Pod koniec lutego na nizinach i wyżynach zapanowała już wczesna wiosna. A w
górach? Postanowiłem sprawdzić to osobiście wybierając się w Gorce. Czas
był ku temu najwyższy, bo przez trzy lata mnie tam nie było...
W piątek w Rabce-Zdroju jestem dość późno, bo dopiero przed czternastą
wytaczam się z busika. Za mną nocka w robocie, w czasie jazdy prawie nie
spałem, ale nie czuję się wcale zmęczony, głód gór jest silniejszy. W mieście
zimy nie widać już w ogóle, dopiero w Parku Zdrojowym pojawiają się pierwsze
połacie białego.
W pojedynku dwóch pór roku zima jest na straconej pozycji...
Przy okazji zaglądam na znajdujący się w parku cmentarz żołnierzy radzieckich.
Przed wejściem stoją dwie armaty przeciwpancerne M-42.
Maszeruję wesoło kolejnymi ulicami. Mija mnie mało ludzi, głównie emeryci.
Słoneczko przygrzewa, jest pięknie. Główny Szlak Beskidzki wkrótce wyprowadza
mnie z zabudowy na szeroką polanę ciągnącą się aż pod Maciejową. Tu również
wiosna zdecydowanie dominuje.
Ścieżka jest bardzo mokra i błotnista. Również ziemia wokół niej przesiąknięta
jest wodą. Idzie się jednak bardzo przyjemnie, drażni mnie tylko jeden facet w
niebieskiej kurtce, który podąża za mną w podobnym tempie. Muszę albo
przyspieszać albo zwalniać aby zrobić zdjęcia bez jego postaci, no i spróbuj
się człowieku wysikać, gdy ktoś nieustannie depcze ci po piętach!
Gęba mi się cieszy, a gdy już w końcu puszczę niebieską kurtkę przed sobą, to
przestaję się spieszyć. Podobnie jak dwa dni wcześniej w Górach Opawskich
słońce zakrywa mgiełka, ale mniejsza niż wtedy. Przejrzystość jednak jest
słabiutka.
Powoli nabieram wysokości. Co chwilę się odwracam i gapię na
Luboń Wielki.
Z naprzeciwka schodzi trochę osób, pewien tata walczy z wózkiem tonącym w błocie. W moją stronę idę tylko ja (i niebieska kurtka, lecz ta zniknęła już
mi z oczu).
Na lewo Szumiąca, na prawo Bardo i zbocza Maciejowej.
Na Luboniu ostatni raz byłem 10 kwietnia 2010 roku.
W wyższej części polany zaczyna się robić biało. Na razie są to jeszcze tylko
fragmenty, przeplatane z błotem i zmęczoną trawą.
Szczyty oddalone o kilkanaście kilometrów są już słabo widoczne.
W lesie pokrywa śnieżna zadomawia się na stałe. W niektórych miejscach jest
tak ślisko, że decyduję się założyć raczki. Trochę dziwnie to wygląda - wokół
mnie śnieg, a dalej buro-zielono. Dwa zupełnie inne światy.
Jedno z ostatnich spojrzeń na Beskid Wyspowy: Luboń i częściowo
Lubogoszcz.
Bardzo lubię ten odcinek szlaku prowadzący z Rabki. Przejście z przystanku
busików do bacówki pod Maciejową zajęło mi niecałe półtorej godziny
niespiesznego marszu.
Rząd w swoje wielkiej mądrości i łaskawości "odmroził" usługi hotelarskie, ale
gastronomii nadal nie, więc w bacówce wydają posiłki tylko przez okienko. Na
szczęście pogoda nadal dopisuje, więc spożycie obiadu na zewnątrz w niczym
nie przeszkadza, choć zrobiło się już trochę chłodniej i muszę założyć polar.
Po szybkim zlustrowaniu listy menu zamawiam żurek i piwo tak paskudne, iż
myślałem, że je zwrócę zaraz po przełknięciu!
Przy sąsiednim stoliku siedzi starsza para. Brodaty jegomość to dziadek z
gatunku tych, co wszystko wiedzą, na wszystkim się znają i wszystkim
zachwycają. W przerwach pomiędzy kolejnymi gryzami słyszę nieustanny
komentarz:
- Jaskie smaczne placki. Smaczniuteńkie. Tu zawsze mieli smaczną kuchnię. I
piwo smaczne. Herbata jaka smaczna. Smaczny ten cukier. O, jaki piękny płotek.
Ptaszek, taki fajny, o tam. Jaki piękny las. Piękne pole. I jaka panorama. O,
piękne przebiśniegi - zawołał, gdy żona pokazała mu zdjęcie na smartfonie. -
Ale to w lesie czy w ogródku? Bo w lesie byłyby piękniejsze.
Słowotok zachwytów zaczyna mnie drażnić, więc po zjedzeniu zupy
przespacerowałem się dookoła bacówki, licząc, że dziadek się uspokoi.
Przeliczyłem się. Dodatkowo ów pan to taki typ, który raczej nie słucha innych
osób, nawet (a może zwłaszcza) swojej żony.
- Najlepsze są bez niczego, wtedy się nie rozwalają - mówi do niego kobieta
znad placków.
A ten ni z gruchy ni z pietruchy:
- Mieliśmy pod górkę, teraz będzie z górki. 😛
- Ja o plackach, a ty o czymś innym.
- Aaa, bo te placki są takie smaczne! 😛
- Ty w ogóle nie bierzesz pod uwagę moich sugestii - powiedziała z wyrzutem
żona chwilę później.
- Bo się świetnie dziś bawiłaś.
- No nie wiem.
Przekonywanie jej, że świetnie się bawiła, powtarzał kilkukrotnie.
- Skarbie, wypiłaś herbatę? - rzucił, zerkając na zegarek. - Ja cię absolutnie nie
poganiam - zamlaskał.
Po czym po około dwóch minutach wstał i stwierdził:
- No to trzeba iść.
Skąd ten pośpiech?
- Pójdziemy jak zawsze odpowiedzialnie - tłumaczy jej. - Żeby nas zmrok w
górach nie zastał. Tego jeszcze nie było.
Zrobiło mi się ich żal - jakże wiele się traci z górskich wędrówek, kiedy
trzeba je skończyć przed zachodem słońca!
Wreszcie sobie poszli. Po nich pojawiła się dwójka młodych osób, ale ci
odeszli spod okienka na tarczy, bowiem posiadali tylko kartę, a bacówka
przyjmuje jedynie gotówkę.
Poskromiwszy głód i uzupełniwszy płyny po pół godzinie zbieram się do
dalszej drogi. Niedaleko od schroniska spotykam kilka osób, a potem idę już
zupełnie sam. Cisza i spokój, przerywana tylko pokrzykiwaniami ptaków.
Śnieg leży na całej trasie. Przeważnie mokry, ale też sporo jest odcinków
zlodowaciałych, więc ponownie zakładam raczki.
Zastanawiam się czy ktoś wieszając zakaz wjazdu naprawdę sądził, że do tego
miejsca dojeżdża się samochodem? Idioci na crossach czy quadach raczej się nim nie przejmą.
Słońce nieubłaganie zbliża się ku horyzontowi.
Przełęcz Pośrednie, czyli do kolejnego postoju już blisko. Na zegarku minęła
godzina od momentu wyjścia z bacówki.
Na polanie przy schronisku Stare Wierchy ostatni raz macham do tarczy
słonecznej.
Na Starych Wierchach osiągnięto wyższy poziom absurdu koronawirusowego:
posiłek zamawia się w środku, po czym trzeba wyjść i zjeść go na zewnątrz,
nawet jeśli nocujesz w schronisku.
Przy stoliku mijam się z dwiema dziewczynami, które udają się na górę do pokoi
i znów zostaję sam. Tym razem kupuję sobie dla odmiany grzańca (w końcu mamy
zimę!) i dzwonię na moje miejsce noclegowe, aby poinformować, że na pewno
dzisiaj się zjawię.
Ponownie odpoczywam przez pół godziny i zbieram się na ostatnie kilometry
dzisiejszej trasy. Teraz muszę zejść około dwustu metrów w dół w dolinę
Lepietnicy (czyli na rogatki Obidowej), a następnie wdrapać się na podobną
wysokość po drugiej stronie rzeczki.
Zejście jest dość wyślizgane, nie pomaga mijający mnie samochód terenowy ze
schroniska. Gdy zobaczyłem ile jeszcze będę musiał później podejść, to tylko
westchnąłem głęboko.
Pod koniec zejścia nagle widzę, że śnieg zmienia się w coś czarnego.
- Cholera - mówię. - Asfalt. Będę musiał ściągnąć raczki.
Ale to nie był asfalt, tylko potok! Z bystrą wodą sięgającą powyżej kostek, a
że nie można go było minąć, więc przemoczenie butów (które i tak ledwo się
broniły przed mokrą breją) wydawało się pewne.
Po chwili namysłu zdecydowałem się... pobiec. Nie jestem Jezusem, więc nie
potrafię utrzymywać się na wodzie, ale pomyślałem, że w ten sposób może uda mi
się całkowicie nie zmoczyć. Popędziłem przed siebie, jakoś pokonałem potoczek,
ale na dokładkę zaliczyłem wywrotkę skacząc na kawał lodu i przeharatałem
rękę. Niemniej buty nie zostały całkowicie zalane.
W dolince wyciągam czołówkę i szukam dalszej części
zielonego szlaku, który dziwnie tutaj
kluczy. Najpierw pomaga mi dwóch chłopaków, wskazując drogę za mostek, a potem
zagaduje inny facet z całej grupy bawiącej się na kuligu i wreszcie odnajduję
właściwy kierunek. Na szczęście podejście jest o wiele przyjemniejsze niż
zejście, gdyż śnieg został lekko zmrożony, no i nie ma żadnego strumienia.
Ostatecznie w okolicach dziewiętnastej staję pod
Kolibą na Łapsowej Polanie. A tam zupełnie inny świat, można rzec, że
jeszcze przedwirusowy 😏. Melduje się u obsługi, płacę, zamawiam drugi tego
dnia żurek i drugie piwo, po czym idę rzucić plecak do sali zbiorowej.
Następnie kąpiel w ciepławej wodzie, wciągam dres i już mogę zasiąść przy
stoliku w jadalni 😊.
W Kolibie śpi w sumie kilkanaście osób. Radosny gwar szczęśliwych ludzi
brzmiał jak najpiękniejsza muzyka, jak promienie słońca po burzowej nocy, jak
kompot ze śliwek przy zatwardzeniu. Coś, czego bardzo mi brakowało. Każda z
grupek bawi się przy swoim stoliku bez chęci do integracji z innymi, ale po
prawdzie ja także jej chwilowo nie szukałem, więc tylko sobie siedziałem i
przypatrywałem wszystkim po kolei.
Obok okienka bufetowego imprezuje ekipa znajomych obsługi. Flaszki pękają
jedna po drugiej, czego efektem są liczne niekontrolowane upadki ze stołków.
Albo procenty działają albo jakieś kulawe krzesła 😛.
Drugi stolik zajmuje dwóch facetów dostojnie łykając Jägermeistera. Ten
likier pojawi się w czasie tego weekendu jeszcze nie raz.
Stolik numer trzy to trójkącik: dwie dziewczyny oraz chłopak. Prowadzą
dyskusje na tematy rozmaite. Są kwestie geograficzne ("W czasie egzaminu nie
umiałam wskazać gdzie leży Madagaskar. Ani Bełchatów"; "Ja dalej nie umiem.
Nie mam wyobraźni"), zdrowotne ("Chciałabym oddać krew, ale nie pozwalają mi,
bo boli mnie kark"), czy wreszcie wspomnienia jakiś dawnych grzeszków ("To
nieprawda, że tak zrobiłam. Nie. No dobra, zrobiłam, ale już tak nie robię").
Poza stolikiem doliczyłem się jeszcze trzech innych turystów, którzy po
prysznicu szybko udali się do łóżek.
O dwudziestej pierwszej do jadalni wpada gość z kijkami. Abstynent. Zamówił coś ciepłego, rozejrzał się po wolnych miejscach i
zagaduje do mnie:
- A ty też chodzisz po górach?
Hmmm, nie wiem jak wtedy wyglądałem, ale musiałem bardzo niegórsko 😏.
Kijkowiec przyjechał z Warszawy i przyszedł tutaj czarnym szlakiem z
Klikuszowej. To tak samo jak Kasia, na którą czekałem: ona melduje się w
Kolibie dokładnie pół godziny po Warszawiaku 😊.
Tymczasem towarzystwo zaczyna się powoli wykruszać. Wkrótce oprócz naszej
dwójki zostaje tylko druga dwójka przy stoliku imprezowym: jeden koleś śpi, na
przemian strasznie chrapiąc i świszcząc, a drugi gapi się nieprzytomnie przed
siebie i co jakiś czas popycha kolegę, aby ten przestał hałasować. Próbujemy
go przekonać, aby dosiadł się do nas.
- Mamy wódkę mango, zapraszamy - zachęcamy.
- Niee, ja będę wam cały czas gadał od rzeczy - broni się. Stawiał opór jakieś
trzydzieści sekund i dołączył na końcówkę wieczoru.
W sobotę, zgodnie z prognozami, pogoda się zepsuła. Już w piątek ostatni
wędrowcy docierali w deszczu, teraz na szczęście nie pada, ale chmury są
bardzo nisko. Zapomnijmy o widokach.
Zjadam średnio smaczną jajecznicę i przed dziesiątą wychodzimy na zewnątrz.
Kasia zaproponowała, aby pójść dziś do Gorczańskiej Chaty. Nie spodobał
mi się ten pomysł - dwadzieścia kilometrów w trudnych do przewidzenia
warunkach zimowych może dać zdrowo popalić. W końcu jednak uległem, w końcu
raz się żyje!
Ruszamy z animuszem. Temperatura wyraźnie spadła, jest w okolicach zera lub na
lekkim minusie, więc śnieg nie jest taki roztopiony jak wczoraj, a poranne
opady śniegu trochę zakryły śliskie miejsca. Ludzi na trasie trochę spotykamy,
lecz na razie bez tragedii.
Podczas opisywania wypadu na chatki w Beskidzie Małym i Makowskim zwrócono mi
uwagę, że na żadnym zdjęciu nie przedstawiłem Kaśki z przodu, a tylko jej
plecy. Tym razem staram się nie popełnić tego błędu 😊.
Tempo mamy przyzwoite, choć ja oczywiście zabezpieczam tyły.
Po połączeniu z żółtym szlakiem biegnącym
z Nowego Targu mocno zwiększa się ilość turystów. Im bliżej Turbacza tym
gęściej. Już całkiem niedaleko schroniska trafiamy na grupę, która ma jakiś
egzamin GOPRowski na nartach. Wyskakują sobie z krzaków prosto na piechurów i
starają się w nich nie trafić.
Przy schronisku na Turbaczu jesteśmy po dwóch godzinach od Koliby. Znów
zaczął padać śnieg, z widoków nici. Tu zima nadal króluje w pełni.
W środku armagedon. Ponieważ jadalnia jest oficjalnie nieczynna, a salę
kominkową zamknięto, więc ludzie koczują we wszelkich innych możliwych
miejscach: na wysuniętych stołach, ławkach, na schodach, na stojąco. Kolejka
do bufetu na przemian rozciąga się aż na korytarz, żeby po chwili skrócić się
do kilku sztuk.
Oprócz ludzkich turystów są też czworonożni. Pies przybłęda usiłował
molestować seksualnie każdego innego osobnika swojego gatunku po kolei. Był
tak zdesperowany, że gdy jeden z właścicieli wziął swojego pupila w obronę i
posadził na kolanach, to zboczeniec próbował na niego wskoczyć 😏.
Mają tu niezłe piwo - "Gorczańskie". Stwierdziłem, że kupię jakieś na wieczór
do chatki, ale wszystkie wypiliśmy od razu. Przynajmniej nie trzeba nosić
szkła 😏.
Postój na Turbaczu wydłużył się nam do dwóch godzin, lecz uznaliśmy, że do tej
pory mieliśmy na tyle szybkie tempo, że raczej nie grozi nam błąkanie się po
nocy. Mimo wszystko to nawet nie połowa drogi, w dodatku przed nami szlaki
znacznie rzadziej używane.
Na zewnątrz pojawiła się mgła, widać jeszcze mniej niż przedtem. Na
Hali Długiej króluje mleko, a śnieg stał się mniej ubity, co
chwilę wpadamy w jakąś dziurę.
Tyczki bardzo ułatwiły obieranie właściwego kierunku, ale tempo wyraźnie
spadło z powodu nieustannego zapadania się.
Owiec nie widać. Bunkrów też.
Po wejściu do lasu poprawiły się warunki, śnieg ponownie jest twardszy.
Od Koliby na Łapsowej Polanie do Turbacza spotkaliśmy co najmniej
kilkadziesiąt osób. W czasie przerwy w schronisku przewinęło się kilkaset. Od
momentu wyjścia w kierunku Gorczańskiej Chaty ruch na szlakach prezentował się
następująco: kilku narciarzy, jedna kilkuosobowa grupa i skuter GOPR-u (albo
się pod niego podszywający). I to wszystko. Plus jeszcze trzech strażników
parku narodowego, z którymi ucinam krótką rozmowę:
- Dobrze idziemy?
- Zależy gdzie.
- Czy idziemy szlakiem? (pytam, bo przez dłuższą chwilę nie widziałem
oznaczeń).
- Zależy jakim.
- Czerwonym!
- Zależy w którym kierunku.
Zastanawiam się, czy to taka zabawa, czy strugają wariata, ewentualnie za
wariatów biorą każdego napotkanego turystę.
Ktoś zgubił buty! Całkiem świeże Salomony.
Przy kapliczce Bulandy na polanie Jaworzynie Kamienickiej jesteśmy
prawie zgodnie z czasami przejść podawanymi na mapie. Krótki popas, łyk
swojskiej nalewki na rozgrzanie i idziemy dalej.
Ten odcinek zielonego szlaku znowu
bardziej męczy: śniegu tu nadal cała masa, wydeptano w nim tylko wąską ścieżkę z
głębszymi dziurami. Oczywiście nie ma mowy o żadnym strasznym hardkorze czy
przedzieraniu się po pas, ale zaczynam odczuwać zmęczenie, no i buty przestają
chronić przed wilgocią.
Po ponad godzinie docieramy na Przysłop Dolny. Na szczęście
żółta trasa także jest przechodzona, choć
jeszcze mniej niż zielona.
Wyciągam kijki pożyczone od rodziców, gdyż momentami zejście staje się fest
strome. Śniegu powoli ubywa, na szerokiej polanie z rozwalającą się chałupą
przebija trawa. A my ze zgrozą odkrywamy, że i tak musimy jeszcze podejść
na jedną bezimienną górkę.
W tle zza chmur nieśmiało przebijają się skromne kolory. Wcale bym się nie
zdziwił, gdyby na Turbaczu pojawiło się słońce!
Na samym końcu wytyczono skrót do chatki, ale on jest masakryczny: stromy,
śliski, częściowo w strumieniu. Dobijam buty.
Około 17.30 stajemy pod Gorczańską Chatą. Szybciej, niż się
spodziewałem. Boże, tu też nie było mnie ponad dekadę, od majówki 2010 roku, a
mam wrażenie, że ta wydarzyła się wczoraj! Funkcję chatkowego pełni Pióro - on
mnie nie kojarzy, ja jego tak - z festiwalu w Rudawach Janowickich. W ogóle
spotykamy sporo "znajomych":
* abstynenta z kijkami, który wczoraj późno przyszedł na Kolibę, dziś wstał
przed świtem i strzelił ponad trzydzieści kilometrów, a teraz już leży w łóżku
gotowy do spania,
* trójkę innych chłopaków z Koliby, mieli iść gdzie indziej, ale trafili tu (w
Kolibie intensywnie się prysznicowali, w Gorczańskiej woda miała
temperaturę górskiego strumienia),
* dwie dziewczyny widziane wczoraj na Starych Wierchach.
Część osób rzeczywiście szybko uderza w kimono, reszta okupuje jadalnię, gdzie
dochodzi do częściowej integracji. Na stołach pojawiają się
Jägermeistery, z których powstają ciekawe drinki. Burżujstwo.
Suszi, chatkowa gwiazda 😛.
Poranne wypasione śniadanie, prawie jak u hipsterów! Są nawet muffinki!
Jak w każdej chatce znajdziemy tu wiele interesujących elementów wyposażenia
wnętrza.
Początkowo miałem iść dzisiaj razem z Kasią na Gorc. Niestety, musiałem
zaniechać tego planu. Po pierwsze - trochę zaczęła odzywać się noga, wolałem
jej nie wykańczać ostatecznie. Po drugie - buty są całe mokre, a wiele godzin
powrotu w przemoczonych skarpetach niezbyt mi się podobało. Po trzecie i
najważniejsze - mnie podróż do domu zajmie dużo czasu, wolałem ją rozpocząć z
zapasem, zatem z bólem serca Gorc odpuściłem. Wielka szkoda, bo jak na
złość na dworze zrobiła się piękna pogoda.
Kasia uderza zgodnie z wcześniejszym zamierzeniem na Gorc i co jakiś czas
dręczy mnie wiadomościami typu: "jak cudnie, ale widoki". Wrrr. Tyle to i ja
wiem!
Mój plan jest prosty: zejść do doliny Jamne, dostać się do Ochotnicy
Górnej, a następnie przez Dolną dotrzeć do Tylmanowej-Rzeki na przystanek
autobusowy. Czternaście kilometrów asfaltu, odległość taka jak przez góry,
lecz będę wypatrywał podwózki.
Pierwszy stop łapię wkrótce po wyjściu z lasu na szosę: dwie panie i dziecko
jadą na mszę. Czasem warto trafić na pobożnych ludzi. Wysadzają mnie w centrum
Ochotnicy Górnej, gdzie idę główną drogą i podziwiam drewnianą
zabudowę. Zwłaszcza sklepik jest fajny.
Po niecałych dziesięciu minutach machania ręką zatrzymuje się kolejny
samochód. Pasażerka przeprasza, że podwiezie mnie tylko sześć kilometrów,
tymczasem to oznacza, że już ponad połowę trasy będę miał za sobą.
Wysiadam w Ochotnicy Dolnej, gdzie fotografuję pomnik ofiar pacyfikacji
wsi (po liftingu) oraz drewniany kościół, do którego pędzą wierni.
Jest cieplutko i słonecznie. Zima? Jaka zima, wiosna w pełni!
Przez następnie trzy kilometry nie mam już takiego parcia na stopa, gdyż w tym
tempie i tak powinienem zdążyć na pierwszy autobus. Mimo to kawałek za mostem
na Ochotnicy staje czarny sportowy wóz z młodym chłopakiem za kierownicą.
- Nigdy nikogo nie zabierałem, ale zobaczyłem ciebie, wsiadaj.
I w ten sposób znalazłem się na przystanku w Tylmanowej-Rzece pół godziny
przez czasem 😊. Wolne kwadranse spędzam siedząc na plecaku nad Dunajcem.
Postscriptum: byłem na siebie zły, że jednak nie zaryzykowałem i nie wlazłem
na Gorc, ale wszystko zmieniło się w Krakowie. Dotarłem tam szybciej, niż
zakładałem, lecz rychło mina mi zrzedła, gdy próbowałem kupić bilet kolejowy. Nie ma,
nie tylko na najbliższy kurs, ale również na następny.
- Panie, od wczoraj nie ma biletów - babka w kasie popatrzyła jak na wariata. Co
się stało, wszyscy postanowili ruszyć na zachód?
Zamiast podróży bezpośredniej musiałem rozpocząć alternatywną z przesiadkami,
która zamiast trzech godzin zajęła mi... sześć. W domu byłem późnym wieczorem.
A jeśli chodzi o odpowiedź na pytanie postawione w tytule i na początku wpisu:
w Gorcach jeszcze zima, wszędzie wokół wiosna 😏.
Ta tabliczka Wydupcaj mnie rozwaliła. Serio taka jest? Jak ostatnio byłam w Gorczańskiej to nie było ( w 2017 bodajże) jak gospodarzem był Janek. Nie wiedziałam, że Gorczańska otwarta. A to schronisko na Łapsowej Polanie już czynne? Muszę tam zajść kiedyś. Na Maciejowej byłam w lipcu w zeszłym roku i nie było dużo osób. Bardzo przyjemny wypad miałam. Mogliby się ciszej zachwycać tym wszystkim nie? ;) Kawał drogi zrobiliście. Gratuuluje. Miło pooglądać twoje zdjęcia.
OdpowiedzUsuńTabliczka jak najbardziej była tam w lutym i pewno nadal jest :) Teraz nie wiem jak będzie z otwarciem Gorczańskiej, bo ponoć zmienia się tam gospodarz, natomiast Łapsowa zapewne od maja będzie działać normalnie.
Usuń