Poranek pod Magurą Małastowską jest słoneczny, ale na północy mocno kłębią się chmury. Reszta towarzystwa jeszcze śpi, kiedy wychodzę na dwór porobić kilka zdjęć.
W schronisku od ponad roku trwa rozbudowa, której końca nie widać. Są jednak wyraźne postępy - w listopadzie do łazienki należało przejść dookoła budynku po kostki w błocie, a żeby skorzystać z prysznica trzeba było niemal położyć się na brudnych kafelkach, bo takie było ciśnienie wody. Po korytarzu hulał wiatr z niezabezpieczonego wejścia na taras. Obecnie sanitariaty są obok głównych drzwi i wszystko jest trochę bardziej ogarnięte.
Na śniadanie tradycyjna jajecznica. Musimy nabrać sił na dzisiejszą wędrówkę; w założeniu miała być lajtowa, ale według mapy to i tak ponad 20 kilometrów!
Najpierw schodzimy do przełęczy Małastowskiej, gdzie oczywiście zaglądamy na słynny cmentarz wojenny numer 60. Jeden z najładniejszych w Beskidach, ale trudno się dziwić, skoro projektował go Dušan Jurkovič. Punkt centralny stanowi drewniana kaplica z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej i niemieckim napisem, który w tłumaczeniu brzmi:
Znajdujemy się w centrum dawnej Banicy (Баниця). Mieszkańcy wioski mieli w latach 40. XX wieku przerąbane, bo obrywali dosłownie od wszystkich. Niemcy nazywali osadę "Banditendorf" z racji uczestnictwa wielu Łemków w ruchu oporu. UPA brało jedzenie i majątek, a także zarządzało przymusowy pobór, bo ochotników do walki o Wielką Ukrainę tu nie było. Potem jeszcze pojawiło się polskie wojsko, które z kolei nękało Baniczan jako Ukraińców. W 1947 garstkę tych, którzy jeszcze zostali, wywieziono w okolice Głogowa. Stamtąd już nie wrócili, a po miejscowości nie pozostało prawie nic...
Przecina ją żółty szlak, który jest tak zarośnięty gigantycznymi pokrzywami, że trzeba nieść ręce wysoko w górze, aby nie zostać poparzonym.
Gdzieś tam kiedyś stała czasownia, wybudowana po konwersji większości mieszkańców na prawosławie w czasie tzw. schizmy tylawskiej. Nie przetrwała PRL-u, widziałem jej zdjęcia sprzed kilku lat jako kupę desek. Teraz nawet i tego nie znaleźliśmy, podobnie jak resztek cmentarza.
Po drugiej stronie potoku jest ładnie położony na wzgórzu cmentarz nr 62. Zniszczony w latach 90. w czasie "rekultywacji" terenu i pieczołowicie zrekonstruowany w następnej dekadzie. To znowu dzieło Jurkoviča. Byłem na nim jesienią, teraz tylko fotografuję z daleka.
Kiedyś działała tu chatka studencka, lecz spłonęła. Dzisiaj turystów przyjmuje "gościniec". Drzwi w podmurówce są otwarte, ale nasz zapał studzi kartka z napisem "Obsługujemy jedynie nocujących gości". No to bez łaski...
Wychodzimy na łąki, gdzie niegdyś także ciągnęła się zabudowa wioski.
I znowu w las. Cieki wodne przekraczamy wybudowanymi kilka lat temu mostkami. Jest nawet częściowo zarośnięty stawek, jakiś rezerwat.
Wołowiec (Воловец) to jedyna w dniu dzisiejszym wioska, o której można powiedzieć, że nie jest tylko widmem. Oczywiście liczba ludności jest wielokrotnie mniejsza (29 osób kontra 700 w latach 30. XX wieku). Ale domy są. Niektóre opuszczone, inne zamieszkałe i pięknie ukwiecone.
Perełką niewątpliwie jest cerkiew Opieki Matki Bożej. Wybudowali ją grekokatolicy w XVIII wieku, ale po schizmie tylawskiej pozostało ich w wiosce tak mało, że prawie nie miał kto do niej uczęszczać. Po "akcji Wisła" służyła jako obora (pomysłów na profanację wśród polskich mieszkańców nigdy nie brakowało), ocaliło ją kilka rodzin łemkowskich, którym udało się wrócić. Od kilkunastu lat jest własnością kościoła prawosławnego.
Pod względem architektonicznym to klasyczny typ cerkwi łemkowskiej odmiany zachodniej z wieżą będącą jej integralną częścią.
Można zajrzeć do środka, więc prawosławni też wpuszczają 😏. Ale - jak to u nich - pojawiają się inne problemy...
- Wolno robić zdjęcia?
- Dwa zawsze - odpowiada miła pani opiekunka.
Dlaczego dwa, a nie np. pięć? Nigdy nie umiem zrozumieć antyfotograficznej fobii u prawosławnych. 90% przypadków zakazu robienia zdjęć z jakimi się zetknąłem to właśnie ich cerkwie. Kalamy sacrum? A sprzedaż pocztówek (ze zdjęciami!) czy inny handel w przedsionku nie obraża Boga?
Do tego świątynia była i jest remontowana z funduszy państwowych, a więc i z moich podatków. Uważam, że w takiej sytuacji albo właściciele nie robią żadnych durnych ograniczeń, albo niech sami łożą kasę.
No cóż, ponarzekać mogę, ale kłócić się w tak pięknym obiekcie nie mam ochoty, więc wykonuję dwa dozwolone zdjęcia. Oby wyszły wyraźne 😛.
Podczas rozmowy z opiekunką dowiaduję się, iż w Wołowcu mieszkają tylko trzy rodziny rusińskie, więc nabożeństwa w cerkwi zdarzają się sporadycznie. Podlega zresztą pod parafię w Bartnem. Znacznie częściej zaglądają tu turyści. W niedzielę (następnego dnia) odbywać się miała uroczystość, na którą pani zapraszała, lecz wtedy będziemy już znacznie dalej...
Idę jeszcze zerknąć szybko na cmentarz przykościelny (drugi leży kawałek dalej na łące, jesienią odgrodzony jako... "teren prywatny").
Wracam do drogi, gdzie niektórzy urządzili sobie sjestę 😛.
Krótki odpoczynek i ruszamy dalej - widząc taką szosę aż chce się zarzucić plecak!
Ostatnia zabudowa Wołowca.
Potem zaczyna się łąka i... brody. Przekraczać będziemy ich dziś sporo. Inez zakłada sandały, ja - jako zagorzały przeciwnik tego typu obuwia w górach - twardo idę w górskim ekwipunku. Jak na razie pokonanie rzeczki Zawoi nie stanowi problemu.
Dogania nas hałaśliwa wypita grupa kilkunastu osób, na szczęście gdzieś się śpieszą, więc wkrótce tracimy ich z oczu, słysząc tylko radosne wrzaski.
A na skraju lasu gubimy szlak. Jest on tu debilnie oznaczony, właściwie znaków nie ma wcale, tylko tablica o początku Magurskiego Parku Narodowego. Poszliśmy w prawo gruntową drogą, a okazało się, że należało w lewo, wąską zarośniętą ścieżką. W efekcie idziemy po niewłaściwej stronie rzeki, a nasz niepokój budziło zwłaszcza podchodzenie pod wysokie skarpy i odbijanie w kierunku środka góry. Wrócić się czy nie? Hałaśliwa grupa wróciła.
Ostatecznie szliśmy dalej i dobrze zrobiliśmy, bowiem po ponownym wyjściu na łąki szlak do nas dołączył.
Okolica jest urokliwa i taka spokojna. Aż trudno uwierzyć, że kiedyś zaczynała się w tym miejscu Nieznajowa (Незнайова), wioska posiadająca 60 domów, 2 cerkwie, kapliczkę, pocztę, szkołę, leśniczówkę i parowy tartak. Planowano nawet budowę stacji kolejowej na nowej trasie w kierunku Węgier!
Po wojnie Łemkowie znaleźli się w ZSRR, a nieliczny Polacy przenieśli do sąsiedniego Czarnego (Чорне), które potem i tak się wyludniło. Niemymi świadkami historii są liczne krzyże przydrożne...
W cieniu drzew skrywa się cmentarz. Aby go odwiedzić należy przedzierać się przez chaszcze i pokrzywy.
Kiedyś obok stała cerkiew unicka. Przetrwała likwidację wsi, ale zwaliła się w 1964 roku. Cerkiew prawosławną (podobnie jak w Wołowcu niemal cała wieś nawróciła się na "moskali") rozebrano wcześniej, w latach 50..
Pod schroniskiem na Małastowskiej usłyszeliśmy wieść, że Nieznajowa przeznaczona jest do przyszłej zabudowy letniskowej... Ale to chyba bzdura. Ruch się jednak tu zwiększa - w okolicach skrzyżowania do Rostajnego stoi kilka zaparkowanych samochodów, szeleszczą namioty, ludzie palą ogniska...
Odbijamy trochę w bok, aby zobaczyć symboliczne drzwi nieistniejącej wioski.
Potem muszę przekroczyć aż dwa brody jeden po drugim! Pierwszy mi się udaje, przy drugim kapituluję i sam wyciągam sandały! To wersja plażowa, więc nie będzie mi się szło aż tak komfortowo jak Nesce 😛.
Przechodzę obok chatki "Nieznajowa". Spałem w niej dwa lata temu, wspominam ją bardzo miło. Na dworze szalały ulewy, a ja grzałem się w ciepłej kuchni 😊. Teraz drzwi są otwarte, ale nie zaglądam do środka, niech na razie pozostanie tylko we wspomnieniach.
Odcinek do bazy namiotowej pamiętam również dobrze, bowiem co chwilę trzeba na nim przecinać Wisłokę. Dwa lata temu naliczyłem sześć brodów, teraz tylko cztery - albo dwa wyschły, albo mam problem z rachowaniem 😏.
Przy skrzyżowaniu na Czarne samotna kapliczka...
...i przyjemna droga w odsłoniętym terenie. Tu także miejscami jest tłoczno...
Zastanawiamy się ile ludzi zastaniemy w bazie namiotowej "Radocyna"? Zawalony parking lekko nas przeraził!
Z duszą na ramieniu pochodzimy do namiotu bazowego... dostaliśmy dwa ostatnie łóżka! I teraz taka mała dygresja: zdecydowana większość nocujących to członkowie lub znajomi z SKPB Kraków. Do tego trochę rodzin z dziećmi, którzy skorzystali z okazji na tanie noclegi w wakacje. Niemal wszyscy przyjechali na czterech kółkach. Dla "normalnych" pieszych turystów z plecakami zabrakło miejsca, para która przyszła po nas została odesłana z kwitkiem! Moim zdaniem chyba nie o to chodziło w idei powstawania takich miejsc, aby służyły głównie dla "swoich" i urlopowiczów. Jasne, nie można zakazać im tutaj przyjeżdżać, lecz to już pewna przesada... Wiem, że bazy namiotowe są teraz tak popularne, iż trzeba często rezerwować w nich miejsca na weekend, ale żeby w zapomnianym Beskidzie Niskim? Pewnie, najlepiej chodzić z własnym namiotem na plecach, jednak po co wtedy ciągnąć na bazę, skoro można rozbić się wszędzie??
Podobno taka sytuacja jest wyjątkowa (impreza z okazji zakończenia kolejnego kursu), ale miałem mieszane uczucia tego wieczoru.
Plan bazy. Dla gości przygotowano cztery wagony "partyjne". Trafiliśmy najgorzej jak tylko było można, bo do tego na samej górze 😛.
Inez miała ambitne plany na wieczór: "zrzucimy plecaki i na lekko pójdziemy połazić po okolicy". Ale lenistwo robi swoje... a raczej zmęczenie: po wejściu do namiotu wyłożyłem się jak długi i nie miałem przez chwilę siły wstać. Jednak ta "lajtowa" trasa dała ciut popalić...
Godzina nadal młoda. Po kąpieli (w potoku, prysznic jeszcze nie działał) i kiełbasie z rusztu zaczęło mnie nosić. A że dodatkowo w bazie zrobiło się gęsto i głośno jak na Krupówkach, to tym bardziej postanowiłem jednoosobowo ruszyć swoje cztery litery. Oczywiście w sandałach.
Początkowo chciałem tylko podejść do drogi, aby zrobić kilka zdjęć w słońcu, bowiem przez większość dnia skrywało się za lekką mgiełką i kolory były przytłumione.
Ostatecznie stwierdziłem, że przejdę się w kierunku granicy przez całą dawną Radocynę (Радоцина). Przez jakiś czas ścigały mnie okrzyki dochodzące z bazy, po czym wreszcie zapanowała upragniona cisza.
Spotkałem jedynie jedno starsze małżeństwo, które chwilę wcześniej widziało dokazujące bobry i stado jeleni. Oprócz tego pustka... No, prawie. Co pewien czas mija się budowany właśnie dom. To nie Nieznajowa, lecz właśnie Radocyna staje się powoli celem nowego osadnictwa. Źle to wróży jej przyszłości. W górnej części działa już pensjonat, do którego ciągną dżipami spragnieni dzikości mieszczuchy.
Centrum Radocyny znajdowało się mniej więcej w połowie drogi między bazą a granicą. Dziś obok kupy drzewa stoją tam symboliczne drzwi.
Jest też jedyny ocalały budynek z oryginalnej zabudowy - szkoła z 1912 roku. W latach 50. zamieszkały w niej dwie łemkowskie rodziny, którym udało się wrócić z Kraju Rad, lecz w 1973 roku zostały ponownie zmuszone do wyjazdu. Co ciekawe - nad drzwiami zachowała się właśnie data kolejnego wypędzenia. Dziwne to bardzo - po co ją tam umieszczono? Upamiętniono ostateczne "oczyszczenie" terenu? Przecież nikt inny w szkole już nie przebywał. Kolejna beskidzkoniska zagadka...
Niedaleko stąd stała unicka cerkiew (po schizmie wybudowano także prawosławną czasownię), a przy niej cmentarz parafialny. Ten ostatni nadal widać - zachwaszczony, zawłaszczany przez przyrodę. W zapadającym mroku sprawia niepokojące wrażenie. Nie decyduję się na łażenie między grobami, zwłaszcza że czołówkę zostawiłem w plecaku.
Obok austriaccy inżynierowie założyli nekropolię wojskową. Być może z racji bliskości religijnej spoczywają na niej głównie Rosjanie i tylko czterech żołnierzy austro-węgierskich. Jest w kiepskim stanie. Ledwo widoczny niemiecki napis na głównym pomniku głosi:
"Pamiętajcie w swoich pełnych szczęścia dniach,
że na tej ziemi gorzał zaciekły bój,
że tu tysiące odniosło śmiertelne rany,
aby wokół was rozkwitało błogosławieństwo słońca".
Po wielokrotnych remontach nie wszystkie elementy są identyczne z oryginałem, ale to akurat nie dziwi.
Pochowano tu jedynie żołnierzy austro-węgierskich, wśród nich żyda Mendla Broda. To ewenement, bo wyznawcy judaizmu byli grzebani na własnych cmentarzach. "Dziwnym" trafem w czasie rekonstrukcji akurat jego macewy nie odtworzono, podczas, gdy inne krzyże już tak. Dopiero w XXI wieku jej kopia stanęła w pierwotnym miejscu.
Kolejna godzina z hakiem to niebieski leśny szlak w kierunku Banicy. Nudny jak flaki z olejem, ale przejść go trzeba.
Po wyjściu na asfalt pogoda się psuje, napłynęły chmury.
Siadamy pod dawno nie używanym przystankiem autobusowym. Muszę posmarować pogryzioną nogę, która zaczyna boleć i to bardziej niż wczoraj! Najgorzej jest, gdy stoję - mam wrażenie, że jad dosłownie wypala mi jej wnętrze. Kiedy chodzę następuje poprawa, więc jest szansa, że uda mi się zaliczyć całą trasę zaplanowaną na przedłużony weekend.
Na ścianie wisi plakat o imprezie z intrygującym tytułem: "Ślązacy - Łemkom"! Ciekawa inicjatywa, ale w końcu dużo nas łączy 😏.
Znajdujemy się w centrum dawnej Banicy (Баниця). Mieszkańcy wioski mieli w latach 40. XX wieku przerąbane, bo obrywali dosłownie od wszystkich. Niemcy nazywali osadę "Banditendorf" z racji uczestnictwa wielu Łemków w ruchu oporu. UPA brało jedzenie i majątek, a także zarządzało przymusowy pobór, bo ochotników do walki o Wielką Ukrainę tu nie było. Potem jeszcze pojawiło się polskie wojsko, które z kolei nękało Baniczan jako Ukraińców. W 1947 garstkę tych, którzy jeszcze zostali, wywieziono w okolice Głogowa. Stamtąd już nie wrócili, a po miejscowości nie pozostało prawie nic...
Przecina ją żółty szlak, który jest tak zarośnięty gigantycznymi pokrzywami, że trzeba nieść ręce wysoko w górze, aby nie zostać poparzonym.
Gdzieś tam kiedyś stała czasownia, wybudowana po konwersji większości mieszkańców na prawosławie w czasie tzw. schizmy tylawskiej. Nie przetrwała PRL-u, widziałem jej zdjęcia sprzed kilku lat jako kupę desek. Teraz nawet i tego nie znaleźliśmy, podobnie jak resztek cmentarza.
Po drugiej stronie potoku jest ładnie położony na wzgórzu cmentarz nr 62. Zniszczony w latach 90. w czasie "rekultywacji" terenu i pieczołowicie zrekonstruowany w następnej dekadzie. To znowu dzieło Jurkoviča. Byłem na nim jesienią, teraz tylko fotografuję z daleka.
Kiedyś działała tu chatka studencka, lecz spłonęła. Dzisiaj turystów przyjmuje "gościniec". Drzwi w podmurówce są otwarte, ale nasz zapał studzi kartka z napisem "Obsługujemy jedynie nocujących gości". No to bez łaski...
Wychodzimy na łąki, gdzie niegdyś także ciągnęła się zabudowa wioski.
I znowu w las. Cieki wodne przekraczamy wybudowanymi kilka lat temu mostkami. Jest nawet częściowo zarośnięty stawek, jakiś rezerwat.
Wołowiec (Воловец) to jedyna w dniu dzisiejszym wioska, o której można powiedzieć, że nie jest tylko widmem. Oczywiście liczba ludności jest wielokrotnie mniejsza (29 osób kontra 700 w latach 30. XX wieku). Ale domy są. Niektóre opuszczone, inne zamieszkałe i pięknie ukwiecone.
Perełką niewątpliwie jest cerkiew Opieki Matki Bożej. Wybudowali ją grekokatolicy w XVIII wieku, ale po schizmie tylawskiej pozostało ich w wiosce tak mało, że prawie nie miał kto do niej uczęszczać. Po "akcji Wisła" służyła jako obora (pomysłów na profanację wśród polskich mieszkańców nigdy nie brakowało), ocaliło ją kilka rodzin łemkowskich, którym udało się wrócić. Od kilkunastu lat jest własnością kościoła prawosławnego.
Pod względem architektonicznym to klasyczny typ cerkwi łemkowskiej odmiany zachodniej z wieżą będącą jej integralną częścią.
Można zajrzeć do środka, więc prawosławni też wpuszczają 😏. Ale - jak to u nich - pojawiają się inne problemy...
- Wolno robić zdjęcia?
- Dwa zawsze - odpowiada miła pani opiekunka.
Dlaczego dwa, a nie np. pięć? Nigdy nie umiem zrozumieć antyfotograficznej fobii u prawosławnych. 90% przypadków zakazu robienia zdjęć z jakimi się zetknąłem to właśnie ich cerkwie. Kalamy sacrum? A sprzedaż pocztówek (ze zdjęciami!) czy inny handel w przedsionku nie obraża Boga?
Do tego świątynia była i jest remontowana z funduszy państwowych, a więc i z moich podatków. Uważam, że w takiej sytuacji albo właściciele nie robią żadnych durnych ograniczeń, albo niech sami łożą kasę.
No cóż, ponarzekać mogę, ale kłócić się w tak pięknym obiekcie nie mam ochoty, więc wykonuję dwa dozwolone zdjęcia. Oby wyszły wyraźne 😛.
Podczas rozmowy z opiekunką dowiaduję się, iż w Wołowcu mieszkają tylko trzy rodziny rusińskie, więc nabożeństwa w cerkwi zdarzają się sporadycznie. Podlega zresztą pod parafię w Bartnem. Znacznie częściej zaglądają tu turyści. W niedzielę (następnego dnia) odbywać się miała uroczystość, na którą pani zapraszała, lecz wtedy będziemy już znacznie dalej...
Idę jeszcze zerknąć szybko na cmentarz przykościelny (drugi leży kawałek dalej na łące, jesienią odgrodzony jako... "teren prywatny").
Wracam do drogi, gdzie niektórzy urządzili sobie sjestę 😛.
Krótki odpoczynek i ruszamy dalej - widząc taką szosę aż chce się zarzucić plecak!
Ostatnia zabudowa Wołowca.
Potem zaczyna się łąka i... brody. Przekraczać będziemy ich dziś sporo. Inez zakłada sandały, ja - jako zagorzały przeciwnik tego typu obuwia w górach - twardo idę w górskim ekwipunku. Jak na razie pokonanie rzeczki Zawoi nie stanowi problemu.
Dogania nas hałaśliwa wypita grupa kilkunastu osób, na szczęście gdzieś się śpieszą, więc wkrótce tracimy ich z oczu, słysząc tylko radosne wrzaski.
A na skraju lasu gubimy szlak. Jest on tu debilnie oznaczony, właściwie znaków nie ma wcale, tylko tablica o początku Magurskiego Parku Narodowego. Poszliśmy w prawo gruntową drogą, a okazało się, że należało w lewo, wąską zarośniętą ścieżką. W efekcie idziemy po niewłaściwej stronie rzeki, a nasz niepokój budziło zwłaszcza podchodzenie pod wysokie skarpy i odbijanie w kierunku środka góry. Wrócić się czy nie? Hałaśliwa grupa wróciła.
Ostatecznie szliśmy dalej i dobrze zrobiliśmy, bowiem po ponownym wyjściu na łąki szlak do nas dołączył.
Okolica jest urokliwa i taka spokojna. Aż trudno uwierzyć, że kiedyś zaczynała się w tym miejscu Nieznajowa (Незнайова), wioska posiadająca 60 domów, 2 cerkwie, kapliczkę, pocztę, szkołę, leśniczówkę i parowy tartak. Planowano nawet budowę stacji kolejowej na nowej trasie w kierunku Węgier!
Po wojnie Łemkowie znaleźli się w ZSRR, a nieliczny Polacy przenieśli do sąsiedniego Czarnego (Чорне), które potem i tak się wyludniło. Niemymi świadkami historii są liczne krzyże przydrożne...
W cieniu drzew skrywa się cmentarz. Aby go odwiedzić należy przedzierać się przez chaszcze i pokrzywy.
Kiedyś obok stała cerkiew unicka. Przetrwała likwidację wsi, ale zwaliła się w 1964 roku. Cerkiew prawosławną (podobnie jak w Wołowcu niemal cała wieś nawróciła się na "moskali") rozebrano wcześniej, w latach 50..
Pod schroniskiem na Małastowskiej usłyszeliśmy wieść, że Nieznajowa przeznaczona jest do przyszłej zabudowy letniskowej... Ale to chyba bzdura. Ruch się jednak tu zwiększa - w okolicach skrzyżowania do Rostajnego stoi kilka zaparkowanych samochodów, szeleszczą namioty, ludzie palą ogniska...
Odbijamy trochę w bok, aby zobaczyć symboliczne drzwi nieistniejącej wioski.
Potem muszę przekroczyć aż dwa brody jeden po drugim! Pierwszy mi się udaje, przy drugim kapituluję i sam wyciągam sandały! To wersja plażowa, więc nie będzie mi się szło aż tak komfortowo jak Nesce 😛.
Przechodzę obok chatki "Nieznajowa". Spałem w niej dwa lata temu, wspominam ją bardzo miło. Na dworze szalały ulewy, a ja grzałem się w ciepłej kuchni 😊. Teraz drzwi są otwarte, ale nie zaglądam do środka, niech na razie pozostanie tylko we wspomnieniach.
Odcinek do bazy namiotowej pamiętam również dobrze, bowiem co chwilę trzeba na nim przecinać Wisłokę. Dwa lata temu naliczyłem sześć brodów, teraz tylko cztery - albo dwa wyschły, albo mam problem z rachowaniem 😏.
Przy skrzyżowaniu na Czarne samotna kapliczka...
...i przyjemna droga w odsłoniętym terenie. Tu także miejscami jest tłoczno...
Zastanawiamy się ile ludzi zastaniemy w bazie namiotowej "Radocyna"? Zawalony parking lekko nas przeraził!
Z duszą na ramieniu pochodzimy do namiotu bazowego... dostaliśmy dwa ostatnie łóżka! I teraz taka mała dygresja: zdecydowana większość nocujących to członkowie lub znajomi z SKPB Kraków. Do tego trochę rodzin z dziećmi, którzy skorzystali z okazji na tanie noclegi w wakacje. Niemal wszyscy przyjechali na czterech kółkach. Dla "normalnych" pieszych turystów z plecakami zabrakło miejsca, para która przyszła po nas została odesłana z kwitkiem! Moim zdaniem chyba nie o to chodziło w idei powstawania takich miejsc, aby służyły głównie dla "swoich" i urlopowiczów. Jasne, nie można zakazać im tutaj przyjeżdżać, lecz to już pewna przesada... Wiem, że bazy namiotowe są teraz tak popularne, iż trzeba często rezerwować w nich miejsca na weekend, ale żeby w zapomnianym Beskidzie Niskim? Pewnie, najlepiej chodzić z własnym namiotem na plecach, jednak po co wtedy ciągnąć na bazę, skoro można rozbić się wszędzie??
Podobno taka sytuacja jest wyjątkowa (impreza z okazji zakończenia kolejnego kursu), ale miałem mieszane uczucia tego wieczoru.
Plan bazy. Dla gości przygotowano cztery wagony "partyjne". Trafiliśmy najgorzej jak tylko było można, bo do tego na samej górze 😛.
Inez miała ambitne plany na wieczór: "zrzucimy plecaki i na lekko pójdziemy połazić po okolicy". Ale lenistwo robi swoje... a raczej zmęczenie: po wejściu do namiotu wyłożyłem się jak długi i nie miałem przez chwilę siły wstać. Jednak ta "lajtowa" trasa dała ciut popalić...
Godzina nadal młoda. Po kąpieli (w potoku, prysznic jeszcze nie działał) i kiełbasie z rusztu zaczęło mnie nosić. A że dodatkowo w bazie zrobiło się gęsto i głośno jak na Krupówkach, to tym bardziej postanowiłem jednoosobowo ruszyć swoje cztery litery. Oczywiście w sandałach.
Ostatecznie stwierdziłem, że przejdę się w kierunku granicy przez całą dawną Radocynę (Радоцина). Przez jakiś czas ścigały mnie okrzyki dochodzące z bazy, po czym wreszcie zapanowała upragniona cisza.
Spotkałem jedynie jedno starsze małżeństwo, które chwilę wcześniej widziało dokazujące bobry i stado jeleni. Oprócz tego pustka... No, prawie. Co pewien czas mija się budowany właśnie dom. To nie Nieznajowa, lecz właśnie Radocyna staje się powoli celem nowego osadnictwa. Źle to wróży jej przyszłości. W górnej części działa już pensjonat, do którego ciągną dżipami spragnieni dzikości mieszczuchy.
Centrum Radocyny znajdowało się mniej więcej w połowie drogi między bazą a granicą. Dziś obok kupy drzewa stoją tam symboliczne drzwi.
Jest też jedyny ocalały budynek z oryginalnej zabudowy - szkoła z 1912 roku. W latach 50. zamieszkały w niej dwie łemkowskie rodziny, którym udało się wrócić z Kraju Rad, lecz w 1973 roku zostały ponownie zmuszone do wyjazdu. Co ciekawe - nad drzwiami zachowała się właśnie data kolejnego wypędzenia. Dziwne to bardzo - po co ją tam umieszczono? Upamiętniono ostateczne "oczyszczenie" terenu? Przecież nikt inny w szkole już nie przebywał. Kolejna beskidzkoniska zagadka...
Niedaleko stąd stała unicka cerkiew (po schizmie wybudowano także prawosławną czasownię), a przy niej cmentarz parafialny. Ten ostatni nadal widać - zachwaszczony, zawłaszczany przez przyrodę. W zapadającym mroku sprawia niepokojące wrażenie. Nie decyduję się na łażenie między grobami, zwłaszcza że czołówkę zostawiłem w plecaku.
Obok austriaccy inżynierowie założyli nekropolię wojskową. Być może z racji bliskości religijnej spoczywają na niej głównie Rosjanie i tylko czterech żołnierzy austro-węgierskich. Jest w kiepskim stanie. Ledwo widoczny niemiecki napis na głównym pomniku głosi:
"Nie znaliśmy życia drugiego człowieka,
teraz śmierć nas połączyła".
Powoli wracam w kierunku bazy namiotowej. Noc jest coraz bliżej.
Ostatecznie przedreptałem tego dnia ponad 27 kilometrów, z tego ostatnie 5 w klapkach w Radocynie 😛. Niezły wynik.
Na bazie wokół ogniska ciasno rozsiedli się ludzie. W ruch poszły gitary, flaszki społecznie zataczają koła.
Beskid Niski...
Beskid Niski...
Wychodzę z dumy i podziwu za tą wyprawę. Gdzieś szlak słabo oznakowany i można zgubić drogę. Dobrze, że jednak znaleźliście go i wróciliście we właściwą stronę.
OdpowiedzUsuńCerkwie, cmentarze i drewniane domki to raj dla moich oczu.
Na szczęście koleżanka posiada mapę z GPS-em, zatem wiedzieliśmy, że idziemy mniej więcej w dobrą stronę ;) Pytanie było tylko, czy czasem droga nie wyprowadzi nas gdzieś na jakiś szczyt :D
Usuńaaa no tak. Jednak dotarliście do celu.
Usuńi teraz jeszcze się mi przypomniało, że chciałam napisać że... wiem jestem okropna, ale napiszę
aby do miejsc noclegowych nie mieli dostępu ci co sobie autkiem jadą a Ci co kroczą dzielnie przez świat i mogli gdzieś głowę położyć. Powinien być zakaz na szklakach albo nóżki albo śpij w mieście :p
paskuda ze mnie, ale szczera.
Tam są drogi dojazdowe do pojedynczych domków, więc zakazu pewno nie zrobią, choć mógłby być. To na tyle piękna okolica, że mogłaby pozostać dzika. Ale raczej będzie odwrotnie - ruch się wzmaga...
UsuńNo i tego się obawiam, wszędzie zaczyna się robić "miastowo" :(
UsuńA ta gadość plugawa co ukąsiła, to na pewno latająca była? nie pełzająca? :-(
OdpowiedzUsuńNie, to jakieś coś osopodobne latało w lesie. Mam nadzieję, że zdechło po ukąszeniu :P
UsuńPięknie tam! Muszę znowu namówić Rodzicielkę na sanatorium w Wysowej. Będzie pretekst do wyciągnięcia Chłopa w tamte okolice :-)
OdpowiedzUsuńZ Wysowej to już rzut kamieniem, pretekst więc dobry :)
UsuńOjej, ile pięknych miejsc odwiedziłeś. Z ciekawością poczytałem i obejrzałem zdjęcia, bo to i moje ulubione miejsce w polskich górach. fajnie, że teraz można do wielu cerkwi zajrzeć nie tylko z okazji mszy św.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Oj tak, ta akcja z "otwartymi drzwiami" zasługuje na uznanie, od kilku lat to funkcjonuje. Sąsiednie województwa mogłyby się uczyć!
UsuńAleż oni tam mają cudną architekturę. Naprawdę robi wrażenie. Jak to mówią - cudze chwalicie, swego nie znacie.
OdpowiedzUsuńWisłoka! Wisłok płynie trochę w innym miejscu :)
OdpowiedzUsuńDzięki za uwagę, poprawiłem :)
Usuń