wtorek, 5 września 2017

Z Wojwodiny do Zlatiboru czyli Serbia nieoczywista

Podróż przez Wojwodinę przypomina kartkowanie atlasu geograficznego - w każdej mijanej miejscowości żyją ludzie, których przodkowie przybyli z innej części Europy.

W wiosce Svilojevo (Свилојево) większość zamieszkałych stanowią Węgrzy (węg. Szilágyi).


W Odžaci (Оџаци) zdecydowanie dominują Serbowie, ale są też Madziarzy (Hódság), Słowacy, Chorwaci, Jugosłowianie, Czarnogórcy.


W centrum fajna mozaika.


Bački Petrovac (Бачки Петровац, Báčsky Petrovec) jest z kolei słowacką wyspą etniczną (82 %). Tablice informacyjne uzupełnione są napisami w znajomym języku...


Gdzieś w połowie prowincji planowałem dostać się na główne drogi, ale źle skręciłem na jednym ze skrzyżowań. W efekcie mknąłem dalej bocznymi szosami, czasem z zaskakująco dobrą nawierzchnią i bez nadmiernego ruchu. W pewnym momencie zadziwił mnie długi sznur ciężarówek z naprzeciwka - okazało się, iż przejeżdżam obok niewielkiego przejścia granicznego z Chorwacją.


Nowy Sad (Нови Сад, węg. Újvidék), stolicę Wojwodiny, już kiedyś odwiedzałem, więc nie musimy wjeżdżać do centrum. Wewnętrzna obwodnica jest niezbyt zatłoczona, najbardziej rzuca się w oczy ciężarówka armii serbskiej (albo tego, co z ich wojska zostało).


Znowu widzimy Dunaj, choć tym razem tylko na chwilę. Nowym Mostem Wolności (stary zniszczyło w 1999 roku NATO) przekraczamy nad rzeką granicę Bałkanów 😊.

Przed nami Fruška gora (Фрушка гора), niskie, ale popularne góry, również wśród zagranicznych turystów. Słyną zwłaszcza ze swoich zabytkowych monastyrów - do dnia dzisiejszego historyczne zawieruchy przetrwało kilkanaście.

Przez pasmo prowadzi droga nr 21, jedna z bardziej oblężonych przez kierowców. Podzielona jest na dwie jednokierunkowe części, które zakrętami dochodzą na przełęcz Iriški Venac. A tam parking, jakieś bary i tak dziwnie zorganizowany ruch, że aby pojechać w interesującym mnie kierunku muszę złamać kilka przepisów.

Niedaleko przełęczy strzela w niebo wysoki pomnik Sloboda. Odsłonięty w 1951 roku w dziesiątą rocznicę ustanowienia Socjalistycznej Republiki Serbii. Upamiętnia ofiary II wojny światowej z Wojwodiny oraz dzielnych komunistycznych partyzantów.


W przeciwieństwie do pomnika bitwy batińskiej przy granicy z Chorwacją, który chyli się ku upadkowi, tutaj prowadzone są prace remontowe. Zerwano stare posadzki na schodach, zdjęto płaskorzeźby. Ekipa robotników siedzi z tyłu, kryjąc się przed silnym słońcem.

Kompozycja rzeźbiarskia mieści się w socrealistycznym schemacie: grupa osób dziarsko maszeruje przed siebie z karabinami położonymi na ramionach. Oczywiście musiała znaleźć się wśród nich kobieta, trzymająca w ręce dziwną rurkę. Z tyłu facet dzierży sztandar, inny, pozbawiony obuwia, demonstruje swoją muskularną klatę.



Na tablicach przedstawiono różne scenki rodzajowe, m.in. niemieckie czołgi.


Poniżej przełęczy i głównej drogi znajduje się monastyr Novo Hopovo (Ново Хопово). Uznawany jest za jeden z ładniejszych i ważniejszych we Fruškiej gorze. Początkowo mieszkali tu mnisi, dzisiaj jest żeński.


Pomarańczowe zabudowania mieszkalno-gospodarcze (konak) pochodzą z XVIII wieku, natomiast monastyr założono prawdopodobnie dwieście lat wcześniej i wtedy też powstała cerkiew św. Mikołaja. Łączy ona cechy bizantyjskie i serbskie, a niektórzy dopatrują się nawet wpływów islamskich. Świątynia jest wciśnięta między inne budynki i ciężko zrobić jej dobre zdjęcie.


W środku kręci się kilka osób, przeżywających spotkanie z Sacrum w typowo prawosławny sposób. Pytam się siedzącego przy wejściu mężczyznę o możliwość zrobienia zdjęć.
- Kilka nie będzie stanowić problemu - odpowiada. To wyjątek w serbskich monastyrach!

Wierni modlą się przy brązowym ikonostasie z 1770 roku. Z góry zwisa złoty żyrandol.


Freski zachowały się w różnym stopniu. Te z nawy reprezentują szkołę grecką z Athos, w sieni (na drugim zdjęciu) średniowieczny styl serbski.


Z tyłu klasztoru mniszki, podobnie jak Indianie, gromadzą zapasy drewna na zimę.


Na miejscu można też zakupić różne cerkiewne wyroby, co oczywiście czynimy 😋.


Kilka kilometrów w głąb doliny działał kiedyś monastyr Staro Hopovo (Старо Хопово), założony mniej więcej w tym samym czasie co Nowy (więc nie wiem czemu określa się go starym!). Nie przetrwał on próby czasu, do dziś pozostała jedynie cerkiew z dzwonnicą. Cerkiew wygląda jak nowa, w środku ma tak samo wyglądające na nowe freski, więc byłem przekonany, iż to współczesna rekonstrukcja. A podobno pochodzi z 1752 roku! Aż tak ją wypucowali??



Wracając do auta zaczynam z niepokojem spoglądać na wskaźnik benzyny: jeszcze niedawno wydawało się, iż jest jej dużo, ale podczas podjazdu pod przełęcz zaczęło jej gwałtownie ubywać. Rezerwa się włączyła, cyferki z kilometrami uciekają w zastraszającym tempie. Powoli przed oczami zaczyna mi się pojawiać obraz szukającego piechotą jakiejś tankszteli...

Patrzę na mapę: niedaleko jest miasteczko, tam powinna być stacja. No i jest: mała, stara, lecz nie będę narzekał. Ledwo stanąłem koło dystrybutora, a podeszła kobieta w średnim wieku i powiedziała, że coś się im zepsuło. Widząc moją minę dodała, że za kilka kilometrów jest inna stacja.

Tyle udało nam się jeszcze przejechać 😉. Już kilka razy tak się prawie załatwiłem: raz w Macedonii na autostradowej obwodnicy Skopje zatankowałem naprawdę w ostatnim momencie na stacji widmo: nie było jej na mapach, nie było drogowskazów, stały przy niej same wypasione bryki, a kręcący się ludzie wyglądali jak z katalogu mafiozów 😛.

Uspokojeni wracamy na drogę. Kawałek pokonujemy Autostradą Braterstwa i Jedności, ogólnojugosłowiańskiej drogi łączącej Słowenię z Macedonią. Pierwszą nitkę tego odcinka (Belgrad-Zagrzeb) otwarto już w 1950 roku. Dzisiaj jej nawierzchnia, oględnie pisząc, nie powala.


Przez Belgrad zazwyczaj cisnąłem centrum, ale tym razem nasz cel leży w innej części kraju, więc jestem zmuszony skorzystać z niedokończonej obwodnicy stolicy. Ruch gęstnieje, tworzą się zatory, przybywa ciężarówek. Tak będziemy jechać potem długo przez centralną Serbię.

Wjeżdżamy do kolejnych miejscowości i zaliczamy kolejne postoje na światłach, skrzyżowaniach i mijankach. Obcych rejestracji nie widać - zdecydowana większość podróżnych mija ten kraj autostradą na południe, w kierunku Grecji i Bułgarii, a potem dalej do Turcji.


Dopiero znacznie później zaczyna się otwarty w 2016, jeszcze pachnący farbą, odcinek autobany A2. Docelowo ma prowadzić do Czarnogóry i ułatwić Serbom podróż nad morze, które teraz odcięte zostało granicami. Kolejne fragmenty mają zostać oddane do użytku jeszcze przed końcem tego roku.


Na parkingu widzę symboliczne nagrobki z datą: 2015. Robotnicy?


Popołudniem docieramy w okolice Čačaku (Чачак). Na zachód od miasta znajduje się Ovčarsko-kablarska klisura - kręty kanion rzeki Morawy Zachodniej pomiędzy wapiennymi szczytami Ovčar i Kablar. Tu już krajobraz jest zupełnie inny niż jeszcze kilka kwadransów wcześniej - definitywnie pożegnaliśmy płaskie tereny.

Kanion najlepiej obserwuje się z powietrza albo z gór, ale i z poziomu drogi jest ładny. Nad zbiornikiem powstałym po przegrodzeniu Morawy ulokowały się obiekty turystyczne.




Okolica bywa też nazywana "serbskim Athos", ponieważ podobnie jak na Fruškiej gorze występuje tu spore zagęszczenie klasztorów. Niektóre są blisko głównej drogi, więc postanawiamy do nich zajrzeć, co wiąże się ze stromym podjazdem.

Pierwszy monastyr wygląda z daleka jak zwykły, większy dom mieszkalny. Na podwórzu stoi cerkiew, lecz wygląda podejrzanie świeżo. Współczesna?


Prawie. Wybudowano ją w latach 1938-1940, natomiast sama historia monastyru sięga XVI wieku. Z głośników słychać melodyjny śpiew mnichów, wewnątrz odbywa się nabożeństwo, więc tylko zerkamy przez szyby.

"Sercem" kanionu jest licząca niewiele ponad stu mieszkańców wioska Ovčar Banja (Овчар Бања). Podobno to uzdrowisko... W sumie mają sklep, mile wyglądającą spelunkę, a przy blokowisku facet myje swój samochód z niemieckimi blachami. W środku wybudowano kanał zbiegający się z Morawą, a drugi jego koniec znika w tunelu pod górą.



Nad spa funkcjonuje klasztor Zwiastowania. Żyjące tu mniszki twierdzą, iż powstał w XII lub XIII wieku, natomiast nad drzwiami kamiennej cerkiewki umieszczono datę 1602.


Do środka znów nie wejdziemy, bo przechodząca zakonnica pokazuje, iż w środku też trwa msza lub nabożeństwo. Wiernych, poza funkcjonariuszami kościelnymi, nie widać. Pozostaje przyjrzeć się freskom zewnętrznym ze scenami Sądu Ostatecznego...


...oraz zmolestować miejscową menażerię 😉.



Wieczór coraz bliżej, a przed nami jeszcze trochę jazdy. Užice (Ужице, w latach 1946-1992 Titovo Užice, Титово Ужице; stara nazwa czasem pojawia się sporadycznie na drogowskazach) zostawiamy na kiedy indziej. Za miastem zatrzymuję się przy skarpie, aby popatrzeć na płynącą w dole Đetinję, dopływ Tary. W powietrzu zawiewa pyłem z rozbieranej w tle góry.


Stąd już niedługo do Zlatiboru (Златибор). Nieduże miasto w polskich tekstach bywa nazywane serbskim Zakopanem. Czy naprawdę muszą tak karać każdą bardziej obleganą miejscowość w zagranicznych górach? Kiedyś wioska nosiła nazwę Kulaševac, następnie Kraljeva Voda, a w czasach jedynie słusznego ustroju Partizanske Vode. Drugą wersję nadano na cześć króla Piotra, trzecią uczczono partyzantów wymordowanych przez hitlerowców. Po upadku komunistycznej Jugosławii ustalono aktualną nazwę - neutralną, bo identyczną jak otaczające je góry.

Meldujemy się na kempingu z widokiem na hotel w kształcie piramidy. Taka miniatura Ustronia 😉. Słońce powoli zachodzi za okolicznymi szczytami...



Na kempingu spotykamy pierwsze od Peczu osoby mówiące po polsku. Sam kemping jest bardzo postępowy, nawet bardziej niż Szwedzi: o ile w Skandynawii dopiero się dyskutuje, aby całkowicie zlikwidować pisuary, tutaj już tego dokonano! Nawet kartki przyklejone do drzwi obrazują, że wszelkie czynności należy robić na siedząco 😛.

Góry Zlatibor są popularne wśród Serbów, działają tu ośrodki narciarskie. Cudzoziemców przyciąga Ósemka Szargańska - zabytkowa kolej wąskotorowa. Przez miasto Zlatibor przewalają się tłumy wczasowiczów, a główną atrakcją kulinarną są naleśniki i wafle!



Ktoś gra na flecie, facet przebrany za drzewo sprzedaje zioła. Dzieciaki galopują na... sztucznych kucykach! Między nogami śmigają elektryczne samochody, ludzie krzyczą z urządzeń symulujących samochody, samoloty i inne. W co najmniej dwóch knajpach trwają koncerty na żywo. Po ulicach snuje się też bardzo dużo nastolatków w strojach sportowych, zdaje się, iż trwa jakiś turniej piłkarski.

Nas interesują takie lokale!


Na kolację wcinamy gurmanską pljeskavicę, czyli do mielonego kotleta dodano ser.


Przed końcem dnia postanawiam jeszcze poobijać się trochę w autodromie 😛.


Środowy poranek wstaje piękny, powietrze na razie nie jest tak nagrzane jak w ciągu dnia.


Trochę bym się bał, że spadnę z dachu 😉.


Zaglądamy na szybko do miasteczka, aby kupić kilka pamiątek i odwiedzić piekarnię. Na razie większość turystów smacznie śpi lub je śniadanie, ale handlarze są gotowi: wszystko to, czego potrzebuje każdy aktywny wczasowicz, jest już przygotowane.



Temperatura szybko idzie w górę. Kolory wskazują, że natura jest już zmęczona upałami.



Mamy dziś do przejechania mniej kilometrów niż wczoraj, za to nie będzie już autostrad ani szerokich i prostych dróg: większość trasy to zakręty, zakręty, zakręty i jeszcze raz zakręty.

Do tego bardzo miłe dla oka widoki; niestety, nie wszędzie można się zatrzymać i zrobić zdjęcia. Tutaj okolice mostu nad rzeką Uvac.




I tym sposobem opuściliśmy Zlatibor...

3 komentarze:

  1. Mam nadzieję, że kanionu Uvac nie ominąłeś ?
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne wakacje! Niby znany kraj a nieznane okolice. Znowu mnie kusisz, by wrócić na bałkańskie szlaki :-)

    OdpowiedzUsuń