Tradycja wiosennych wędrówek po wschodnich rubieżach Polski ma już kilka dobrych lat: ja uczestniczę w niej po raz piąty. A więc mały jubileusz 😉! Zgodnie z zasadą naprzemienności zaczynamy kolejny wyjazd tam, gdzie skończyliśmy go dwa lata wcześniej - w tegorocznym przypadku na Suwalszczyźnie. Zapowiada się wspaniała przygoda.
Wieczorem w Opolu dołączam do Eco siedzącego w pociągu, załapujemy się jeszcze na start balonów z okazji domniemanego 800-lecia miasta.
A potem... na trzeciej stacji psuje się pociąg! No kurka wodna, czy jakikolwiek początek wyjazdu bez ataku licha jest możliwy? Na majówce prawie uwalił nas autobus, teraz wybraliśmy inny środek lokomocji i znów to samo!
Zdenerwowany konduktor wielokrotnie próbuje uruchomić silniki, desperacko przejeżdża nawet kilka metrów w tył. W końcu, chyba za ósmym razem, ruszamy do przodu. Wolno jak krew z nosa, ale zawsze...
Na kolejnej stacji powtórka z rozrywki, lecz teraz cug zapala za trzecim razem. Kilka następnych przystanków mijamy bez problemów, więc wraca optymizm i wtedy... w Lewinie Brzeskim skład staje na dobre!
Rośnie nerwówka, gdyż we Wrocławiu mamy przesiadkę na autobus. Co prawda zapas czasu był spory, ale szybko on umyka. Atmosfera jak podczas podróży na Przystanek Woodstock - większość ludzi wychodzi na peron, palą papierosy, wybuchają ożywione dyskusje i integracje. Nastrój wściekłości miesza się ze śmiechem i wyluzowaniem. Nagle część osób rzuca się do schodów: zabierze nas TLK!
Pośpieszny zatrzyma się tu specjalnie, bo normalnie mija Lewin z dużą prędkością. I tak mamy szczęście, że chcemy wysiadać w dużym mieście - ci, którzy planowali zakończenie podróży na którymś z poślednich przystanków, mają radzić sobie sami. Jak? Ich problem. Podobno ten skład już dzień wcześniej sprawiał kłopoty, lecz zaryzykowano i puszczono go jednak na tory. Lata mijają, zmieniają się rządy, nazwy i właściciele, a duch PKP wiecznie żywy...
Do Wrocławia przybywamy mocno spóźnieni, lecz zostaje nam jeszcze na tyle czasu, aby w knajpie dołączyć do Buby i jej znajomych. O 23-ciej w trójkę pakujemy się do autobusu w kierunku stolicy.
Podróż tym razem przebiega bez zakłóceń, aż wtem Eco zrywa się i informuje mnie, że trzeba wysiadać! Zdezorientowany idę za nim, na zewnątrz Andrzej podaje mi już mój plecak... Rozglądam się i coś mi tu nie pasuje - środek nocy, jakiś dworzec... to zdecydowanie nie Warszawa! To Łódź! Eco spał i nagle wyszła jego współpasażerka i kilka sąsiednich osób, więc pomyślał, że to koniec podróży 😃.
Kierowca przygląda nam się rozbawiony.
- Może rzeczywiście powinniście wysiąść.
- Nie, jednak pojedziemy dalej - odpowiadam i wsadzamy z powrotem plecaki.
Około 5-tej docieramy do warszawskich Młocin. Mamy sporo czasu, więc siedzimy sobie w pobliskim lesie, służącym całej okolicy jako miejsce libacji i wysypywania śmieci. Następnie metrem suniemy do centrum, gdyż drugi autobus odjeżdża spod Pałacu Kultury i Nauki. Ależ się tu dookoła pozmieniało od moich ostatnich odwiedzin wieżowca.
Trybuna honorowa z PRL-owskim herbem nadal stoi. Tylko dzisiejszy pierwszy sekretarz ma trochę daleko z Żoliborza.
Klimat oddają stojące wokół klasyczne wozy. Od razu przypominają mi się "Alternatywy 4", kiedy to Stanisław Anioł wysłał docenta Furmana do Kongresowej na przeszpiegi 😃.
Autobus na Kresy jest tak luksusowy, że posiada nawet pokładowe systemy rozrywki umieszczone w plecach foteli. Internet łączy się ze wszystkimi stronami, nawet tymi dla dorosłych - sprawdzaliśmy 😉. Minusem jest straszna duchota - po bokach niby wieje jakaś klima, u mnie na środku powietrze stoi. Większość trasy próbuję przespać w pozycji embrionalnej.
Wreszcie w południe meldujemy się w Suwałkach. Ale to nie koniec podróży! Na razie jednak mamy dwie godziny przestoju, co wykorzystujemy na zakupy. Mijamy paskudztwo o równie paskudnej nazwie (Suwałki Plaza), gdzie dawne carskie więzienie wygląda jak wmurowane w nowoczesną bryłę.
Może to aluzja do uwięzionych w szponach szopingu i galeringu?? Na szczęście kawałek dalej są i takie sympatyczniejsze zabudowania.
Niby dwie godziny przerwy to dużo, ale w markecie takie kolejki, że czas ucieka bardzo szybko. Na dworze upał niemiłosierny, a prognozy zapowiadały, że właśnie w południe niebo zachmurzy się prawie całkowicie. Jak zwykle były "prawie" bezbłędne! Okazało się też, iż licho zostawiło sobie na deser moje przeciwsłoneczne okulary, które zniknęły gdzieś w odmętach niebytu, więc koniecznie musiałem sobie sprawić nowe.
Siadamy pod parasolem pobliskiej pizzerii, żeby chociaż przepłukać czymś zimnym gardło. Po chwili pojawia się bezdomny - Darek. Nie jest namolny, grzecznie pyta się, czy nie mamy jakiegoś papierosa. Czysty, inteligentny. Opowiada, że niedawno jechał do Krakowa do niby załatwionej pracy, ale go wyruchali. I o pewnym suwalskim osiedlu, gdzie mieszka sama patologia, a trup ściele się gęsto. Potem się żegna, bo musi załatwić jeszcze kilka spraw do momentu otwarcia noclegowni.
Wracamy na dworzec autobusowy - przed nami ostatni etap podróży. Tym razem już zwyczajnym PKS-em.
Sejny (Seinai). Byliśmy tu w 2015 roku w nieco innym składzie. I na koniec wyjazdu, a nie na początku.
Znów fotografujemy żydowskie zabytki przy głównej ulicy: Białą synagogę, Dom Talmudyczny (czyli nową synagogę), dawne gimnazjum hebrajskie, a potem urząd pocztowy.
W parku stoi wysoki Pomnik Zwycięstwa z 1964 lub 1970 roku (pojawiają się jeszcze inne daty). Biorąc pod uwagę jak groźne napisy na nim się znajdują, to może być ostatnia okazja, aby go zobaczyć na żywo, przynajmniej w takiej formie.
Hasło "nie rzucim ziemi skąd nasz ród" z głowami piastowskiego woja i księcia brzmi dość ironicznie, biorąc pod uwagę, że do średniowiecza ziemie te zamieszkiwali Jaćwingowie...
Ale dość o historii! Pora coś zjeść. Andrzej znalazł lokal, gdzie serwują miejscową suwalsko-litewską kuchnię. Mimo, że Litwini stanowią dziś w Sejnach tylko około 8%, to ich obecność jest zauważalna. Restauracja położona jest tuż obok litewskiego konsulatu, a na pobliskich drzwiach wiszą dwujęzyczne tabliczki litewskich stowarzyszeń i redakcji.
Zamawiam soczewiaki, a reszta miks z blinami litewskimi. Wszystko smaczne, szkoda tylko, że z głośników ryczy jakiś turecko-arabski jazgot. No, chyba, że to karaimski, ale wątpię... Panie z obsługi proszą kilka razy aby powtórzyć im zamówienie, bo nie wszystko słyszą, lecz nie przychodzi im do głowy, aby ściszyć to wycie.
Nadal czuję skutki ostatniej nocy i długiej podróży, ale chłodny i mętny Švyturys stawia mnie na nogi. Możemy iść dalej!
Nie posiadaliśmy jakiś dokładnych założonych planów, wiedzieliśmy tylko mniej więcej gdzie chcemy dziś dotrzeć. Ponieważ jest już późne popołudnie to za dużego wyboru nie mamy. Stawiamy na pieszy szlak czerwony. Istnieje on w dużej mierze jedynie na mapach, gdyż w terenie jest tak słabo zaznaczony, że do niczego się nie przyda.
Okolica jest klimatyczna, taka jaka powinna być. A ktoś kiedyś mówił, że na Suwalszczyźnie to już drewnianych zabudowań nie ma... Pewnie, że są!
Wstępujemy na dwa cmentarze położone po obu stronach drogi. Gęsto tu, sporo nagrobków litewskich, również współczesnych.
Pan z rowerem ostrzega nas, abyśmy nie zostawiali plecaków bez opieki.
- Przecież tu tak spokojnie - mówimy.
- Tylko tak wygląda... Kradną jak cholera!
Na szczęście tym razem nikt się nimi nie zaopiekował, ale na drugiej nekropolii sytuacja się powtarza: miejscowy radzi, żeby nie spuszczać ich z oka. Coś musi być zatem na rzeczy...
W tej części znajduje się m.in. skromny grób nieznanego żołnierza, polskiego delegata do Paryża w celu ustalenia granicy polsko-litewskiej oraz jakiegoś litewskiego prałata (?), którego pomnik obwiązano wstążką w żółto-czerwono-zielonych barwach. A okoliczne drzewa kojarzą mi się z terenami nadmorskimi 😊.
Na rogatkach Sejn niespodzianka: stara tablica obszaru zabudowanego. A to oznacza, że wjeżdżając z tej strony można pędzić po mieście i 90 km/h...
Droga, którą idziemy, jest asfaltowa, ale bardzo pusta. Skromny ruch odbywa się w stronę przeciwną do naszej. Wiele mijanych gospodarstw jest ładnych dla oka, zdarza się nawet jedna stodoła z gliny.
Jedyna mijana miejscowość to Zaleskie (Zolieckai), dawna wieś duchowna. Ludzi niedużo, w końcu sobotni wieczór.
Za winklem odbijamy w szutrówkę i w tym sympatycznym miejscu robimy sobie taktyczny popas na nawodnienie organizmów.
Ten odcinek jest jeszcze przyjemniejszy - względna cisza, spokój, gapiące się krowy, pofałdowane wzgórza tak charakterystyczne dla regionu.
Widać także ten element krajobrazu, który interesuje nas najbardziej - jeziora! Oto pierwsze z nich - Pierc.
Niezbyt duże, po drugiej stronie rozlewa się większe - Sztabinki.
I tu pojawia się pewien istotny problem - zabudowa! Oglądając przed wyjazdem satelitarne zdjęcia okolicy doszedłem do wniosku, iż praktycznie nie istnieje coś takiego jak dziki fragment brzegu: wszędzie jest jakiś teren prywatny! Zwłaszcza wokół wielkiego Gaładuś wyglądało to strasznie. Pierwotnie myśleliśmy, aby właśnie tam dziś dotrzeć, lecz potem uznaliśmy, że to bez sensu: łatwiej będzie znaleźć dla nas na nocleg w mniej popularnej okolicy.
Na razie jednak nie ma powodów do optymizmu - wszędzie mniejsze lub większe domki, a od wody niesie się skoczna muzyka. Mijamy jakiś zapomniany cmentarzyk oraz kolejne dacze, licząc, że wejdziemy w bardziej dziki teren, lecz spotkana pani rozwiewa złudzenia: dalej nie da rady przejść.
Burza mózgów. Postanawiamy wrócić do szlaku, ale przechodząc obok większego zagajnika decydujemy się do niego zajrzeć. Miejsce okazuje się całkiem niezłe - praktycznie nas nie widać, mimo, że droga do letników oddalona jest tylko o 20-30 metrów. Rozbijamy się!
Muzyka, która zresztą niosła się z drugiego brzegu, powoli ucisza się, sukcesywnie milkną też odgłosy śmiechów, krzyków i nawoływań. Chyba ludzie idą tu spać z kurami albo razem z zachodem. Decydujemy się na wyjście z kryjówki nad jezioro.
Już po chwili znajdujemy dawno nie używany pomost - świadczy o tym jego mocno ryzykowny stan oraz wysoka trawa na ścieżce do niego prowadzącej. Będzie kąpiel!
Słońce schowane za horyzontem pięknie obmalowało niebo, odbijające się w tafli. Takie prognozy pogody lubię - gdy nie sprawdzają się in plus 😊.
Woda może nie jest zupą, ale jak na maj to całkiem ciepła. Dwóch golasów może zmyć z siebie trudy dnia, Buba pozostaje na suchym lądzie na wypadek asekuracji 😉.
Pływając w takich okolicznościach człowiek wie, że żyje i to właśnie są te jedne z najpiękniejszych momentów, które będzie się wspominało po latach.
Czyści jak dusza dziewicy wracamy do lasku, aby przygotować ognisko. Zabezpieczamy miejsce przed wypełzaniem ognia i wyciągamy zapasy: są pieczarki, cebula, jest boczek. Do tego coś mocniejszego. Pierwszy dzień suwalskiej przygody można uznać za spełniony i zakończony.
z jezior na Suwalszczyźnie fajne jest też Gieret (koło Gib)
OdpowiedzUsuńNad Gieretem (chyba tak się odmienia?) byliśmy w 2015 roku (http://hanyswpodrozach.blogspot.com/2015/06/suwalszczyzna-z-augustowa-do-sejn.html). Co prawda nazwałem je Gierat, ale to jest to samo ;) Pamiętam, że ładny się tam zachód robił, a wcześniej kumpla pogryzł pies :D
UsuńJa bym tego nie nazwał lichem tylko przygodą ! W końcu na żaden ze środków lokomocji nie spóźniliście się i dotarliście planowo na miejsce ;)
OdpowiedzUsuńA okulary...., no jakieś straty muszą przecież być :D
Gdyby to było tylko czasami... ale my to mamy zawsze! :D Ile nerwów się najedliśmy, zamiast tego mogliśmy spokojnie wypić coś sobie w knajpce we Wrocławiu :)
UsuńPięknie na tej Suwalszczyźnie tylko trochę daleko ... Krajobrazy całkiem inne niż u nas na południu:) Trend jest taki ze co bardziej malownicza okolica jest wykupowania, ogrodzona i pełno tablic z napisem: "Zakaz wstepu" "Teren prywatny"...
OdpowiedzUsuńTeoretycznie chyba prawo nie pozwala grodzić do wody - w sensie nad samym jeziorem można przejść swobodnie wzdłuż brzegu. Ale to przepis martwy. Mazury, wiele innych jezior - wszędzie prywata. Agroturystyka, chcesz się kąpać to płać. Dla człowieka, który potrzebuje odrobiny wolności i indywidualizmu miejsca coraz mniej, dlatego coraz częściej ląduje się w takich skwerkach. Który jednak skwerek okazał się całkiem przyjazny :)
UsuńEch, Suwalszczyzna - aż łezka się w oku zakręciła. Jezioro Gaładuś już w 2008 było zastawione płotkami, niestety. Z innej beczki, co oni zrobili z suwalskim więzieniem?! Toż to zgroza...
OdpowiedzUsuńWięzienie zostało uwięzione ;) Świetny przykład jak NIE należy adaptować starych budynków do nowej funkcji.
UsuńA co do jezior - przeciętny człowiek zapewne po prostu wykupi nocleg w agroturystyce, by mieć bezproblemowy dostęp do jeziora... Bo co to za fanaberie, żeby każdy mógł się kąpać na dziko gdzie tam chce?...