piątek, 18 września 2015

Szwedzkie ostatki...


Ostatnie 24 godziny w Szwecji... ledwo człowiek przyjechał, a już musi wracać. Nie cierpię tego! 

Nie czas jednak na rozpaczanie, lecz na kolejne zwiedzanie - po Krainie Żelaza i Stali zatrzymujemy się na chwilę w Örebro, gdzie w centrum stoi solidny zamek otoczony fosą. 
 

Jego wygląd to w dużej mierze zasługa rekonstrukcji z XIX wieku, ale przecież tak czyniono często. Na dziedzińcu niektórym mogą wyrosnąć gigantyczne uszy! 
 

W ogóle wokół zamku stoją różne dziwne urządzenia... 
 

Ławki do leżenia... 
 

...i dla liliputów. 
 

Miasto ładne, sporo zabytkowej tkanki. Jest też programowe multi-kulti, zakamuflowanych kobiet kręci się wiele. No i żebrzący Cyganie, natrętnie potrząsający kubeczkami z drobnymi. To zapewne miało zachęcać do datków, lecz mnie bardziej kojarzy się z hasłem "należy mi się, wciepuj kasę!". Najbardziej szokujące jest to, że ludzie rzeczywiście ciągle ich dofinansowują :o-o Może gdy człowiek jest bogaty to włącza mu się chęć pomagania nierobom? 

 

Na dalszej drodze mijamy Kanał Gotyjski (Göta Kanal), cud szwedzkiej myśli inżynieryjnej z pierwszej połowy 19. stulecia. Łączy on największe w kraju jezioro Wener z Bałtykiem i liczy około 190 kilometrów, z tego 87 to odcinki sztuczne. 
 
 

Przy wodzie sielskie obrazki, dokładnie tak jak zawsze wyobrażałem sobie szwedzką prowincję :) Są nawet dzikie krowy! 
 

Wieczorem docieramy do Mariestad, leżącego nad Wenerem. Chciałem zobaczyć te największe jezioro, lecz widok skutecznie ograniczają zatoki i wyspy. 
 

Zastanawiałem się czy przy porcie nie przenocować - dużo miejsca, darmowe toalety i prysznice... ale jednak zbyt ruchliwie, więc pojechaliśmy jeszcze dalej aż do okolic Jönköping. Tam znaleźliśmy parking podobny do tego, gdzie spaliśmy podążając na północ: są solidne kible, wiata, ławeczki, a nawet jezioro z punkcikami jarzących się okien po drugiej stronie. Czułem się jak w książkach o Muminkach ;) 
 

Minusem były dwa stojące w pewnym oddaleniu TIR-y: na szwedzkich blachach, ale z polską załogą. Najpierw ryczeli do CB, potem zapuścili silniki w niewiadomym celu. Kiedy się w końcu wyżyli zapadła cisza przerywana tylko z rzadka jadącymi pobliską drogą samochodami. 

I wtedy zaczęło lać... na tyle mocno, że przegoniło nas nawet z wiaty. Dobrze, że nie rozkładałem namiotu, a zastanawiałem się, gdyż w pobliskich krzakach były ślady biwakowiczów. Ogólnie to lało całą noc i całe rano - wyglądało to koszmarnie! 
 

Widać Szwecja płakała tej ostatniej nocy... na szczęście około południa nagle się przejaśniło i udało nam się zjeść śniadanie w słońcu, rozkładając się na innym parkingu. Żeby jednak nie było tak fajnie, to pogoda postanowiła być bardzo zmienna... 

A tymczasem przy drodze znak ostrzegający przed dzikami! Dobrze, że nie przed świniami, to by była wszak obraza uczuć religijnych. 
 

Znowu jesteśmy w Skanii, pierwszym regionie Szwecji do którego zjechaliśmy z pokładu promu półtora tygodnia temu. Przy bocznej szosie stoi Bosjökloster - klasztor benedyktynów przekształcony w XVI wieku w zamek. 


To jednak tylko krótki postój, bo już gna nas do Lund, gdzie najpierw pojawia się słońce, a potem bardzo silny wiatr. 
 
 

Miasto, największy ośrodek uniwersytecki w państwach nordyckich, słynie ze swojej romańskiej katedry - to jedyna budowla sakralna w Szwecji reprezentująca ten styl. 
 

Zarówno z zewnątrz jak i z wewnątrz jest ona podobna do kościołów centralnej Europy - nie powinno to jednak dziwić, gdyż aż do 1658 roku cała Skania należała do Danii. 

W środku ciemność... i mnóstwo zabytkowych detali. Jest krypta, które wygląd nie zmienił się od XII wieku i zegar z kalendarzem, pokazującym wszystkie dni do Sądu Ostatecznego (bez obaw, nie nastąpi to za naszego życia). 
 
 
 
 

Uliczki wokół katedry i w całym Lund to budynki z różnych epok historycznych - dobrze się komponujące. 
 
 

Podobnie jak wczoraj w Örebro przy głównej atrakcji turystycznej kręci się towarzystwo romskie, będące w dobrej komitywie z miejscowymi żulikami. 

Lund to właściwie taka dalsza dzielnica Malmö (oba miasta dzieli 20 kilometrów). Malmö leżące nad Sundem to trzecie pod względem liczby osób szwedzkie miasto. A właściwie leżące w Szwecji, bo z tą "szwedzkością" bywa różnie - już ponad 40% mieszkańców to imigranci, na ulicach używa się 150 języków. To chyba wieża Babel była bardziej jednolita ;) Ogólnie słynie z przestępczości zorganizowanej, ostatnio w lipcu czytałem o wojnach gangów na ulicach - oczywiście starano się starannie unikać informacji jaką to religię wyznają młodzi bandyci. Przecież "to nie ma znaczenia", a poza tym "to oni są wykluczeni ze społeczeństwa i dlatego zeszli na złą drogę" jak tłumaczył pewien polski profesor tu mieszkający. 

Na szczęście w ciągu dnia żaden granat nie wybucha, ale i tak mi się tutaj niezbyt podoba. 
 

Niby sporo zabytków, ale mam wrażenie, że są przytłumione przez powojenną zabudowę - schludną, praktyczną, lecz nudną jak flaki z olejem. 
 

Czasem zdarzy się jakaś ładna uliczka. 
 

Głównym celem wizyty w mieście nie było zwiedzanie, tylko ostatnie zakupy. Udaje nam się odnaleźć Systembolaget, a potem, tradycyjnie już po błądzeniu, centrum handlowe z parkingiem podziemnym, gdzie wydajemy ostatnie korony. 

Na bramkach będziemy płacić już w euro. Stanowisk dużo, lecz do obsługi ręcznej tylko jedno: to zdaje się szykuje nam w przyszłości polski rząd. 
 

Płatna jest oczywiście nie droga, lecz słynny most nad Sundem (Öresundsbron/Øresundsbroen). Koszt niemały - samochód osobowy to około 50 euro, lecz warto się choć raz przejechać, bo wrażenie śmigania nad morzem jest niepowtarzalne :) 
 
 

Na moście wieje jak diabli (mimo, że znaki wyświetlają co innego), rzuca mną tak, że w końcu ustawiam się za jakąś ciężarówką i wlekę się za nią 70 km/h, mimo, że można jechać o 40 km więcej. Dłużej jednak mogę się cieszyć z jazdy :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz