niedziela, 20 czerwca 2021

Polska rzepakowa (3): Sulimów - Dłużniów - Wyżłów - Myców.

Z Dołhobyczowa wydostajemy się na dwa razy: pierwszy autostop podwozi nas tylko kilka kilometrów, do Oszczowa (Ощів). Wychodzimy na skrzyżowaniu, gdzie na wysokim postumencie stoi Jan Nepomucen. Z kolei za płotem bieleją ściany barokowego dworku, obecnie Warsztatu Terapii Zajęciowej Osób Niepełnosprawnych. 
 

Ruch na drodze jest tak skromny, że żartujemy z Bubą, iż wkrótce doścignie nas pozostała trójka poruszająca się pieszo. A jednak nie - podjeżdża młody chłopak, wyraźnie zadowolony, iż może pomóc tak egzotycznym pasażerom. W jego samochodzie przekraczamy historyczną granicę pomiędzy Rosją i Austrią. Czy po ponad stu latach może to mieć jakieś znaczenie? Dla turysty jak najbardziej! Tereny znajdujące się w byłej Kongresówce, czyli dawna gubernia chełmska, objęte były w okresie sanacji akcją polonizacyjną, więc z ich krajobrazu zniknęły niemal wszystkie wiejskie cerkwie należące do Ukraińców. Ziemie położone na południu, a więc dawna Galicja, uniknęły tego nieszczęścia. I choć miejscowi Ukraińcy byli znacznie mniej przychylnie nastawieni do państwa polskiego, to nie próbowano zrobić z nich katolickich Polaków, nikt też nie burzył ich świątyń. W efekcie wiele cerkiewek stoi do dzisiaj, przeklasyfikowanych na kościoły łacińskie.

Wysiadamy w Sulimowie (Сулимів). Do centrum miejscowości musimy udać się szosą w bok, tymczasem powoli zbiera się na deszcz. Mijamy kilka drewnianych domów i starych krzyży, z których usunięto napisy.




Sulimów w przeszłości zamieszkiwali w większości Ukraińcy, trochę mniej liczni byli Polacy. Wśród religii dominował rzymski katolicyzm, wyznawała go nawet połowa Ukraińców. Brak prawosławnych (tablica informacyjna przy cerkwi podaje w tej kwestii nieprawdę, najwyraźniej jej autorzy pomylili zaborców), ale to akurat norma, gdyż w Galicji nie doszło przecież do likwidacji kościoła unickiego i przymusowych przejść na tę odmianę chrześcijaństwa. Skromną cerkiew grekokatolicką wzniesiono w 1867, obecnie pod oryginalnym wezwaniem Jana Ewangelisty służy rzymskim katolikom.


Dzwonnica sprawia wrażenie pijanej 😏.

Zaczyna lekko padać, więc chowamy się pod blaszanym przystankiem, gdzie konsumujemy słony karmel. Wkrótce opady ustają, więc do następnej wioski spróbujemy przejść drogą wśród łąk i pól. Idzie się fajnie, lecz mokre błoto stało się bardzo śliskie. Krwawy ze swoim wózkiem na pewno by tędy nie przejechał 😏.


Na horyzoncie doskonale widać wieże zrujnowanego kościoła świętego Marka w Warężu (Варяж). To bliziutko, nieco ponad trzy kilometry od nas. Kiedyś katolicy z Sulimowa należeli do parafii właśnie w Warężu.

Przy tej okazji pozwolę sobie na tradycyjną dygresję historyczną 😏. Waręż do 1951 roku leżał w Polsce, podobnie jak ponad dwadzieścia innych miejscowości, w tym Bełz oraz Uhnów i Krystynopol. Potem nastąpiła największa powojenna wymiana terytoriów w Europie. Oficjalnie odbyła się ona na prośbę strony polskiej, w rzeczywistości było oczywiście odwrotnie: Związek Radziecki, a zwłaszcza sowiecka Ukraina, miała ochotę na bogate złoża węgla odkryte przez polskich inżynierów jeszcze w okresie przedwojennym. Z przyczyn politycznych nie można ich było tak po prostu anektować, więc wymyślono zamianę. Polska otrzymała ziemie w Bieszczadach (a właściwie w Górach Sanocko-Turczańskich) z Ustrzykami Dolnymi i Lutowiskami. W propagandowym komunikacie podano, iż to Polska zyskuje gospodarczo, gdyż otrzymuje teren z pokładami ropy naftowej oraz gazu ziemnego. Nie dodano, że pokłady te zostały już wyeksploatowane.
Polscy komuniści nie łudzili się, że mogą coś w tej sprawie ugrać, ale próbowali. Początkowo interesował ich zupełnie inny rejon do przyłączenia - Chyrów, Niżankowice, Dobromił. Pod względem ekonomicznym był on znacznie ciekawszy niż ubogie tereny nad Sanem. Oferowano za niego nawet większy obszar, niż Sowieci chcieli. Ludzie radzieccy powiedzieli: "Zgoda, ale dopłaćcie 150 milionów dolarów". Komunizm komunizmem, ale liczyć się trzeba jak w kapitalizmie. Kwota była za wysoka, więc Polska otrzymała Ustrzyki. Z turystycznego punktu widzenia to lepszy wybór niż kopalnie wokół Bełza. W tutejszej okolicy granica, która na tym odcinku nadal biegła Bugiem, została przesunięta o około piętnaście kilometrów na zachód, między pola.
Ponieważ zmiana granic nastąpiła bezproblemowo (nie licząc wywózek kilkudziesięciu tysięcy osób w jednym i drugim kierunku), więc w ZSRR myślano już nad kolejną. Władze ukraińskie nieustannie podnosiły kwestię odwiecznej "ruskiej ziemi" jaką miała być Chełmszczyzna, ale znów pierwszą rolę grała gospodarka (jeszcze bogatsze złoża węgla nad Bugiem). Tym razem wymieniany obszar miał być trzykrotnie większy, a do Kraju Radu trafiłby m.in. Hrubieszów i cały pas ziem ciągnących się pod Lubyczę Królewską. W PRL-u znalazłyby się z kolei wspominane Chyrów, Dobromił, Niżankowice oraz cała linia kolejowa Przemyśl-Zagórz, a granica doszłaby aż do Starego Sambora. Plany te przekreśliła śmierć Stalina.

Tymczasem ja razem z Bubą wychodzę na krańcach Liwczów (Лівче) tuż obok świetlicy wiejskiej. Budynek jest zamknięty, lecz obok mamy fajną wiatę, a za nią trawnik na rozbicie namiotów i wychodek. To jeden z wielu "przystanków turystycznych" wybudowanych za grube unijne pieniądze przez gminę Dołhobyczów.

Zegarek wskazuje, że dopiero kwadrans po szóstej, zatem uderzamy jeszcze do sąsiedniego Hulcza (Гільче), posiadającego sklep. Dobrze byłoby ten odcinek przebyć stopem, ale cóż z tego, skoro nie jeździ kompletnie nic?? 

Pozostaje nam wdrapać się na górkę, gdzie w niewielkim przysiółku Liwcze-PGR rozmawiamy z dwiema paniami, a potem zejść w dół do wioski, w sumie ponad dwa kilometry w jedną stronę. W Hulczach mija nas jedyny radiowóz spotkany poza miastami w czasie tego wypadu. Robimy postój pod sklepem i stosowne zakupy. Z nieba na przemian pada drobny deszcz i świeci słońce. Potem następuje powrót w identycznej formie, to znaczy ruch na asfalcie prawie zerowy, choć dość nieoczekiwanie przemknął niewielki busik pekaesu. 

Horyzont zaczyna robić się groźny.

Zgraliśmy się idealnie, gdyż na miejsce noclegowe obok świetlicy przychodzimy wszyscy dokładnie w tym samym momencie 😛. Ponieważ wydaje się, że w każdej chwili może lunąć, więc prędko rozstawiamy namioty. Z bliskiej odległości słychać jakąś muzykę: najpierw sądziłem, że to ktoś słucha radia, a okazało się, że niedaleko stoi figurka maryjna przy której starsze małżeństwo wraz wnukiem śpiewa piosenki religijne. Facet nawet gra na akordeonie! Dźwięki zwabiają Bubę i Iwonę, a także Krwawego. Dziewczyny śpiewają razem z gospodarzami, dodatkowego męskiego głosu nie zarejestrowałem.

Gmina była tak zapobiegliwa, iż do każdej wiaty dołożyła podwieszany ruszt! Nie ma więc potrzeby szukania patyków, strugania wariata i tym podobnych, można jak człowiek wrzucić kolację na żelazo.


Mimo, że jesteśmy ulokowani ledwie kilkadziesiąt metrów od drogi, nikt i nic nas w nocy nie niepokoi. Deszcz ostatecznie także przemknął bokiem, więc jak na zapowiadany dzisiaj najgorszy pogodowo dzień wyprawy, to mieliśmy całkiem przyzwoitą aurę.

Poranek jest dokładnie taki, jak prognozowano: słoneczny i ciepły. Zbieramy się bardzo wolno i opuszczamy obozowisko grubo po trzynastej. Ledwo weszliśmy na asfalt, a złapaliśmy stopy - najpierw jeden samochód i zaraz potem drugi zawiózł nas pod sklep do Hulczy. W wiosce poza tym przybytkiem nie ma raczej nic ciekawego - kiedyś stała w niej drewniana cerkiew, lecz spłonęła w 1973 roku. A, przepraszam, jest pewna ciekawostka - miejscowa szkoła przechodzi "głęboką termomodernizację" (tak przynajmniej wynika z tablicy przy budynku). Ciekawe jak wyglądałaby płytka termomodernizacja?

 
Nasz dalszy marsz nieoczekiwanie zablokował nieoznakowany patrol straży granicznej, który przyczaił się za tutejszą świetlicą. Panowie po cywilnemu machają legitymacjami i proszą o dokumenty. I od razu wiadomo, że zajmą nam trochę więcej czasu, bo każdy papier trzeba zgłosić centrali literując po kolei każdy wyraz. W pewnym momencie jeden z funkcjonariuszy macha do Szymona:
- Pan podejdzie.
Jego dowód okazuje się nieważny. Kiedyś Szymon go zablokował, ale chyba o tym zapomniał i teraz wyszło szydło z worka. Cudnie.
- Masz dla nas jeszcze jakieś niespodzianki? - pytam go z głupim uśmiechem.
Mijają minuty, potem kwadranse. Żar leje się z nieba, czekamy na decyzję.


Musi do nas przyjechać ktoś wyższy rangą aby rozwiązać ten problem, ale to potrwa... 
- Gdybyście zobaczyli coś podejrzanego przy granicy, to dzwońcie - mówi strażnik i podaje nam wizytówki z wymownym hasłem "umiemy docenić dobrą informację". Na płatnych informatorów raczej się nie nadajemy, w zapewnianą pełną anonimowość również nie bardzo wierzę.
- Jest gdzieś przed nami sklep? - zmieniam temat.
- Nie ma.
- A w Chłopiatyniu?
- W Chłopiatynie - poprawiają mnie. - Też nie ma.
- Jak to? - dziwię się. - Przecież w internecie go zaznaczono.
- Był, ale nie ma. Zlikwidowany dwa lata temu. W Hulczach macie ostatni sklep.
- O nie, to ja pędzę uzupełnić zapasy do jedzenia! - Krwawy zerwał się z ziemi i pobiegł w kierunku centrum.
U mnie trochę jeszcze trochę żarcia się uchowało, więc nie muszę się cofać. Tylko ta niepotrzebna strata czasu spowodowana cholerną kontrolą! 
W końcu nie wytrzymuję i za zgodą reszty ekipy ruszam samotnie do przodu. Wolę na nich poczekać gdzieś dalej na jakiejś zacienionej łączce niż tu, na skraju zakurzonej drogi... Pozostała czwórka zostaje z tyłu za tablicą z nazwą miejscowości.


Przechodzę obok ostatnich zabudowań Hulczy...


...przecinam niewielki Chochłów (Хохлів) i zaczyna się bardzo przyjemny odcinek wśród pól.



Hulcze to pustynia telefoniczna. Od wczoraj nie mam zasięgu, nawet ukraińskiego. Na jednym z pagórków w końcu pojawiają się Ukraińcy, więc dzwonię do domu i rodziców, którzy przebywają akurat na morzem. Tam czternaście stopni, dużo pada. Na Śląsku także piździawica. A u nas słońce pali na tyle mocno, że zaczynają przypiekać mi się nogi, również na twarzy czuję, że będzie mocna opalenizna.



Po drodze nie jeździ prawie nic, szans na złapanie stopa więc nie mam. Po pewnym czasie śmiga koło mnie pojazd pograniczników od kontroli, a więc już wiem, że reszta ekipy także została zwolniona i mogła ruszyć.

Po lewej pierwszy widziany krzyż, z którego nie usunięto napisu w cyrylicy.


Przede mną Dłużniów (Длужнюв), wioska malutka, mieszka w niej tylko kilkadziesiąt osób (przed wojną ponad sześćset, w tym pięciu Polaków). Zupełnie do niej nie pasuje cerkiew, widoczna już z daleka.


Nie pasuje, gdyż to jedna z największych (a może i największa) drewnianych cerkwi w Polsce: wysoka na 27 metrów, długa na 25, a sama nawa ma prawie 10 metrów szerokości. Przez te wymiary nie mam szans objąć jej na normalnym zdjęciu, trochę ratuję się koślawą panoramą z kilku ujęć.



Pod świątynią parkuje SG, więc cofam się do początku wsi pod wiatę, a tam dogania mnie reszta towarzystwa i już razem wracamy do cerkwi (w międzyczasie straż w końcu odjechała). Szymonowi zarekwirowano dowód i wystawiono dokument zastępczy, został też poinformowany, iż... nie wolno robić zdjęć granicy oraz terenów położonych za nią! Pomyślałem, że to jakiś absurd, ale rzeczywiście istnieje rozporządzenie wojewody lubelskiego, w myśl którego zakazane jest uwiecznianie nawet słupków granicznych, a także pasa granicznego i całej widzianej Ukrainy. Komuna pod pewnymi względami trwa w najlepsze!

Pod cerkwią (obecnie kościołem katolickim) robimy postój. Przychodzi do nas starszy facet z psem i młodym kotem, ale rozmowa się nie klei, żyje trochę w swoim własnym świecie. Kot - wręcz przeciwnie - nawiązuje z nami bliską wieź 😏.

Popołudnie zaczyna wchodzić w fazę dojrzałą, a my musimy pokonać jeszcze spory kawałek trasy, za to w pięknych okolicznościach przyrody.

W pewnym oddaleniu od cerkwi przy lesie, otoczony polami, rozciąga się cmentarz. Część katolicka starannie skoszona, część unicka zarośnięta.


 
Między uprawami prowadzi rozjeżdżona ścieżka będąca jednocześnie szlakiem gminnym. Tu się idzie naprawdę przyjemnie.



Chłopiatyn. W niebo strzelają dwa nadajniki oraz mniejsza wieża widokowa. Dotrzemy tam jutro a może dzisiaj, kto to wie? W linii prostej rzut beretem, lecz my teraz zaczniemy kręcić kółko.


Krwawy czuje się śpiący i stwierdza, że pójdzie prosto do najbliższej cerkwi i się zdrzemnie, a my odbijamy w lewo z zamiarem odwiedzenia jeszcze jednej świątyni. Wśród rzepaku trwa jakaś odkrywka, prawdopodobnie pobierają wapień.



Pomiędzy drzewami pojawia się cerkiewna bania, a na linii drzew żółte tabliczki graniczne.


Wyżłów (Вижлів) to jeden z polskich końców świata. Nie prowadzą tu asfaltowe drogi, a te gruntowe są mocno wyboiste. Dawniej była to wieś licząca ponad trzystu mieszkańców, grekokatolików i łacinników (tak nazywano w okresie międzywojennym Ukraińców wyznających rzymski katolicyzm) oraz kilku Polaków. Administracyjnie leżała w gminie Bełz. Po wojnie wywieziono Ukraińców, ostatnich w czasie akcji "Wisła". W 1951 roku po wymianie terenów z ZSRR kilkaset metrów od wioski nieoczekiwanie wyrosła granica. To właściwie oznaczało zanik osadnictwa. Pozostała tylko cerkiew świętego Mikołaja.

Świątynia nietypowa, bowiem na murowany korpus nałożono drewnianą kopułę. Oficjalnie należy do katolików, ale nie ma dla kogo odprawiać mszy. Jakiś czas temu dodatkowo ją okradziono; powoli i systematycznie jej stan się pogarsza w kierunku ruiny i chyba nikogo nie interesuje, aby ją uratować. Szkoda, bo naprawdę jest urodziwa.


Obok cerkwi wzniesiono ceglaną dzwonnicę, założono także cmentarz. Zachowało się na nim około trzydziestu starszych nagrobków, do tego kilka nowszych. A za płotem ciągnie się ściana lasu - granica.


Przez rozwalone drzwi wchodzimy do środka. Na wstępie wita nas... trumna. Na szczęście bez lokatora. Zachowały się resztki ołtarza głównego i dwa ołtarze boczne (ten po lewej razem z obrazem). Do tego fragmenty polichromii oraz chór. Część wyposażenia powędrowała do Lublina.



Wokół cerkwi panuje przyjemna cisza, zakłócana jedynie przez ptaki (głównie jednego nerwowego bażanta). Opuszczamy Wyżłów ze świadomością, że jeśli kiedyś tu wrócimy, to święty Mikołaj już może nie mieć swojego kościoła...

Wikipedia podaje, że nikt w Wyżłowie już nie mieszka, ale to nieprawda - za lasem stoi jedno gospodarstwo, ewidentnie posiadające gospodarzy, użytkowane i zadbane. Do tego kilka innych domów, które z kolei raczej na pewno są opuszczone.

Pylista droga wśród pól to najfajniejszy odcinek dzisiejszego dnia.




Z wielu miejsc doskonale widać zaorany pas drogi granicznej i biało-czerwono-żółto-niebieskie słupki.

W tym punkcie byliśmy najbliżej granicy - droga kręciła w odległości niecałych dwustu metrów od niej.

Coś mi tam dziwnego majaczyło na horyzoncie i przybliżenie z aparatu potwierdziło moje przypuszczenia: Ukraińcy po swojej stronie nadal częściowo utrzymują sistiemę! Po cholerę? Zapewne nie jest już podłączona do prądu, ale istnienie takiej infrastruktury w czasach, kiedy niemal każdy obywatel Ukrainy może legalnie przekroczyć granicę przez odpowiednie przejście, a w drugą stronę raczej nikt na przełaj się nie wybiera, to kompletny idiotyzm. Trudno też Ukraińców podejrzewać, że tym sposobem chcą wyłapać nielegalnych migrantów w kierunku unijnym. Chyba ktoś uznał, że skoro sistiema "zawsze" tutaj była, to nie należy jej rozbierać.


Przed nami Myców (Миців). Witają nas zabudowania PGR-u, niektóre opuszczone, a inne odnowione. Na skrzyżowaniu spotykamy gromadkę dzieci (jedno przebrane za policjanta), które wskazują nam drogę do położonej poza zabudowaniami cerkwi świętego Mikołaja (chyba najpopularniejszy patron w kościele unickim). Tam czeka na nas Krwawy.

Cerkiew jest w znacznie lepszym stanie, niż ta z Wyżłowa, choć można dostrzec na niej upływ czasu i okres zaniedbań. Przez dekady była opuszczona, rzymskim katolikom służy dopiero od kilkunastu lat.



Obok świątyni kilka nagrobków, jeden w formie wysokiego obelisku. To prawdopodobnie pomnik poświęcony ukraińskim Strzelcom Siczowym.

Otaczające nas kolory wskazują, że dzień wkrótce się skończy, zatem znów powstaje paląca kwestia noclegu. Z pomocą - nie pierwszy i nie ostatni raz podczas tego wyjazdu - przychodzą obcy ludzie. Tym razem zjawił się facet w wypasionym samochodzie. Co prawda mieszka w Chełmie, ale wspólnie z ojcem gospodaruje na tutejszych polach. "Średni rolnik" - tak się określa, choć według naszych standardów to raczej więcej niż średni 😏. Widział nas już wcześniej w centrum wioski i chce nam jakoś pomóc. Pytamy się o miejsce na rozbicie namiotów... Pada oferta wykorzystania trawnika przy PGR-ze, ale ostatecznie przypomina sobie miejsce na biwak w sąsiednim Chłopiatynie. Tam stoi kolejna z wiat wybudowanych przez gminę. Proponuje, abym z Szymonem wsiadł do jego wozu i razem tam podjedziemy i ocenimy lokalizację. I tak zrobiliśmy. Wiata fajna, zaraz obok staw. Trochę zaniepokoiła mnie bliskość domów oraz drogi, ale pan zapewnił, że miejscowi nie będą mieli nic przeciwko naszej obecności. Co najwyżej może się przyczepić straż graniczna, która swoją siedzibę ma za najbliższą górką.

Wracamy do mycowskiej cerkwi, dziewczyny pakują się do samochodu razem ze wszystkim plecakami. Nasz dobroczyńca zawozi je do Chłopiatynia i jeszcze na odchodne zostawia całą skrzynkę wody mineralnej! Naprawdę, w tym roku mieliśmy wyjątkowe szczęście do spotykania na swojej drodze dobrych ludzi (co nie znaczy, że w przeszłości spotykaliśmy tylko złych)!

Męska część ekipy udaje się na nocleg pieszo. Przy wieczornym słońcu i przy takich widokach to czysta przyjemność!


Chłopiatyn (Хлопятин) to żadna metropolia, nieco ponad stu mieszkańców. Wiata niby położona jest w sercu wioski, ale jednocześnie trochę na uboczu, więc mamy spokój. Zresztą w najbliższych domach szybko zgaszą się światła, ludzie pójdą spać, a drogą prawie nic nie będzie jeździć. Namioty rozstawiamy w trawie, między urządzeniami placu zabaw.

Kusi pobliski staw. Większość ekipy po ciepłym dniu chętnie wskoczyłaby do wody. Staw jest jednak używany przez miejscowe koło wędkarskie (podobnie jak wiata), więc nie chcemy go zanieczyszczać chemią. Poprzestajemy na małym opłukaniu się bez użycia mydła.

Przy wiacie obowiązkowy ruszt, na którym smażymy końcówki zapasów. Jutro koniecznie musimy znaleźć jakiś sklep!

10 komentarzy:

  1. Pięknie tam, ale żyć bym w takiej głuszy na codzień nie chciał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie. U mnie nawet mniejsza wieś ma lepszy dostęp do osiągnięć cywilizacji niż tu siedziba gminy. Mieszkanie w takiej okolicy trzeba lubić (lub nie mieć wyboru).

      Usuń
  2. Piękna wyprawa, w tamtym roku oglądałem do kupienia pół domu bliźniaka z kawałkiem działki, gospodarze chcieli 6000zł i nie mieli chętnych na to. :-(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż, podejrzewam, że ceny domów nie są tam najwyższe. Bo wszędzie jest daleko.

      Usuń
  3. To teraz wiem jak wygląda polski koniec świata, i o ile fajnie czasem się zaszyć w takiej głuszy to mieszkania tam nawet sobie nie wyobrażam. Pozdrawiam ciepło a nawet gorąco - uff :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Kurczę, nigdy nie słyszałam o tej wymianie terytoriów, jednak ubogo nas tej historii uczą w szkołach ;) A Polska rzepakowa jest piękna! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żeby porządnie nauczyć takich detali historycznych to musieliby chyba codziennie mieć dzieciaki po dwie godziny lekcyjne historii :D

      Usuń
    2. Ja lubiłam historię, nie przeszkadzałoby mi - oddałabym za to np. fizykę :D :D

      Usuń
    3. Albo chemię! A nawet większość matematyki :D

      Usuń