piątek, 10 października 2025

Z Siedmiogrodu nad Dunaj: Strei, Densuș i Drobeta-Turnu Severin

Siedmiogród słynie ze swoich kościołów obronnych, ale na jego terenie są też inne unikalne świątynie, które warto odwiedzić. Do dwóch z nich zajrzeliśmy podczas podróży z centrum Transylwanii w stronę Dunaju. Obie leżą przy małych wioskach na terenie okręgu Hunedoara i obie należą do najstarszych w całej Rumunii.  

Pierwszy z nich znajduje się w miejscowości Strei (Zeykfalva, Zeikdorf). Tambylcy niezbyt się nim chwalą, wypłowiałe tabliczki tak nas kierują, że stajemy przed bramą jakiegoś gospodarstwa. Krzątająca się tam kobieta na nasz widok pospiesznie zamknęła bramę. Zawracam i parkuję przy skrzyżowaniu, bo innych miejsc dla samochodów brak. Po chwili kombinowania odkrywamy, że należy przejść przez niepozorną furtkę i ścieżką pomiędzy dwoma ogródkami podejść na cmentarz, przy którym stoi kościół Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny (Biserica Adormirea Maicii Domnului).


Już na pierwszy rzut oka widać, iż to niemłoda konstrukcja. Datowany jest na XIV wiek, choć są opinie, że może być o półtora stulecia starszy. Kościół powstał prawdopodobnie jako kaplica dworska, bo w pobliżu odkryto resztki posiadłości książęcej. Reprezentuje styl romański i wczesnogotycki, silne są tu zwłaszcza wpływy bizantyjskie. Jako budulca użyto kamieni oraz elementów pochodzących z rzymskich konstrukcji (w okolicy znajdowała się antyczna willa).


Do dzwonnicy dobudowano w późnym średniowieczu narteks, który później rozebrano. Z kolei po północnej stronie do nawy dołożono małą kaplicę służącą ewangelikom, lecz też została z biegiem lat rozebrana. 


Wewnątrz częściowo zachowały się freski, ale drzwi są zamknięte na głucho. W ogóle wydaje się, że mało kto tutaj zagląda, a na cmentarzu rośnie sporo zielska. Z zewnątrz resztki malowideł uchowały się jedynie przy oknach.


Drugi kościół położony jest kilkadziesiąt kilometrów dalej na południe. Należy nieco odbić z głównej drogi krajowej: do wioski Densuș (Demsus, Demsdorf) prowadzi boczna, ale bardzo dobrej jakości szosa. Ponieważ ruchu praktycznie brak, to co jakiś czas staję, aby zrobić zdjęcia okolicznych gór, zdaje się, że to pasmo Retezat. Jest duszno, parno, a górne partie skryte są w chmurach.



Kościół w Densuș przypomina mi zabawkę złożoną przez gigantyczne dziecko z różnych, nie do końca pasujących do siebie elementów!


Żeby odpowiedzieć na pytanie jaki jest stary, muszę najpierw napisać o czymś pozornie kompletnie nie związanym ze świątynią, a mianowicie o... pochodzeniu RumunówIstnieją dwie główne teorie na ten temat, wzajemnie się wykluczające. Pierwsza, tzw. "dako-rzymska", twierdzi, że Rumuni to bezpośredni potomkowie starożytnego ludu Daków i Rzymian, którzy ich podbili, potem utworzyli na ich terenie rzymską prowincję, a po półtora wieku wycofali się za Dunaj. Jest ona bardzo popularna w samej Rumunii, bo dzięki niej udowadnia się, iż Rumuni, choć pod innymi nazwami, byli tu "od zawsze" i zachowują ciągłość osadniczą. Dla odmiany rzadko brana jest na poważnie poza granicami kraju; jeden z amerykańskich historyków stwierdził, że ma ona tyle wspólnego z prawdą, co ewentualne oświadczenie Ronalda Reagana, iż pochodzi od Pocahontas 😛. Wskazuje się, że źródła milczą o obecności przodków Rumunów po upadku administracji rzymskiej i wspominają o nich dopiero prawie tysiąc lat później, w XII i XIII wieku. Okres rządów rzymskich był także zbyt krótki, aby na trwale zromanizować miejscową ludność. Dodatkowo wydawać się też może nieprawdopodobne, że zromanizowani mieszkańcy prowincji oraz żyjący tu obywatele rzymscy nie skorzystali z możliwości wycofania się razem z rzymskim wojskiem i zostali w "dziczy", narażając się na ataki barbarzyńców. Druga teoria zwie się "imigracyjną": według niej Rumuni są potomkami zromanizowanych ludów podbitych przez Rzymian, lecz przybyli tu zza Dunaju, z terenów dzisiejszej Bułgarii, Macedonii, Kosowa i to dopiero po X wieku albo jeszcze później. Powodem wędrówki miało być zagrożenie ze strony kolejnych bałkańskich ludów, natomiast Karpaty dawały pewną ochronę, więc emigranci osiedlali się głównie w górach, dając początek Wołochom. Migrując wchłaniali przedstawicieli innych plemion, a na miejscu mogli zasymilować resztki ludności dackiej żyjącej na tych ziemiach, lecz nie była ona czynnikiem dominującym. Innymi słowy: Rumuni nie pochodzą od Rzymian, praktycznie nie pochodzą od Daków, ale są mieszanką wielu dawnych ludów, w tym Słowian. Co ciekawe, w przypadku obu teorii powołuje się na kwestie lingwistyczne, które mają popierać raz jedną, a raz drugą opcję.
Dyskusja na ten temat przypomina tę o pochodzeniu Słowian na terenie Polski i może wydawać się śmieszna w XXI wieku, ale to poważna sprawa, zwłaszcza w sporze z Węgrami o to, kto ma większe prawo do Siedmiogrodu i innych, dawniej madziarskich ziem. Nie przez przypadek teoria "dako-rzymska" pojawiła się w okresie rumuńskiego odrodzenia narodowego i stała się mitem założycielskim formowania nowego narodu i języka. Faktem natomiast jest, że gdy Węgrzy weszli do Transylwanii i przyłączyli ją do swego królestwa, to nie istniała tu żadna organizacja państwowa ani nawet plemienna, a tereny te były bardzo rzadko zaludnione.
Nie zmienia to faktu, że jak Rumunia długa i szeroka mamy pełno pomników nawiązujących do domniemanego dackiego i rzymskiego pochodzenia, wiadomo bowiem, że legendy sprzedają się najlepiej. 

Dlaczego ja w ogóle o tym piszę? Bo tutaj, przy średniowiecznym kościele, wielka polityka odcisnęła małe piętno. Właściciel świątyni, rumuński kościół prawosławny, lansuje teorię o tym, że obiekt ten to dawne pogańskie sanktuarium z czasów rzymskich, które Dakowie (w domyśle: wcześni Rumuni) zaadaptowali na kościół chrześcijański, ma więc ono prawie dwa tysiące lat. Ponoć nie zgadza się na dokładne prace archeologiczne, które mogłyby potwierdzić lub - co bardziej prawdopodobne - odrzucić tę teorię. Naukowcy w większości są zgodni, że taka datacja to bzdura. Kościół ma być średniowieczny, powstał w XII lub XIII wieku, co i tak czyni go jednym z najstarszych w Rumunii. Jego głównym elementem jest kwadratowa nawa nad którą wznosi się wieża, natomiast boczną kaplicę dodano później i obecnie nie posiada dachu. Układ świątyni jest nietypowy dla tej części Europy i przypomina obiekty ormiańskie.


Nie sposób nie zauważyć znacznej ilości antycznych elementów, których użyto do budowy: widać rzymskie kolumny, słupy, nagrobki, bloki kamienne z inskrypcjami, cegły, fragmenty akweduktu. Pochodzą z oddalonych o kilka kilometrów ruin stolicy rzymskiej prowincji Ulpia Traiana Sarmizegetusa (kiedyś też już ją zwiedzaliśmy).



Rolę okien pełnią rzymskie studzienki ściekowe 😊.


Densuș jest lepiej przygotowane na turystów niż Strei: dojazd był nieźle oznaczony, przed terenem kościelnym znajduje się niewielki parking, a także dwa drewniane wychodki. Co najważniejsze: cerkiew jest otwarta. Nadal odprawia się tu liturgię, co po raz kolejny czyni świątynie wyjątkową. Wnętrza są malutkie, z trudem mieszczą kilka osób. Wypełniają je cztery filary z rzymskiej układanki (na jednym z kamieni zachował się rysunek konia). Po usunięciu antycznych inskrypcji zostały w XV wieku pokryte malowidłami.



Trochę turystów się tu kręci (ale nie ma mowy o tłumach), a w środku można kupić dewocjonalia i pamiątki. Nabywamy świeczkę, którą tradycyjnie od razu zapalam oraz... butelkę klasztornego wina 😏.

O ile kościół w Strei mógł być początkowo katolicki, o tyle tu mamy od początku do czynienia z cerkwią, przy czym od czasów reformacji aż do XIX wieku pełnił on rolę świątyni kalwińskiej, w związku z czym malowidła pokryto tynkiem. W pewnym momencie był tak zniszczony, że mieszkańcy chcieli go zburzyć, ale został uratowany przez władze austro-węgierskie i już w 1870 roku ogłoszono go zabytkiem. Dziś oczekuje na wpisanie go na Listę Dziedzictwa UNESCO.


Zabudowa wioski, liczącej niecałe czterystu mieszkańców.


Zaglądam na ogrodzony płotem trawnik położony za drogą. Okazał się zaniedbanym węgierskim cmentarzem. Kilka porozwalanych nagrobków i jeden zachowany ze słabo czytelną inskrypcją - kobieta zmarła w 1868 roku.
W czasach habsburskich mieszkało tu kilkudziesięciu Madziarów, obecnie miejscowość jest prawie całkowicie rumuńska.


W furtce na cmentarz leży kot z gatunku towarzyskich pieszczochów. Chodzi wszędzie za nami, czai się pod wychodkiem i domaga głaskania. Na parkingu leży drugi. Mało brakowało, aby przejechali go terenówką Czesi, którzy tak manewrowali wozem, jakby robili to pierwszy raz w życiu. Jak już sobie Pepiki pojechali, to oba koty dostały saszetkę mokrej karmy do podziału 😏.



Nieśpiesznie wracamy do głównej drogi. W górach nadal się kłębi, można odnieść wrażenie, że szaleją tam pożary. 


Coś nam stuka w bagażniku, więc zatrzymujemy się, aby przepakować bagaże. W ten oto sposób przypadkowo odkrywam kościół ewangelicki w wiosce Peșteana (Nagypestény). Był używany przez węgierską społeczność religijną do końca ostatniego stulecia, ale potem zabrakło wiernych.


Fajne malowanie mostów: żółty i niebieski w połączeniu z czerwonymi kwiatami tworzą kolory rumuńskiej flagi.


Wracam na drogę krajową i muszę napisać, że od początku jestem mile zaskoczony jazdą. Dziewięć lat temu pokonywaliśmy tę samą trasę na południe i pamiętam, że jechało się źle, był duży ruch, setki ciężarówek. A dziś tirów prawie nie ma, poruszamy się bardzo płynnie, choć uważać trzeba, bo w wielu nieoczywistych miejscach czai się policja. W pewnym momencie widzę leżącą na środku jezdni zmasakrowaną sarnę, a za zakrętem stoi samochód z równie zmasakrowanym przodem. Do wypadku musiało dojść chwilę wcześniej, pasażerowie nerwowo dzwonią po pomoc.

Z Siedmiogrodu wjechaliśmy do Banatu. Jedną z pierwszych mijanych miejscowości jest Obreja (Obrézsa, Obrescha). Kojarzę ją sprzed lat z powodu nazwy. Zatrzymuję się na chwilę, aby zrobić zdjęcie Pomnika Poległych oraz szkoły, pod którą przesiadują cygańskie rodziny.



Im dłużej jedziemy, tym więcej pojawia się czystego nieba. Robi się też coraz cieplej: trzydzieści stopni przekroczyliśmy jeszcze przed południem, teraz temperatura zbliża się do czterdziestki.


Po szesnastej dolina, w której jechaliśmy, nagle się rozszerza a potem urywa i oto przed nami Dunaj! Za każdym razem gdy go widzę, to rozpiera mnie radość. W tym roku nie będziemy nad morzem ani nawet nad dużym jeziorem, więc rolę przedstawiciela wód pełnią rzeki. Dunaj jest tu szeroki, co jest efektem budowy hydroelektrowni z zaporami.



Do końca jazdy mamy jeszcze kilkanaście kilometrów. Skręcamy na południowy-zachód. Mijamy pierwszą elektrownię: Żelazne Wrota I, wspólny projekt komunistów z Rumunii i Jugosławii (Porțile de Fier I, Đerdap I). Jest to największa zapora na całym Dunaju i jedna z największych elektrowni wodnych w Europie.


Kawałek dalej korek na drodze w stronę przejścia granicznego ulokowanego na zaporze: ciężarówki całkowicie zablokowały możliwość przejazdu do Serbii!


Potem główna szosa odbija od rzeki. Spoglądam na termometr: czterdzieści jeden stopni! Okolica całkowicie wysuszona, w tle bije w niebo wysoki słup dymu, gdzieś coś mocno się pali.


Zaglądamy do wioski Cerneți, w której miał być dwór, klasztor i trzy ciekawe kościoły. Znaleźliśmy jedną trzecią z tych obiektów. Klasztor jest, ale mniszki schowały się za zamkniętą bramą i płotem, zza którego nic nie widać. Bardziej dostępna jest cerkiew św. Mikołaja (Biserica Sf. Nicolae) z końca XVIII wieku.



Wnętrza świątyni są zamknięte, ale można podziwiać freski w przedsionku.



Obok wychodka odbył się jakiś czas temu pogrzeb. Wielkość wieńców robi wrażenie.


Cerneți jest już kawałeczek do miasta o złożonej nazwie Drobeta-Turnu Severin. Stolica okręgu (odpowiednik powiatu) oraz jeden z największych portów Rumunii. Obawiałem się, że dotrzemy tu dopiero późnym wieczorem, ale już o siedemnastej trzydzieści stajemy pod pensjonatem. Telefon do właścicielki i po chwili prowadzi nas na poddasze, gdzie możemy wybrać sobie pokój do spania. Dobrze, że w każdym jest sprawna klimatyzacja...
Widok z okna mamy na główną, trzypasmową drogę, na której praktycznie brak ruchu, jest za ciepło.


Po szybkim prysznicu ruszamy na miasto. I tu taka ciekawostka: Cerneți oraz Drobeta-Turnu Severin to jedyne miejsca podczas wakacyjnego wyjazdu, które nie leżą na terenie dawnych Austro-Węgier. Wyjechaliśmy z Banatu i znaleźliśmy się w Oltenii, będącej częścią Wołoszczyzny. Nawet przed Wielką Wojną było to terytorium Rumunii. Wszystkie poprzednie i późniejsze miejscowości leżały w państwie Habsburgów, co pozwala sobie uzmysłowiać jak ogromny był to kraj.

W starożytności znajdował się tu rzymski obóz Drobeta. Jeszcze o nim wspomnę, ale jego istnienie stało się powodem, że w 1972 roku do dotychczasowej nazwy dodano jego nazwę tworząc językowego dziwoląga. Pomysłodawcą był nie kto inny, tylko Nicolae Ceaușescu, gorący zwolennik teorii "dako-rzymskiej". Co więcej słowo "severin" łączono z rzymskim cesarzem Septymiuszem Sewerem, ale prawdopodobnie pochodzi ono od słowa "sever", czyli "północ". Pełnej nazwy praktycznie nikt w życiu codziennym nie używa (podobnie jak w przypadku Kluż-Napoki), skracają ją do Turnu Severin lub po prostu Severin.
W średniowieczu przez pewien czas rządzili tu Węgrzy, budując nad brzegiem Dunaju twierdzę. W XVI wieku zdobyli ją Turcy, mieszkańcy osady przenieśli się do odwiedzonego wcześniej Cerneți. W XIX wieku założono miasto od nowa, zasiedlając ją ludnością z Cerneți. Wybudowano port, ulice wytyczono według dokładnego planu, dlatego większość z nich jest prosta jak strzała. Na drugim zdjęciu widać stuletnią wieżę wodną.



Ulice są puste, chyba nadal za gorąco. Nieśpiesznie idziemy do pobliskiego centrum. Jeden z większych budynków to prawosławna katedra: dość nowa, ale z pięknym, gigantycznym ikonostasem! W środku trwa nabożeństwo dla garstki osób.



Niedaleko kościoła zaparkował kamper, lecz turystów zagranicznych raczej tu nie spotkamy. Zaglądamy do parku, gdzie również pustki. Na jego środku stoi statua cesarza Trajana, w końcu to prawie rodak Rumunów 😏.


Port i stocznię wybudowali Austriacy, co ściągnęło wielu cudzoziemców. Turnu Severin na przełomie XIX i XX wieku było miastem kosmopolitycznym, najwięcej osób mówiło po niemiecku, rumuński zajmował drugie miejsce. Mieszkali tu również Węgrzy, Włosi, Czesi, Serbowie, Żydzi i jeszcze kilka innych nacji, liczni byli ewangelicy i katolicy. Dziś to już tylko pieśń przeszłości, po której zostało nieco klasycystycznych i secesyjnych budynków. Przykładem jest teatr, obecnie Pałac Kultury (Palatul Culturii). Przed nim całkiem współczesna atrakcja: ogromna obrotowa fontanna (Fântâna Cinetică).


Fasada pobliskiego bloku lekko spękana.


Schodzimy nad Dunaj. Ruiny twierdzy podczas ostatniego remontu tak odpicowano, że rezygnujemy z ich zwiedzania. Pod murami spotykamy wreszcie ludzi: cała rodzina nabiera wodę do kilku baniaków.


Na drugim brzegu Bałkany, Serbia i inna strefa czasowa. Zawsze mnie fascynowało jak granica pozwala wyznaczać tak różniące się od siebie światy. W tym przypadku dzieli je około siedmiuset metrów wody.


Za szosą biegną tory. Część jest używana, zresztą gdzieś w tle słychać łomot lokomotywy. Z Turnu Severin można pojechać m.in. do Bukaresztu, są trzy kursy dziennie, podróż trwa sześć do siedmiu godzin. Niektóre tory są zarośnięte i prowadzą w port, gdzie widzę kuter rumuńskiej straży granicznej. A daleko w tle nadal unosi się słup dymu.


Centrum otaczają parki, ale większość z nich jest odgrodzona taśmami i zapuszczona.


Miejscowa wariacja na temat Kolumny Trajana z Rzymu oraz niezmiennie opustoszałe ulice.



Uznaliśmy, że pora byłoby coś zjeść i w tym momencie zaczynają się problemy. Kiedyś można było chodzić w tak dużym mieście w ciemno i zawsze znalazłoby się coś swojskiego, teraz bywa z tym różnie. Miałem wyszukaną restaurację z rumuńską kuchnią, lecz okazała się działać do... siedemnastej. Fajne godziny pracy. Wyszukaliśmy inną, położoną w budynku zabytkowej hali targowej, ponoć czynną do północy. Już z daleka nie podobają mi się zwinięte stoliki, zaglądam do środka... pusto, ciemno, tylko jakiś chłopak siedzi na barze i bawi się gitarą.
- Przepraszam, jest otwarte? - zagaduję nieśmiało.
- Mam to gdzieś! - rzucił z głupawym uśmiechem i wrócił do szarpania strun. Potem doczytaliśmy, że te miejsce to jakieś połączenie burdelu i pralni brudnych pieniędzy.

Wracamy w okolice teatru: tam na deptaku było kilka czynnych lokali, ale głównie międzynarodowe standardy - pizza, kebab i tym podobne. Jedna wygląda bardziej rumuńsko, ale zaczynają składać parasole.
- Otwarte? - pytam.
- Oczywiście, przecież dopiero dwudziesta - mówi zdziwiona kelnerka.
No tak, słońce schowało się za budynkami, parasole stały się niepotrzebne, a mieszkańcy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyszli na ulice, z każdym kwadransem coraz bardziej licznie. Martwe miasto nagle cudownie ożyło! Z tej okazji stuknęliśmy się kufelkami!


Dostajemy menu.
- Jest tylko po rumuńsku, przetłumaczcie sobie za pomocą smartfona - rzucił po angielsku kelner i poszedł. Chyba naprawdę turyści zagraniczni rzadko tu zaglądają... Co prawda nazwy dań znamy na tyle, że nie musieliśmy się uciekać do pomocy techniki, ale przerzucanie kolejnych czynności na telefony i aplikacji jest coraz bardziej irytujące. Dobrze chociaż, że nie kazał nam skanować kodu QR, jak w Timișoarze.
Dań z kuchni rumuńskiej prawie tu nie ma, ale nie narzekajmy: zamawiam crispy z kurczaka z grubymi frytkami, a Teresa owoce morza, które od biedy można uznać za produkt miejscowy. Piwo na pewno było rumuńskie. Podczas posiłku nie mogło zabraknąć ocierającego się o nogi głodomora.


Napełniwszy brzuchy nie zamierzamy jeszcze wracać do pensjonatu. Przechodzimy obok kolejnych przybytków, które jeszcze godzinę temu były kompletnie puste.


Obok zamkniętej restauracji jest czynna spelunka. Klasyczna, zewnętrzny ogródek słabo oświetlany kilkoma lampami. Miejscowi robią wielkie oczy na nasz widok, ale pełna kultura. Zapytuję barmana, czy mają palinkę. Drapie się po głowie.
- Niee, my pijemy wódkę albo whisky - wskazuje półki za sobą.
W takim razie zostaniemy przy piwie - kosztowało 8 lei.


Dzień jest jeszcze młody, więc kręcimy się po parku i przy fontannie błyskającej kolorami, kupujemy lody. Życie kwitnie, zaczyna się weekend.



Odprowadzam Teresę do pensjonatu, jeszcze mi mało włóczenia się. Zaglądam do pewnej knajpki mijanej po drodze. Ludzi multum. Kelnerka w szoku.
- Turysta? - zagaduje po angielsku. - Skąd przyjechałeś? Dzięki, że chciało ci się odwiedzić Severin.
Cała przyjemność po mojej stronie. Potem zachodzę na pobliskie osiedle, przemykam między blokami i samochodami. Cicho i pusto.


Przed snem oglądam rumuńską wersję Familiady - prowadzi ją Murzyn. Ach, ta globalizacja. A na dobicie film z lat 70. o rzymskim centurionie, który uciekł z zasadzki Daków i przygarnęła go dzielna Daczka/Daczynka. Jak się można było domyślić owocem przygarnięcia był romans i potomstwo. Tu chyba wszystko kręci się wokół dako-rzymskiej tematyki 😏.

Na zdjęciu nasz pensjonat: spaliśmy w pokoju na drugim piętrze po prawej stronie.


Rano uderzam do piekarni po śniadanie. Przeszedłem kilkaset metrów i wróciłem mokry jak świnia. Prognoza nie pozostawia złudzeń: będzie jeszcze cieplej niż wczoraj! Pogodynka ostrzega, że nawet noce nie przyniosą ochłody.


Przyglądamy się okolicznym domom i zastanawiamy się, czy mają jakiś ogródek do schronienia się w cieniu. Nie mają: podwórka są małe, wybetonowane i zajmowane przez garaże lub szopy. Zieleń to pojedyncze drzewa albo pnącza.


O dziewiątej jest ponad trzydzieści stopni. Podjeżdżamy autem pod muzeum, na terenie którego znajdują się pozostałości Drobety. Spotykamy tam jedyną zagraniczną turystkę, zdaje się, że Brytyjkę. Przemieszcza się na rowerze i chciałaby swoje dwa kółka z bagażami gdzieś bezpiecznie zostawić, okazuje się jednak, że to problem. W gmachu wejściowym nie można, na terenie muzealnym też nie bardzo, w końcu strażnik łaskawie zgadza się, aby oparła sprzęt o drzewo.

Rzymianie wybudowali swój warowny obóz na początku II wieku, za czasów panowania cesarza Trajana. Trwały wojny rzymsko - dackie, tutejszy posterunek był pierwszym na terenie Dacji. Położony w strategicznym punkcie, na styku dróg lądowych i rzecznych, stąd ruszały rzymskie legiony na podbój głębi kraju. Wokół fortu powstało miasto, które w szczytowym momencie zamieszkiwało czterdzieści tysięcy osób (połowę tego co dzisiaj w Turnu Severin na znacznie większym obszarze). W latach 70. III wieku Rzymianie uznali, że nie są w stanie utrzymać prowincji przy ciągłym germańskim naporze i niskich dochodach z podatków. Nastąpiła ewakuacja rzymskiej armii i administracji za Dunaj; prawdopodobnie miała być tymczasowa, ale okazała się trwała (rumuńscy historycy twierdzą, że część rzymskiej administracji została i - co za niespodzianka - połączyła się z Dakami). Rzym pozostawił jednak na północnym brzegu Dunaju kilka fortów, w tym Drobetę, tak więc życie toczyło się tu nadal bez większych zmian. Co prawda najazd Hunów przyniósł duże zniszczenia, lecz ostateczny koniec Rzymu, a później Bizancjum, nastąpił w Drobecie dopiero po najeździe Awarów w 7. stuleciu. Był to jedyny fort użytkowany tak długo, przez pięć wieków.

Z punku widzenia turysty zachowane antyczne ślady nie są zbyt imponujące. Rzymski amfiteatr to głównie dziura w ziemi, a odkryto go niedawno, bo w 2010 roku. Być może przy rozbiórce jakiegoś budynku.



Teren palestry, czyli budynku do ćwiczeń. W średniowieczu używany jako cmentarz, stąd krzyż.


Obok stały łaźnie, bez których Rzymianie nie wyobrażali sobie życia. Wybudowano je na dwóch poziomach. Z daleka wyglądają okazale, z bliska widać, że zdecydowana większość to rekonstrukcja: oryginalne elementy położone są poniżej różowej linii. Z jednej strony pozwala to spróbować sobie wyobrazić tamte czasy, z drugiej zabija moje próby obcowania z antykiem.



Nie odkryto zbyt wiele śladów po mieście cywilnym, niemal wszystko to relikty fortu, który z biegiem lat coraz bardziej się rozbudowywał i umacniał. W przypadku jego głównej części Rumuni poszli na całość i jakiś czas temu w unijnym projekcie całkowicie zrekonstruowali siatkę ulic i zarysy budynków. Oryginalnych elementów jest tu tyle, co cienia.




Obóz powstał, aby chronić prawdziwy cud rzymskiej architektury - most Trajana. Podobno wybudowano go w rok. Składał się z dwudziestu kamienno-ceglanych filarów połączonych drewnianymi przęsłami, które w razie ataku wroga można było spalić. Mierzył tysiąc sto metrów (dziś Dunaj jest o trzysta metrów węższy), był wysoki na prawie dwadzieścia (od powierzchni rzeki, mogły pod nim przepływać statki) i szeroki na kilkanaście. Z obu stron chroniły go forty, wchodziło się na niego przez łuki triumfalne.


Nie wiadomo jak długo przetrwał most w swojej pierwotnej formie: niektóre źródła twierdzą, że drewniane przęsła kazał rozebrać już Hadrian, następca Trajana, inne, że nastąpiło to w czasie opuszczenia Dacji, jeszcze inne, że długo później zniszczyła go natura. Filary odkryto dla masowej wiedzy dopiero w XIX wieku, gdy Dunaj miał rekordowo niski poziom. Dwa wyburzono, bo blokowały żeglugę, część została zmyta przez silne prądy. Być może siedem z nich nadal istnieje zalane przez spiętrzone wody, ale zobaczyć można tylko dwa przyczółki na obu brzegach. Kiedyś usiłowałem dostać się do tego w Serbii, ale pobłądziłem, teraz udaje mi się popatrzeć na ten rumuński. Nie jest tego dużo, ale to w końcu prawie dwa tysiące lat!




W oddali widać serbski filar. Dostępny bezpłatnie, tutaj trzeba wykupić bilet. Obejmuje on także muzeum, na które nie mamy dziś czasu. Most Trajana obecny jest na kolumnie Trajana w Rzymie, stąd mniej już dziwią jej rumuńskie kopie i pomniki cesarza.


Budynek muzeum jest całkiem ładny. Na trawniku leżą resztki starożytnych kamieni, kawałek dalej pomacałem kolumnę.



Most Trajana i inne rzymskie artefakty były głównymi powodami, który przywiodły nas do Turnu Severina. Na zakończenie wizyty zajeżdżamy pod hipermarket na ostatnie większe zakupy. Wybrałem Kauflanda, bowiem przy tych sklepach zawsze znajdują się bufety z prostym i tanim jedzeniem z grilla. Mięso w rozmaitych formach, w tym klasyczne mici, które dopiero teraz udało mi się zjeść. Ostatnio w czasie dyskusji na jednej z grup wiele osób wyśmiało takie miejsca, że to syf, kiła i mogiła, ale zawodowi kierowcy nie mogą się mylić: zawsze kręci się ich tam pełno, do tego różne babcie, dziadki i w ogóle wszyscy, więc przy takim przemiale jest szansa na świeże produkty.


Podczas konsumpcji przyglądam się punktowi skupu opakowań do napojów. Nie idzie to zbyt sprawnie.


Wyjeżdżamy na zachód, w stronę Banatu. Na środka ronda spotykamy model przęsła Mostu Trajana.


Żegnamy Turnu Severin przy witaczu. A dalej... zakaz trąbienia. Może Dunaj tego nie lubi?


3 komentarze:

  1. Też nie przepadam za cyfryzacją wszystkiego, przymusem zaśmiecania telefonu nowymi aplikacjami a nade wszystko kodami QR zamiast menu w restauracjach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czekam, aż do wyborów będą dopuszczać tylko tych obywateli, co sobie ściągną aplikację rządową!

      Usuń
    2. Oby nie, chociaż byliby zdolni do tego.

      Usuń