Po mojej listopadowej pierwszej wizycie w polskich Bieszczadach postanowiłem rychło tam powrócić, najlepiej w terminie gwarantującym względny spokój. Początkowo z Eco planowaliśmy marzec, lecz ostatecznie stanęło na połowie kwietnia. Jak się okazało, nie mogliśmy lepiej trafić z datą.
Autobusem z Górnego Śląska tym razem dojeżdżamy do Polańczyka, który o tej porze sprawia wrażenie miejsca opuszczonego przez Boga i większość ludzi. Z przystanku ewakuujemy się na drogę wojewódzką, licząc na złapanie stopa, gdyż najbliższy PKS mamy dopiero za prawie 2 godziny. Ruch uliczny nie wróży nic dobrego...
Najpierw wszystkie auta jadą w przeciwną stronę - chyba wszyscy chcieli uciec z głębi Bieszczadów. Później kierowcy nie przeważają większej ochoty na zabranie nas, niezmiennie pokazując najgłupszy gest, jaki można pokazać autostopowiczom - "jadę tylko kawałek". A my przecież nie wybieramy się do Pekinu, tylko też kawałek!
W końcu po ponad pół godzinie zatrzymuje się terenówka i podwozi nas do Bukowca (Буковець). Nasz punkt startowy jest w innym miejscu, lecz nie narzekamy, tylko od razu ruszamy w trasę. Autobusem dojechalibyśmy ciut dalej, ale też przecież dużo później.
Pogoda na razie ciężkawa - chmury, nad wzgórzami mgiełki, lecz widać iż w tle są już pierwsze przejaśnienia.
Drogą przez górę dochodzimy do Terki (Терка).
Miejscowość przeżyła kilka tragicznych zwrotów akcji w latach 40. ubiegłego wieku. Konflikt narodowościowy istniał już tu przed wojną, podsycany przez unickiego księdza - z tego powodu wybudowano dla równowagi rzymsko-katolicki kościół, choć wyznawcy stanowili znikomy procent mieszkańców. Istnieje do dzisiaj jako jedyny sprzed 1945 w całej gminie - obok jego młodsza wersja, nawet nie tak znowu brzydka.
Podczas wysiedlania wsi przez wojsko w 1946 roku zginął nastoletni chłopiec. W odwecie UPA uprowadziła kilku Polaków i Ukraińców, którzy przeszli na rzymską wiarę, po czym część zabiła. Kolejnego odwetu dokonało Ludowe Wojsko Polskie, wzięło 30 cywilnych zakładników spośród miejscowych Ukraińców i rozstrzelało (lub według innej wersji - spaliło żywcem, obrzuciwszy uprzednio granatami w zamkniętym budynku). Ostatnim akordem był w ramach zemsty atak UPA na Wołkowyję, gdzie stacjonowali żołnierze i śmierć 30 osób, w większości Polaków. Makabra...
Patrząc na to spokojne miejsce trudno sobie wyobrazić wydarzenia, dziejące się przed dekadami.
Cerkiew z Terki rozebrano w 1957 roku. Pozostała dawna dzwonnica, obok której jest grób zamordowanych Ukraińców.
Przy skrzyżowaniu stoi sklep - podobno dla niektórych kultowy.
Sklep jak sklep - normalny, jak to na wsi, nic w nim kultowego. Ponieważ jednak w autobusie usłyszeliśmy, że dziś Międzynarodowy Dzień Trzeźwości to siadamy na Leżajska i jakieś skromne śniadanie .
Po ponownym założeniu plecaków idziemy krótki odcinek zielonym szlakiem, oglądając kilka zachowanych starych budynków.
Szlak odbija na prawo, natomiast my podążamy prosto błotnistą, mokrą ścieżką, która powoli wyprowadza nas w górę. Niestety, pogoda się psuje, robi się ciemnawo i zimno.
Podejście nie trwa długo i wkrótce mijamy zdziczałe sady, przysmak bieszczadzkich niedźwiedzi - to pozostałość po wsi Studenne.
Cerkwisko to właściwie tylko łąka, na którym stoi jeden krzyż. Brak opisywanych w necie śladów mogił i kamiennego murku.
Zaczyna padać, więc nie zwlekamy i schodzimy w dół ścieżką - na wyczucie, licząc, że doprowadzi nas do celu. Eco wsuwa na siebie pelerynę i w tym momencie lać przestaje - niezły patent .
W dole przy miejscu określanym jako Stary Plac dochodzimy do Sanu i mostu - gdybyśmy tu przyszli ponad pół wieku temu to stalibyśmy na granicy: w latach 1939-41 niemiecko-radzieckiej, a od 1945 do 1951 polsko-radzieckiej.
W zamian za bogate w surowce tereny wokół Sokalu Polska otrzymała ziemie na północ od Sanu z Ustrzykami Dolnymi. I dobrze - dzięki temu zamiast zniszczonych regionów górniczych w okolicach Bugu są większe polskie Bieszczady.
Od tego miejsca nasza trasa przez dłuższy czas będzie biegła wzdłuż rzeki, po "polskim" brzegu. Gdyby nie wymiana terenów w 1951 roku to po drugiej stronie byłaby dziś Ukraina.
Ścieżka jest średnio wydeptana, choć widoczna. I mokra. Właściwie cały czas idziemy po grząskim gruncie.
Na szczęście nad nami pojawia się nieśmiało słońce, więc możemy przestać myśleć o deszczu.
Mijamy dawną wieś Obłazy, rozłożoną po dwóch stronach Sanu. Pozostałością po niej są resztki drewnianej zagrody oraz zarośniętej alei.
Następnie oddalamy się trochę od rzeki i w pewnym miejscu skręcamy w złą dróżkę leśną, w porę jednak orientujemy się w pomyłce, bo inaczej cały plan szlag by trafił!
Na jakiejś polance spotykamy lisa. Wypatruje czegoś usilnie przed sobą i zauważa nas dopiero, gdy podchodzimy bliżej .
Naszą trasę co jakiś czas przecinają strumienie. Początkowe udaje się je przejść suchą stopą, ale potem konieczna staję się krioterapia.
fot. Eco |
Wychodzimy na szeroką polanę, gdzie niegdyś rozciągało się Tworylne (Творильне, 1977-1981 Słoneczna). To ostatnia nazwa to efekt idiotycznej akcji polonizacyjnej nazw bieszczadzkich z okresu późnego Gierka, którą za kolejnej ekipy w niemal całości cofnięto.
Była to duża wieś, licząca w okresie międzywojennym ponad 700 mieszkańców. Już po wojnie "zaglądała" tu UPA, mordując polską i ukraińską rodzinę. Ta ostatnia pewnie była za mało ukraińska. Potem wkroczyło tu LWP, kazało spakować się ludziom w ciągu godziny i na ich oczach spaliło wszystkie zabudowania. Tworylczyków wywieziono na Warmię.
Na środku łąki widać wyraźnie dawną aleję dworską oraz ruiny zabudowań gospodarczych.
Kiedyś stała tutaj rozpadająca się chałupa, wokół której w 1991 roku odbył się zlot hippisów z ruchu Rainbow Family - cała dolina zmieniła się wówczas w jedną wielką indiańską wioskę. Według okolicznych mieszkańców była to sodoma i gomora po której zostało mnóstwo śmieci. Z kolei według innych wersji konserwatywni lokatorzy okolicznych wsi po prostu nie zaakceptowali ludzi z różnych stron świata, którzy ciągle chodzili uśmiechnięci, nikt się nie tłukł po mordzie, nie leżał nawalony pod sklepem, mówił w różnych językach i wierzył w co chciał. A do kolorowych nagusów kąpiących się w Sanie schodziły się wycieczki "obserwatorów", co w oczywisty sposób nie podobało się bieszczadzkim małżonkom, wzywającym do bezwstydników policję .
W Tworylnym w słoneczku wypijamy pszeniczne piwo od Łukaszenki i próbujemy iść dalej, co nie jest takie proste, gdyż przed nami duże bagniste rozlewisko.
W końcu udaje się je obejść dalekim bokiem i wrócić do naszej ścieżki, przy której stoją resztki dzwonnicy, a Eco fotografuje również podmurówkę dawnej cerkwi.
Kawałek dalej kolejne ruiny - tym razem niemieckiej strażnicy granicznej, strzegącej nieodległego Sanu, za którym już był tylko Kraj Rad...
Jeszcze wyżej ostatnia pozostałość po dawnej osadzie - dwa cmentarze po dwu stronach zarośniętej starej drogi.
Ścieżka prowadzi w górę - to dość męcząca cecha tej trasy, że co chwilę musimy gramolić się do góry, po czym dokładnie tyle samo trzeba zaraz zejść.
Bardziej namacalną przeszkodą są wspomniane strumienie - po wersji na boso próbujemy je przeskakiwać...
...lub przebiegać sprintem .
fot. Eco |
Andrzejowi zazwyczaj się udaje, a mnie połowicznie, tzn. moczę tylko jednego buta .
Przechodzimy miejsce, gdzie kiedyś istniał przysiółek Tworylczyk - ponoć widać jeszcze jakieś piwnice, lecz my nie potrafimy ich dojrzeć wśród krzaków.
I po raz kolejny jesteśmy przy Sanie z widokiem na "ukraińską" stronę.
Po ostatniej zdradliwej przeszkodzie wodnej mijamy resztki pałacu spalonego przez banderowców w 1945 roku - to granica wsi Krywe (Криве, do 2005 oficjalnie Krzywe).
Trafiamy na dawno nie widziane oznaki cywilizacji - przewróconą tablicę informacyjną oraz znaki ścieżki dydaktycznej, która prowadzi piękną trasą przez wzgórze z widokami na okolice.
Krywe też podzielono po wojnie granicą, a mieszkańców usiłowano zabrać do ZSRR. Ponieważ jednak ukrywali się w lesie, to zdołano złapać jedynie 16 rodzin. Polacy byli skuteczniejsi - rok później ponad 300 osób wywieźli w okolice Szczecinka, a domy spalili.
Za PRL-u prowadzono tu wypas bydła, powstał też Ośrodek Pracy Więźniów, którzy zajmowali się pasaniem zwierząt. W 1971 roku zamieszkało tutaj dwóch jedynych oficjalnych mieszkańców - państwo Majsterek, którzy prowadzili m. in. agroturystykę. Niestety, w ubiegłym roku pani Majsterek zginęła w wypadku samochodowym i Krywe ma dziś tylko jednego stałego mieszkańca, co czyni je być może najmniejszą zamieszkałą wsią Polski.
Przez jakiś czas funkcjonowało w Krywem schronisko Akademii Medycznej z Lublina, które... nie było schroniskiem i nie udzielało noclegów .
fot. Eco |
Na środku wzgórza stoją mury cerkwi św. Paraskiewy z 1842 roku. Nie zniszczyło jej LWP, za to zniszczyli mieszkańcy Wołkowyji, którzy po rabunku podłożyli ogień w celu zatarcia śladów. Mimo wszystko są to najlepiej zachowane ruiny cerkwi w Bieszczadach, w ostatnich latach zabezpieczone dodatkowo przez gminę.
Pamiętając jakie dziś święto i to, że przy cerkwi działało kiedyś bractwo trzeźwości, robimy sobie popołudniowy postój .
Widoki na ciszę bezcenne...
Znowu musimy zejść, a potem wejść wzdłuż łąk i dawnej, zarośniętej dziś drogi.
Zostawiamy szlak edukacyjny i kolejne zejście wykonujemy po krótszej, słabo widocznej ścieżce przez las. W dole nie bardzo wiemy którędy dalej, widzimy zaś dziwną, drewnianą konstrukcję mieszkalną - ni to barak, ni to domek. Obchodzimy ją i wtedy pojawia się pierwszy człowiek od opuszczenia Terki, będący jednym z wcieleń Jędrka Połoniny, który kieruje nas do dość mało stabilnego mostku .
Hulskie (Гільське, 1977-1981 Stanisławów) też już nie istnieje. Dawnych mieszkańców przeważnie eksportowano do Sowietów, a potem wieś spaliła UPA w ramach "akcji żniwnej", by nie mogli tutaj się osiedlić polscy koloniści. Zostały ruiny cerkwi św. Paraskiewy, ledwo stojąca dzwonnica i resztki cmentarza.
Został nam jeszcze ostatni odcinek do przejścia - bardzo już męcząca droga gruntowa z resztkami asfaltu kręcąca się w kierunku Zatwarnicy. Tradycyjnie już musimy dawać czadu pod górę, aby od połowy mocno schodzić w kierunku poziomu morza...
Zatwarnicę znam z listopadowego wyjazdu, lecz tym razem wkraczamy do niej z innej strony. Cel jednak pozostaje ten sam - żółty sklepik w centrum.
Zamknięto go ponad godzinę temu, lecz nasi znajomi kupili wcześniej napoje turysty z pianką i schowali za tablicą .
Z ulgą zrzucamy plecaki i ściągamy buty... odcinek był ciężki - dużo wchodzenia i schodzenia, wieczne błoto, wszystko mokre, liczne strumienie, czasem szukanie właściwej drogi. Warto jednak było . Dzikie Bieszczady istnieją nadal, trzeba ich tylko poszukać .
Według pierwotnych planów mieliśmy łapać stopa na Wetlinę i dalej na Cisną - na szczęście jednak nie musimy tego robić, bo aut tyle co kot napłakał: przyjadą po nas znajomi od Leżajska . Na ich spotkanie ruszamy do Sękowca, przekraczamy więc dawną granicę na Sanie...
...i tylko zostaje poczekać.
Na koniec zaś serwujemy sobie mały przysmak .
Podsumowując: nie ma to jak sprawdzeni znajomi, którzy dobrze wiedzą co kupić (i jeszcze gdzie schować) ;)
OdpowiedzUsuńFajny wypad. Ładne fotki. Coś mi się zdaję, że nie jest to Wasze ostatnie słowo na bieszczadzkich szlakach :)
To pierwszy dzień z trzech, więc jeszcze cosik będzie :)
UsuńLubię tamte rejony. Dzikie i nieprzewidywalne. Trunek nawet fajny mieliście ;)
OdpowiedzUsuńSwojskie trunki zawsze są dobre :) Choć np. mieliśmy też tarninówkę, ale ta była za mocna, ciężko było wyczuć smak.
UsuńUdostępniłem przez Twitter`a :) Recon
OdpowiedzUsuńA macie moze zapis tej trasy? Wybieram sie tam w piątek ale idę sama wiec bez oznaczeń mogę sie zgubić...
OdpowiedzUsuńNie mam :( Może pomoże zarys na mapy.cz -> https://mapy.cz/s/38Wgh
UsuńZgubić się nie powinnaś, choć nam raz udało się źle odbić przed Tworylnym. Może przydać się kompas albo zwykły GPS ;)