafiłem znaleźć o nim żadnych informacji.


Jesteśmy coraz wyżej, do tego otacza nas las przeważnie iglasty, dlatego nie ma tu już tylu kolorów co w uzdrowisku. Przy jednej z wycinek otworzył się widok na Borówkową.


Na szlaku spotykamy trochę ludzi, w tym grupę gówniarzy w dresach umilających całej okolicy czas muzyką puszczaną z przenośnego głośnika. Naprawdę nie wiem co trzeba mieć w czaszce, aby w takich warunkach serwować skoczny łomot?

Po trzech kwadransach dochodzimy na Trojak (Dreiecker, 766 metrów n.p.m.), grupy kilku malowniczych skałek. Na jednej z nich - Trojanie (Dreieckerfelsen) umieszczono punkt widokowy. Oprócz niego znajdujemy na niej dwie osoby, w tym mocno umalowaną panią oddającą się łapaniu opalenizny.


W czasach niemieckich na Trojanie stał niewielki drewniany pawilon. Obecnie także się kombinuje z rozbudową pod turystów - przeczytałem, iż planowane jest wzniesienie nowej metalowo-szklanej platformy widokowej. No bo przecież obecna panorama jest do niczego, prawda? Za mało jeszcze w górach dziwnych konstrukcji, trzeba dosadzić coś kolejnego... Na szczęście plany przewidywały jej otwarcie na koniec 2017 roku, więc chyba im nie wyszło...

Dziś widoczki są całkiem zacne: na Lądek (i trzebiony las)...



...na Śnieżnik i Czarną Górę...

...Szczelińce (na prawo od nich Karkonosze)...
 
 
...i oczywiście Borówkową.


 Trojak to nie tylko Trojan. Na przykład tu mamy Szyb (Höllenschlucht)...

...a tu Skalny Mur (Felsenwand).


Te głazy to są raczej dostępne tylko dla wspinaczy, ale zwykły śmiertelnik może przejść przez Skalne Wrota. Ściany wznoszą się na ponad 20 metrów.



Szlak, który wśród skałek był momentami błotnisty i stromy, wypłaszcza się jak wykres zachorowań i po chwili jesteśmy w Kobylicznym Siodle (Hirschbadwendeplatte). Przełęcz służy jako skrzyżowanie kilku dróg (zwane też Rozdrożem Zamkowym) oraz miejsce odpoczynku przed następnym atakiem szczytowym. Stoi tu skromna wiata oraz samochody drwali, o których nieustannej działalności przypominają nieodległe hałasy.

Przy wiacie nagle zaroiło się od rodzin z dziećmi, bo łatwo tu dojść z Lądka omijając skały. Na szczęście większość wkrótce idzie dalej, a my próbujemy rozpalić ognisko. Początkowo wydaje się, że odniesiemy sukces, ale drewno jest bardzo wilgotne i w ogóle z gatunku słabo palących się, więc ostatecznie skończyło się na niewielkim wędzeniu.



Nieco ponad pół kilometra od przełęczy znajduje się szczyt Karpiak (Karpenstein, 775 metrów n.p.m.) wraz z ruinami zamku Karpień. Trafiamy tam na sporą część grupy spotkanej na rozdrożu - przyszli na górę tylko po to, aby puścić dzieciom bajkę na smartfonię, którą słychać na wiele metrów dalej. Dzisiejsi rodzice mają dziwne podejście do wychowywania potomstwa...

Zamek karpieński jest dziś mocno zrujnowaną ruiną. Pozostały zarysy fundamentów, kupy kamieni i gdzieniegdzie resztki ścian, ale wchodząc na jakiś wyższy punkt można sobie z grubsza wyobrazić jego sylwetkę.


W średniowieczu pełnił ważną rolę stolicy "państwa karpieńskiego" - niewielkiego feudalnego tworu istniejącego na przełomie XIV i XV wieku. Kres państwu przyniosła ludzka chciwość - ostatni właściciel, husyta Hynek Krušina, uprzyjemniał sobie czas napadaniem na miejscową ludność oraz podróżujących. Mógł czuć się spokojnie, dopóki nie nadepnął na nogę kościołowi katolickiemu, ale po złupieniu klasztoru w Krzeszowie śląska krucjata zdobyła karpieńską warownię. Jego następcy raubritterzy jeszcze przez kilkadziesiąt lat siedzieli w ruinach, dopóki nie przegonili ich wkurzeni mieszczanie z Lądka.

W 19. wieku ruinę częściowo zagospodarowało Glatzer Gebirgsverein, wznosząc m.in. drewnianą wieżę widokową, ale to już pieśń dawnej przeszłości. Dzisiaj obiekt nadaje się co najwyżej na zorganizowanie biwaku.


Dalsza droga będzie trochę kombinowana - z zamku schodzimy ostro w dół do jednego węzła szlaków, potem drugiego i gruntową drogą wracamy na Kobyliczne Siodło. Tam skręcamy w prawo i zielony szlak doprowadza nas do kolorowego drzewa...


Do 1945 roku w miejscu tym rozkładała się wioska Karpenstein - w języku niemieckim nazwa brzmiała identycznie jak zamku i góry, ale Polacy ustalili ją jako Karpno. Początkowo była to wieś służebna zamku. W okresie międzywojennym mieszkała w niej ponad setka osób, działały dwie gospody oraz posterunek celników. Po wojnie nikt już jej nie zasiedlił: za wysoko, zbyt blisko granicy, a zbyt daleko od innych siedzib ludzkich. Pozostała tylko kaplica z 1872 roku, którego patronką jest Matka Boża od Zagubionych. Wyremontowana, podobno jako sanktuarium używają jej leśnicy, drwale i... ekolodzy. Doprawdy, pierwsze słyszę aby te trzy grupy coś łączyło!

Za kaplicą zamontowano wiatę-ołtarz. Spokojnie może służyć jako miejsce noclegowe.
 

Z dawnej wioski kierujemy się w stronę granicy wąską, stromą ścieżką - to jeden z wielu szlaków spacerowych wytyczonych przez gminę Lądek-Zdrój. Ten akurat nie jest zbytnio uczęszczany. 
 
Granicą biegnie czeska niebieska Hřebenovka. Tam zaliczamy najwyższy dzisiejszy punkt - liczącą 850 metrów Kobylą Kopę (Rösselberg). Polska nazwa jest dość toporna, u Pepików to po prostu Koniček 😊.

Po krótkiej chwili Hřebenovka odbija w głąb Republiki Czeskiej (konkretnie na czeski Dolny Śląsk). Teoretycznie przekraczanie granicy czeskiej w celach turystycznych było zabronione. Nie warto jednak się tym przejmować. Po pierwsze: dozwolony jest tranzyt, a my przecież przechodzimy przez Czechy tranzytem 😏. Nigdzie nie jest napisane, że tranzyt dotyczy tylko pojazdów. Po drugie - Czesi nie są na tyle popieprzeni, aby wysyłać w góry policję i polować na turystów na szlakach. Po trzecie: czeskie władze nie tylko nie zabraniały aktywności w przyrodzie, ale wręcz do niej zachęcały! Widać to było, gdy jechaliśmy do Lądka - po czeskiej stronie leśne parkingi wypełniały samochody, a całe rodziny z dziećmi zakładały plecaki i ruszały na ścieżki. Jedną grupę spotkaliśmy także w Karpnie. Bardzo mi się nie podobają jesienne działania czeskiej administracji związane z epidemią, ale w tym przypadku można tylko pogratulować im rozsądku. Zamiast siedzenia w domu nabieranie odporności na świeżym lufcie.
 
Kiedy w pewnym momencie drzewa się przerzedziły, stanąłem jak wryty! Spojrzałem na horyzont i miałem wrażenie, że pędzi na nas wielka fala jak w filmach katastroficznych!
 
 
Gruba kołdra z chmur nadal przykrywała okolice Paczkowa i Otmuchowa. Za nią słabo wyłaniały się wioski i pagórki, które płynnie przechodziły w ciemną ścianę. Dziwny obraz - jakby ziemia i niebo zlały się w jedno. Zdjęcie tego nie oddaje, ale ten czarny pas zdawał się być bardzo wysoki. A może to odbicie ziemi, taka fatamorgana? Kurde, nie znam się na tym.

Dywagacje nad tajemnicami wszechświata szybko się kończą, bo oto przed nami lesní bar. Samoobsługowa knajpa, jedna z kilku w czeskich górach. Jedna - najbardziej znana - działa pod Smrkiem. Drugą widziałem w Paśmie Ondřejníka. Ten jest zdecydowanie najskromniejszy z nich. Zastanawiałem się czy w ogóle będzie działał, wszak Czesi zamknęli wszystkie lokale gastronomiczne. Ale to jednak las... Pierwsze wrażenie to zawód - widać tylko rwącą wodę strumienia (Stříbrný pramen), ale żadnych produktów. Obok siedzi polski turysta z pełnym wyposażeniem i coś je.
- Czego szukacie? - zainteresował się moim mętnym wzrokiem.
- Noo, piwa. Bo to taki bar leśny... - zaczynam głupkowato tłumaczyć.
- Jest niżej.
Faktycznie! W długiej drewnianej rurze chłodzi się Holba, radlery, Pepsi, oranżady i jakieś herbaty. Czyli jednak nie każdy czeski bar został unieruchomiony 😏.



Biorę dwie puszki - Holbę i bezalkoholowe dla taty. Dobrze, że mam przy sobie trochę koron - należność wrzucamy do drewnianej skrzyneczki. Cena to 25-30 koron za sztukę.

Po przyjemnym odpoczynku połączonym z konsumpcją ruszamy w dalszą wędrówkę. Z najbliższej polany znów obserwujemy połączenie warstwy chmur i czarnej ściany.



Tata pokazuje dwa kominy wystające z bieli. Ale jakieś takie dziwne, pojawiają się i znikają! Okazuje się, że to łopaty elektrowni wiatrowych i to nie dwóch, a trzech 😏.

Za lasem zaczyna się asfalt i rzadka zabudowa Zálesí (do 1948 Valdek, niem. Waldeck), wioseczki administracyjnie przynależnej do Javorníka. Kiedyś była to osada licząca prawie pół tysiąca osób, ale po wypędzeniu Niemców komuniści postarali się, aby mało kto się tu osiedlił - w końcu tuż za progiem czaiła się bratnia Polska. Dodatkowo w okolicy wydobywano rudę uranu. Dziś mieszka w niej około dwudziestu odważnych ludzi.


Odcinek szlaku jest bardzo przyjemny z widokami w kierunku doliny oraz na Borówkową.



Obok ceglanej kapliczki skręcamy w lewo i nieoznakowaną ścieżką wracamy do granicy. Przy słupkach wystają resztki betonowego płotu i drutu kolczastego - symbol dawnej miłości dwóch socjalistycznych krajów.

Po kłodzkiej stronie jest bardziej słonecznie i więcej ludzi, na łąkach szaleją wielkie psy. Z boku pięknie prezentuje się Śnieżnik i Czarna Góra (oraz plamy na obiektywie).



Planowaliśmy stąd dojść do drogi kolejnym gminnym szlakiem spacerowym, ale pojawił się mały problem w postaci pastwiska, które wyrosło w jego przebiegu. No cóż, mówi się trudno, przecież nas to nie zatrzyma! Początkowo idziemy wzdłuż ogrodzenia...



Momentami trzeba się skupić - z lewa ogrodzenie pod napięciem, z prawa strome zbocze Szwedzkich Szańców. Mimo nazwy wzgórze nie ma nic wspólnego ze Skandynawami - Niemcy mówili o nim Festung, bo kształty bazaltowych skał kojarzyły im się z twierdzą, ale kto wcisnął Szwedów?? 
W drugiej części działa kopalnia bazaltu "Lutynia", o której przypominają liczne tablice.


Krowy przypatrują się nam ze zdziwieniem. Na szczęście gromadzą się w górnej części pastwiska, więc w odpowiedniej chwili przeskakujemy blokadę, po chwili szukania odnajdujemy szlak i opuszczamy łąkę z drugiej strony.

Kolorowy las i coś, co kiedyś było kapliczką. Do 1872 roku tędy biegł trakt łączący Prusy z Czechami, dopiero później powstała droga na przełęcz Lądecką.


Nowa trasa, zwana Królewską Drogą Graniczną, nie męczy nadmiernym ruchem. Zanim nastały czasy Schengen w ogóle mało kto tu jeździł, gdyż na przełęczy granicę można było przekroczyć co najwyżej pieszo albo na rowerze. Mimo, że to asfaltówka, to idzie się bardzo przyjemnie, gdyż zbliżający się koniec dnia zrobił się pomarańczowy. Góry Złote częściowo jeszcze złote pozostały.






 Z głównej arterii odbijamy w boczną drogę, gdzie również jest pięknie.


Mijamy świeżo stawiane osiedle drewnianych domków i inne wypasione rezydencje o wypasionych nazwach. Na jednej ze skrzynek zauważamy znak SS! To skandal, zaraz wyskoczą z tęczą!

Dzielnica uzdrowiskowa jest tak samo wymarła jak rano. Odnosimy wrażenie, że zaraza już wybiła większość społeczeństwa. Z drugiej strony - przyjemniej tak chodzić niż przeciskać się w rozwrzeszczanym tłumie.

Po aktywnym dniu człowiek ma ochotę coś zjeść. Kilka lokali serwuje dania na wynos - zamawiamy zatem zupę i przekąski. Wszystko odpowiednio zapakowane. Pachnie przyjemnie, lecz legalnie spożyć posiłki można tylko w parku albo w aucie. Paranoja po prostu! Decydujemy się na parkową ławkę z widokiem na opuszczony Dom Zdrojowy (Kurhaus).

I tak zakończyła się piękna listopadowa sobota. Pogoda mistrzowska, ciekawa trasa, dużo nowych miejsc. Potwierdzeniem niech będzie niebo bez jednej chmurki, czyli pożegnalny widok z przełęczy Lądeckiej.

17 komentarzy:

  1. Fajna wycieczka, podobna wersja mojej trasy z sierpnia tylko skrócona :) Akurat jak ja byłem w Lądku to trochę ludzi się przewijało, widać jednak, że na pewno nie jest tak popularny jak Kudowa czy Polanica, bo tam w parkach zdrojowych pamiętam tłumy, choć ten rok mógł to zmienić. Dużo jednak na terenie uzdrowiska jest opuszczonych i zniszczonych budynków, które kontrastują z odnowionymi. Nie wiem czy próbowałeś wody ze źródła Chrobry, ja tak, nie dość że śmierdzi to jeszcze jest ciepła ma ok. 27 C, ohydna, ale pragnienie zgasiła ;)
    Dobrze, że udało się trafić na otwarty bar :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wody chyba nie próbowałem, ale takie ciepłe w uzdrowiskach to największe świństwo :P Fuuj! Bar (właściwie pizzeria) chyba był dość popularny, bo się tam trochę ludzi zbierało. Takie lokale mają szansę przetrwać, choć przy zapowiedziach, że wszystko może być pozamykane jeszcze długo, to i to może być wątpliwe...

      Usuń
    2. Hmm, teraz dopiero zrozumiałem, że chodziło Ci o leśny bar :P

      Usuń
  2. Znam ten bar. Gasiłem w nim pragnienie w lipcu 2019 roku. Kapitalna rzecz, bardzo cenię rzeczy, które nie są rozreklamowane tak jak np. bar pod Smrekiem, o którym wspominasz. Tam to panie jak na jarmarku. Bardzo cenię Rychleby. Chciałbym tam zajrzeć zimą, z rakietami pod pachą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Leśny bar pod Smrkiem padł ofiarą własnej popularności, choć reklamowali go chyba tylko sami turyści. Co ciekawe - tamten też jest położony raczej na uboczu, nie przy głównym szlaku, ale dość blisko drogi. Choć kiedyś jak tam byłem w czwartek wieczorem to puściutko...

      Usuń
  3. Bardzo fajna trasa z pięknymi, rozległymi widokami. Pogoda Wam dopisała, więc wycieczka ze wszech miar udana. Lądek odwiedziłem jeszcze w czasach przed zarazą, akurat wtedy uzdrowisko tętniło życiem a dom zdrojowy jeden z piękniejszych w Kotlinie Kłodzkiej. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pogodę chyba miałem najlepszą w całym tym roku ;) Ogólnie to zazwyczaj ostatnio na wyjazdach coś się psuje, a tu miła odmiana :)
      Pozdrowienia :)

      Usuń
  4. Najbardziej podoba mi się początek dnia i widok z Przełęczy Lądeckiej. Parę kolorowych jeszcze drzew fajnie odcina się na tle tych, które straciły już liście. Końcówka - asfaltówki wśród drzew - też kapitalna. Od razu pomyślałam, że świetnie by tam się jeździło rowerem.
    A co do środka - nie znam, więc znów czegoś się dowiedziałam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na rower to spora część tych szlaków gminnych, są oczywiście również także singletracki i część "tradycyjnych" szlaków. Ale akurat chyba żadnego rowerzysty nie spotkaliśmy!

      Usuń
  5. Przyjemna wycieczka. I kolejny wpis z leśnym barem, gdzie zawsze sobie obiecuję, że muszę w końcu do jakiegoś zajść, bo jeszcze nigdy nie byłem. Ale jakoś mi do nich nie po drodze... Może w przyszłym roku?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Leśny bar jeszcze długo może być jedyną dostepną opcją po czeskiej stronie...

      Usuń
  6. Nigdy nie słyszałam, ani nie spotkałam się z leśnym barem na szlaku. Fajna rzecz, zwłaszcza w upalną pogodę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo one zazwyczaj są w niższych górach, więc siłą rzeczy niekoniecznie muszą być na Twojej drodze :) A pomysł to rzeczywiście genialny, choć obarczony jednak pewnym ryzykiem...

      Usuń
  7. Piękna złota jesień w Górach Złotych. Aż chce się tam być. Dużym sentymentem darzę tamtejsze okolice i szczerze mówiąc mam nadzieję, na dość rychły powrót.
    Do leśnego baru jeszcze nie dotarliśmy, ale następnym razem będzie to pozycja obowiązkowa. Holba schłodzona przez Stříbrný pramen, musi być wyjątkowa! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ewentualnie możesz trafić na jakieś inne piwo, bo co jakiś czas je zmieniają ;)

      Usuń
  8. Łaziłem tak trochę po okolicy, ale Twoja wycieczka jest super zaplanowana , przemyślana i pięknie opisana. Odwiedzając Lądek Zdrój mam wrażenie, ze to miast z roku na rok bardziej pogłębia się w niebycie. A niewątpliwie jest piękne na swój sposób. Na tak krótki dzień to i tak trasa wymagająca, tym bardziej, ze że z tata. Ale jak widać fater ma dobrą kondycję. Brawo WY!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie właśnie trasa nie była jakaś wymagająca, bo i nie są to duże wysokości i podejścia dość łagodne. Chyba najwięcej wysiłku wymagało wspinanie się na skałkę :D Zresztą tata jest zahartowany :)

      Usuń