Tym razem przygodę z Beskidem Śląsko-Morawskim zaczynamy z tatą w
pobliżu przełęczy Jabłonkowskiej (Jablunkovský průsmyk, Jablunkapass).
Zanim wejdziemy na szlak, chcemy obejrzeć lokalną atrakcję historyczną.
Przełęcz Jabłonkowska niemal zawsze w historii zorganizowanej państwowości stanowiła granicę, najdłużej pomiędzy krajami Korony Świętego Wacława, do których należał Śląsk oraz Węgrami. W XVI wieku, kiedy to zagrożenie tureckie było realne nawet dla tego regionu, zdecydowano się o wzniesieniu na przełęczy strażnicy, którą następnie rozbudowano do postaci szańców. W okresie wojny trzydziestoletniej powstała nowa fortyfikacja ziemna, skonstruowana z kamieni i grubych pni - wielkie szańce (Velké Šance). Zamiast Turków zdobyli ją sprzymierzeni z nimi Madziarzy i zniszczyli. Odrodziły się w kolejnym stuleciu jako nowoczesne założenie bastionowe w formie gwiazdy złożonej z kamiennych bloków, dołożono także koszary, magazyny, stajnię, kaplicę i tym podobne. I choć obwarowania szybko traciły na znaczeniu, to ostatnie starcie zbrojne miało miejsce dopiero w 1848 roku - znowu Węgrzy, tym razem od Lajosa Kossutha. Szańce zdemilitaryzowano, teren sprzedano, a ludność ochoczo rzuciła się na materiał budowlany.
Dziś dawny wojskowy obiekt najlepiej prezentuje się z powietrza, gdyż nadal
doskonale widać jego gwiezdny kształt oraz zarysy budynków, ale z powierzchni
gruntu także nie sposób ich przegapić.
Obok szańców przygotowaną infrastrukturę turystyczną - niewielkie muzeum
(otwarte w tygodniu, a zamknięte w weekendy - logiczne) oraz parking. A na nim
spotykamy identyczny wóz jak mojego taty - ten sam model, a nawet kolor! Jaka
jest na to statystyczna szansa sto kilometrów od domu, w innym państwie? I
nawet kierowca też nie był Czechem 😏.
Nasz najbliższy cel doskonale widać z wału, a po przekręceniu obiektywu
prześwituje sylwetka budynku schroniska.
Spoglądamy w kierunku przełęczy Jabłonkowskiej - i szok, bo w tle jest smog! A
myślałem, że on jedynie w Polsce występuje!
Jeśli się dobrze przyjrzymy, to dostrzeżemy (po prawej) nie tylko przecinającą
łąki drogę numer 11 (przelotówkę, którą codziennie tysiące aut śmigają do
Słowaków), ale także - w centrum - wylot słynnego tunelu kolejowego,
przebitego pod siodłem przełęczy. Słynny jest on rzecz jasna wśród osób
interesujących historią, gdyż to jedno z tych miejsc, gdzie zaczęła się II
wojna światowa i to już 26 sierpnia 1939 roku: wtedy to niemiecka bojówka
napadła na stację kolejową i tunel, kontrolowany przez polskie wojsko, bo nie
dowiedziała się, że Adolf przesunął wybuch wojny na wrzesień. Atak się nie
udał, Niemcy przeprosili, a zaatakowali ponownie kilka dni później, jednak
wówczas Polacy tunel zdążyli wysadzić. Co prawda dzisiejsza konstrukcja to
efekt remontu sprzed kilku lat, lecz symbolika pozostała.
Ruszamy w końcu na szlak, początkowo
zielony, a potem
niebieski. Pierwszy odcinek to przejście
przez Šance, bo tak się zwie przysiółek Mostów z fortyfikacjami. Zachowało się
tu trochę starszych domów, a także okrągła kapliczka z XIX wieku (msze
odbywają się również po polsku). Kształt sąsiedniego przystanku raczej nie
jest przypadkowy 😏.
Następnie wchodzimy w las i temperatura od razu spada. Dziś przypada ostatnia
sobota zimy, a za dwa dni znacznie się kalendarzowa wiosna, lecz między
drzewami wcale jej nie widać.
Na pierwszej polanie pojawiają się pierwsze widoki - za sobą mamy szeroką
panoramę Beskidu Żywieckiego, po prawej stronie sięgającą Małej Fatry, a po
lewej Pilska.
Szlak prowadzący na grzbiet robi długą pętlę, więc w pewnym momencie
opuszczamy go i korzystamy z wyraźnej ścieżki. Śnieg przechodzi z fazy
zmrożonej w mokrą i nieprzyjemną.
I znowu widoki - jest Wielka Racza z kompleksem narciarskim w Oszczadnicy,
jest Rozsutec i Stoh, Chleb i Krywań; fatrzańskie szczyty przykrywa mgiełka.
Skręcamy w lewo, kilkaset metrów stromego podejścia i pojawia się bryła
budynku, którą widziałem z szańców - Chaty Skalka (Skałka).
Schronisko zostało wybudowane w 1928 roku przez Beskidenverein jako
konkurencja do obiektu czeskiego pod Wielkim Połomem. W okresie komunistycznym
było w rękach różnych organizacji i generalnie niezbyt o nie dbano, a za
demokracji uzyskał go Klub Czechosłowackich (Czeskich) Turystów. Rozpoczął się kompleksowy
remont, ale dwa tygodnie przed jego zakończeniem i ponownym otwarciem wybuchł
pożar - Chata Skalka spłonęła do fundamentów... Na szczęście nie oznaczało to
końca historii - odbudowano ją w formie zbliżonej do oryginału i może nadal
gościć turystów.
Z powodu weekendu oraz pięknej pogody spodziewałem się tłumów i rzeczywiście
przy zewnętrznych stolikach siedzi sporo ludzi, ale może znajdzie się jakieś
miejsce w środku? Trochę zdziwiła mnie wisząca na ścianie sfatygowana irlandzka
flaga - spodziewać się mogłem czeskiej albo ukraińskiej, ale irlandzkiej??
Wchodzimy. Stolik zaraz obok drzwi jest pusty, ale próbę jego zajęcia
storpedowała kelnerka, informując, że został zarezerwowany. Zaglądamy do
jadalni - znowu podchodzę do pustego stolika i znowu przegania nas obsługa, bo jest rezerwacja, choć żadnej kartki nie wystawiono. W końcu pytamy
się jednej turystyki, czy można się dosiąść do niej i ona nie widzi
problemów...
Ustawiamy się w kolejce do bufetu, a ja główkuję, czemu wszędzie pełno
zielonego koloru. Biorę do ręki z menu i wszystko jasne: Dzień Świętego
Patryka! Co prawda przypadał on w czwartek, ale Skalka postanowiła
zorganizować go dzisiaj. Oznacza to, że nie zjemy nic czeskiego, ale tylko
jakieś dziwne dania w irlandzkich klimatach. No trudno, zamawiamy dwie
zupy jarzynowe.
- A gdzie siedzicie? Taaam?! O nie, niee, nie macie rezerwacji, osobom bez
rezerwacji obiadów nie wydajemy! - facet zza baru, zapewne dzierżawca z KČT,
zaczął podnosić głos i machać rękami. - W ogóle nie powinniście tam siedzieć!
- Pytaliśmy się tamtej pani i się zgodziła - próbuję tłumaczyć.
- Ale ja wam mówię, że się nie zgadzam! Jedzenia nie dam, bo co się
stanie jak przyjdą ludzie z rezerwacją i będzie zajęte?!
Co się stanie? Po prostu zwolnimy krzesła, to chyba żadna
filozofia... A jednak. Łaskawie pozwolono nam kupić napoje (na szczęście piwo lali też
czeskie, a nie tylko świństwa pokroju Guinnessa) i na chwilę posiedzieć
w wywalczonym kącie, lecz cała ta sytuacja zupełnie wybiła mnie z równowagi i
zepsuła nastrój. Przyznam się szczerze, że z czymś takim się jeszcze nie
spotkałem. Jest dla mnie oczywiste, że u Czechów nie pchamy się na
nocleg bez rezerwacji, bo oni w większości nie uznają spontanicznego
wędrowania, ale żeby trzeba było rezerwować miejsce, aby zjeść ciepły
posiłek??! Po powrocie do domu skorygowałem swoją ocenę Chaty Skalka na google.maps
(podczas wcześniejszych wizyt miałem dobre wrażenia) i doczekałem się
komentarza dzierżawcy:
Od dawna nic mnie tak nie ubawiło, mam kilka uwag, ale wolałbym zachować je
dla siebie... Ciekawe jaką to uwagę sobie zachował, może coś w stylu "świat się zmienia. Moglibyście w końcu dorosnąć" jak na forum sudeckim? Że w XXI wieku nie ma co wychodzić z domu bez
sprawdzenia, czy czasem w schronisku górskim nie ma akurat jakieś imprezy i
karmią jedynie swoich, a cała reszta może sobie posiedzieć na zewnątrz?
Zresztą czy w takim przypadku w ogóle możemy pisać o "schronisku", jeśli
nawet bufet zamykają dość wczesnym popołudniem?
Nota bene nigdzie w internecie nie znalazłem zapowiedzi Dnia Świętego Patryka
na Skalce, więc może wysyłali wieści jedynie do zaufanych klientów?
W niedoli towarzyszył nam wesoły psiak, należący do pani, która wpuściła nas
do swojego stolika.
Nigdy nie mogłem zrozumieć fascynacji Dniem Świętego Patryka w tej części Europy. To
chyba po prostu kolejna moda, która przyszła do nas z zachodu. Ba, nigdy nie
potrafiłem zrozumieć fascynacji samą Irlandią. Owszem, krajobrazy ma piękne,
ale jeszcze do niedawna było to smutne, biedne państwo, w którym kościół
katolicki miał więcej do powiedzenia niż politycy, o obywatelach nie
wspominając, a do tego ta ciężka i toporna kuchnia. Przed wstąpieniem do Unii to
nawet polscy migranci Irlandię omijali z daleka...
Wizytę na Skalce trudno nazwać satysfakcjonującą, na szczęście całkiem
niedaleko są dwa kolejne obiekty turystyczne.
Coraz trudniej znaleźć mi miejsce w Beskidzie Śląsko-Morawskim, w którym
jeszcze z tatą nie byliśmy. Tu również już kiedyś się pojawiliśmy, ale było to
ponad sześć lat temu, podchodziliśmy od zupełnie innej strony i sporo się od tego czasu zmieniło.
Kawałek za Skalką trafiamy na przecinkę, czyli trasę zjazdową kompleksu
narciarskiego. Wyciąg orczykowy jest nieczynny, ale działa kanapa i nieliczni
narciarze korzystają z ostatnich zimowych momentów. Na horyzoncie majaczy
Jaworowy (Javorový vrch) i Ostry, a za doliną Olzy nieźle widoczna jest Wielka
Czantoria i, trochę mniej, Równica.
Przy górnej stacji kanapy stoi przybytek o wątpliwej wartości estetycznej,
czyli Chata Severka. I tu również spożyjemy normalnego obiadu, gdyż
jedzenie wydają jedynie w budce na zewnątrz, a do środka mają wstęp tylko
nocujący. Dodatkowo na drzwiach wisi kartka, informująca o tym, że "toaleta
publiczna znajduje się na dolnej stacji". Czy oni naprawdę sądzą, że człowiek
za potrzebą będzie dymał kilometr w dół? Czy raczej wybierze pobliski zagajnik?
Sześć lat temu był tu las, a dziś po wycinkach widać bryłę naszej ostatniej
szansy na zjedzenie czegoś ciepłego.
Ładnie się prezentująca Łysa Góra w wersji samotnej oraz z faną 😊.
Poprawiła się przejrzystość i Mała Fatra stała się wyraźniejsza. W dolinie
pojawiły się zabudowania Czadcy oraz nowy odcinek autostrady. To niewątpliwie plusy masowych cięć.
Między Wielką Raczą a Rycerzową nieśmiało objawiły się Tatry Zachodnie - to
już około osiemdziesięciu kilometrów od nas. Jest także Babia Góra -
sześćdziesiąt kilometrów.
Mozolnie brniemy przez mokry śnieg, na szczęście to tylko kawałek, bo potem
zaczyna się całkowicie odśnieżona droga.
Kamenná chata została wzniesiona w 1929 roku jako hotel tuż obok
starszego schroniska "pod Wielkim Połomem", prowadzonego przez Klub Czechosłowackich Turystów.
Schronisko spłonęło w 1960 roku, odbudowano je w innej formie, ale ostatecznie
rozebrano w 2009; w jego miejscu stoją dziś huśtawki.
W środku są wolne stoliki bez koniecznej rezerwacji, ludzi także mniej,
bo ruch turystyczny koncentruje się głównie przy Skalce. Zamawiam dwie czosnkowe, piwo
(dostałem kufel Mariana), a tatuś kawę. Ogólnie całkiem tu
sympatycznie.
Powyżej nieistniejącego schroniska istniała wieża widokowa. Z czasem została
zaniedbana, więc ponad dziesięć lat temu wyremontowano ją (a właściwie
postawiono od nowa) i otwarto pod nazwą rozhledna Tetřev. Wstęp jest
darmowy, ale przez brudne i odbijające słońce szyby wcale się fajnie nie
patrzy.
Punkt obok wieży oznaczony jest jako Čerchlaný Beskyd i oznacza najwyższą
zaliczoną dzisiaj wysokość (945 metrów n.p.m.).
Schodzimy drogą, co jakiś czas zerkając na Małą Fatrę. Tatry Zachodnie są
teraz dość wyraźne, to chyba Baraniec i Banówka (Baníkov). Są też blokowiska
Czadcy.
Na zakręcie wchodzimy na szlak rowerowy, który po kilku minutach doprowadza
nas do granicy czesko-słowackiej.
I tu taka mała ciekawostka historyczna - granica biegła w tym miejscu przez
całe wieki, ale w 1938 roku zmieniły ją polskie władze. Oprócz aneksji
większości Zaolzia przyłączono także niektóre ziemie słowackie, co nie miało
nic wspólnego z żadnymi stosunkami etnicznymi, a wyłącznie znaczenie strategiczne. W tym
przypadku Polska ukradła południowe stoki w okolicach Wielkiego Połomu,
przesuwając granicę nieco w dół. Te krótkotrwałe nabytki pokazane są na mapie
z epoki.
Medvedia skala czyli niemy strażnik graniczny.
Po słowackiej stronie także usunięto kawał lasu, ale dzięki temu mamy zejście
z nieustanną panoramą.
Mijamy opuszczony ośrodek, porzucamy szlak i wilgotnymi łąkami
dochodzimy do szutrowo-asfaltowej drogi, gdzie kilku młodych Słowaków
przyjechało z psem na spacer. To jedni z niewielu ludzi, których dziś spotkaliśmy w terenie - niemal cały ruch skupiał się przy obiektach turystycznych.
Droga zaprowadziła nas do osady Megoňky, administracyjnie wchodzącej w
skład Czadcy. Nowe domki sąsiadują ze starymi, kręci się trochę osób
oddających się zajęciom typowym dla sobotniego popołudnia.
W Megoňkach można odwiedzić Kamenné gule, lokalną atrakcję, którą
reklamują charakterystyczne brązowe znaki - zawsze je widzę przejeżdżając
przez Czadcę. W końcu będzie okazja zobaczyć to cudo.
Pomnik przyrody to dawny kamieniołom piaskowców, w którym całkiem niedawno
(lata 80. ubiegłego stulecia) odkryto ogromne kamienne kule. Fajnie, tylko że
na miejscu znalazłem... jedną taką kulę. Dosłownie - JEDNĄ. Przeczytałem, że
kiedyś było ich kilkaset, ale zostały zabrane i dzisiaj zdobią muzea oraz
domowe ogródki. Czy rzeczywiście pozwolono ogołocić stanowisko z
prawie wszystkich egzemplarzy? Byłoby to dziwne.
Nie rezygnuję i włażę na górę kamieniołomu, lecz tam także nie spotykam
żadnych innych kul, pomijając oczywiście wiatę.
Po chwili widzę wreszcie drugą kulę! Sukces psuje świadomość, że jest sztuczna
😏. Ustawiono ją na samej granicy, na końcu słowackiej drogi.
Wynika z tego, że nawet w czasach Czechosłowacji nie było możliwości przejazdu
z Megoňek do Filůvki, przysiółka po czeskiej stronie. Choć odległość pomiędzy
sąsiednimi domami to ledwie kilkadziesiąt metrów, to z każdej strony droga się
kończy i następuje wąski pas terenu prywatnego, możliwego do przekroczenia jedynie przez
pieszych i rowerzystów. Samochody muszą robić kółko - a to prawie dziesięć
kilometrów!
Wracamy zatem do Pepików, a dzień powoli się kończy, kolory zmieniają barwę.
Ponieważ kolejnego dnia mieliśmy z tatą zawody, więc dzisiejsza trasa miała
być mało męcząca - a jednak trochę czujemy mięśnie i stopy 😏.
Pomijając Dzień Świętego Patryka na Skalce satysfakcja jest duża, zwłaszcza,
że oprócz Beskidu Śląsko-Morawskiego zahaczyliśmy także o
Turzovską vrchovinę - przez krótki odcinek na Słowacji 😊.
Kolejna świetna reklama Czech ;)
OdpowiedzUsuńChoć fajne rejony i w sumie mam je na uwadze, choć co roku przesuwam je na później. Poczekam na jeszcze lepsze widoki (brak lasu ;P ), niemniej postaram się zrobić rezerwację na stolik do obiadu :))
Lepiej się pospiesz, bo jak posadzą las, to znowu wszystko zarośnie :P A bez rezerwacji ani rusz...
UsuńTak jako post scriptum - ustaliliśmy z tatą, że w drodze powrotnej zahaczymy znów o Słowację, aby tam coś zjeść tym razem. No i w Skalitym okazało się, że z dawnej restauracji zrobiono pizzerię (zero ludzi), a w znanym mi lokalu w Serafinovie, gdzie stołowałem się nie raz, poinformowano nas, że kuchnia już zamknięta. O godzinie 17-tej w sobotę! I to mimo, że niektórzy miejscowi coś jedli... Coś złego się dzieje...
No faktycznie. Ciekawe czemu? Czy to nie o to, że z Polski?
UsuńTeż odniosłem takie wrażenie. Najśmieszniejsze jest to, że ten lokal kiedyś żył głównie z klientów zagranicznych, bo położony jest dość blisko dawnego przejścia. Obok jest sklep, możliwość płacenia złotówkami, na górze pokoje i to już wiadomo, że przecież żaden miejscowy Słowak nie będzie tam spał. Może po prostu obsługa była zmęczona? Bo nie wierzę, że o tej porze w restauracji w sobotę już się nic nie gotuje!
UsuńJa już kilka razy miałem wrażenie, że jak Słowacy usłyszeli polski, to zmieniali podejście, więc wcale bym się nie zdziwił ...
OdpowiedzUsuńTylko, że ta knajpa żyła głównie z turystów z Polski - miejscowi tam nie spali i nie jedli... Może zmiana orientacji?
UsuńŁadna widoczność na wyższe słowackie pasma.
OdpowiedzUsuńW końcu to wykwintne, górskie schronisko, więc bez rezerwacji się nie da ;)
Do pięknych irlandzkich krajobrazów dopisz Gardę - parę razy przekonaliśmy się, że tamtejsza policja naprawdę jest dla ludzi. Poza tym, od pewnego czasu kraj już nie jest aż tak katolicki, więc żyje się przyjemniej.
OdpowiedzUsuńIrlandia to obecnie wręcz modelowy przykład, jak można szybko przejść z państwa wyznaniowego do normalnego. Szkoda, że na razie u nas nie wdrażany...
Usuń