Na Jurę Krakowsko-Częstochowską zapewne bym się nie wybrał, gdyby nie
pandemia, a konkretnie to zamknięte granice Słowacji i Czech. W ubiegłym roku
majówkę odpuściłem całkowicie, tym razem uznałem, że tak nie wypada, więc
skoro nie można pojechać z plecakiem nad Wag lub Wełtawę, to niech chociaż
będzie Jura.
Pogoda postanowiła dostosować się do apeli ministra zdrowia aby wytrzymać
jeszcze dwa tygodnie i że długi weekend będzie naprawdę kluczowy, więc w
prognozach zapowiadano same świństwa. Potem jednak okazało się, że piątek ma
być słoneczny, sobota w miarę bezdeszczowa, a niebo zawali się na głowy
dopiero w niedzielę, kiedy i tak musieliśmy wracać.
Faktycznie w piątkowy poranek świeci słońce. Pociąg ze stolicy Górnego Śląska
pełni także rolę wehikułu czasu, gdyż przenieśliśmy się do stycznia 1970 roku
i to w środek nocy 😛.
W godzinach południowych wychodzę z Bastkiem na peronie przystanku
Żarki-Letnisko. Ciepłe promienie słońca sprawiają, że mamy wrażenie
przebywania gdzieś nad morzem albo przypominają mi coroczne tradycyjne
wędrówki wzdłuż wschodnich rubieży Polski.
Przechodzimy około stu metrów i... miejscowość wsysa nas na wiele kwadransów
😊. Niedaleko torów znajduje się parkowy amfiteatr, który wręcz przymusza, aby
zasiąść na swoich drewnianych ławkach. Nie mogliśmy mu odmówić!
Z błogiej sielanki wyrywa mnie telefon. Po drugiej stronie jest Aga.
- Jesteśmy już z Pawłem w Żarkach, a wy?
- W Żarkach-Letnisku.
- Jeszcze?
- Przecież mówiłem, że nigdzie nam się dziś nie spieszy - śmieję się.
- Dobra, zaraz tam podjedziemy!
Co prawda właśnie mieliśmy się zbierać, ale co tam. Wysyłam tylko Bastka do
bardziej oddalonego sklepu, bo te położone obok amfiteatru nie sprzedają
alkoholu. Po chwili dołącza do nas druga dwójka i grzejemy się na słońcu we
czwórkę.
Wreszcie w okolicach szesnastej należałoby ruszyć kupry. Moglibyśmy co prawda
podjechać do Żarek autem Agi, ale przecież nie przyjechaliśmy na Jurę wozić
się wozem. Wrzucamy im tylko plecaki i na lekko udajemy się na spacer.
Nazwa Żarki-Letnisko sugeruje, iż to jakaś część Żarek "właściwych", jednak w
rzeczywistości stanowią zupełnie osobną wioskę i nawet leżą w innej gminie.
Jedne Żarki od drugich dzieli siedem kilometrów, w sam raz na półtorej godziny
marszu.
Letnisko jak to letnisko: są nowe domki letniskowe i stare drewniane dacze: na
drugim zdjęciu willa "Nałęcz" z 1936 roku, wybudowana dla hrabiny Raczyńskiej,
założycielki Żarek-Letniska.
Asfalt zmienia się w szuter i piach, mimo to droga ta została łaskawie
dopuszczona do ruchu przez leśników, o czym informują stosowne tablice.
Nagrzany las pięknie pachnie. Nieustannie mam wrażenie, iż nie jesteśmy w
Małopolsce, ale gdzieś na Pomorzu, Podlasiu albo Suwalszczyźnie...
Nowe zastosowanie opon w lesie.
Polanka po lewej, w oddali widać jakieś zabudowania (prawdopodobnie Wysoka
Lelowska).
Wracają zabudowania, wraca asfalt. Tempo musimy mieć niespieszne, skoro mijają
nas nawet ludzie na wózkach.
W Żarkach spotykamy się z Agą i Pawłem pod marketem i od razu
rozkładamy się nad pobliskimi stawami. Czekamy jeszcze na Kasię, która dociera
z Myszkowa autostopem, po czym i tak nigdzie nam się nie spieszy. Co nagle to
po diable!
Kiedy słońce zaczyna zmieniać kolory cała kompletna piątka zbiera się w końcu
na nocleg - do niego mamy około trzech kilometrów. Po drodze zaglądam na
niezbyt imponujący rynek...
...oraz oglądamy dość nietypowy zabytek, a mianowicie duży kompleks
kamienno-ceglanych stodół. Powstały na przełomie XIX i XX wieku w oddaleniu od
domów mieszkalnych. Stanęło ich w sumie kilkadziesiąt, część później
odbudowano po pożarze.
Na płotach można odczytać różne patriotyczne napisy.
Stary młyn, a dziś Muzeum Rzemiosł Dawnych.
Żarki są mi znane z czasów pielgrzymek. Tak, tak, miałem taki okres w życiu,
że łaziłem do Częstochowy, choć te pielgrzymki mocno się różniły od tych
znanych z telewizji 😊. Trasa wędrówek się zmieniała, ale przez kilka lat
zahaczaliśmy o Leśniów, północno-wschodnią dzielnicę miasteczka.
Znajduje się tam sanktuarium maryjne prowadzone od XVIII wieku przez paulinów.
Nasza pielgrzymka rozbijała namioty w parku ciągnącym się przed kościołem.
Wierni przybywający na msze byli tym zszokowani, podobnie jak sytuacją, że
czasem w przepływającym obok strumieniu myli się ludzie 😛. Pamiętam też
obskurne, brudne toalety "na Małysza", których z jakiś powodów nie remontowano
mimo rzeki pieniędzy pozostawianych przez owieczki Boże. Po kilku wizytach
paulini jednak stwierdzili, że nie jesteśmy mile widziani (przynajmniej w
takiej formie - obok działa wypasiony dom pielgrzyma), więc Leśniów zaczęliśmy
omijać.
Zerkam na szybko do kościoła, gdzie akurat kończy się msza. Leśniów to
sanktuarium Matki Boskiej Patronki Rodzin i kiedyś, w czasie wizyty rodziców
pielgrzymowiczów, ksiądz podczas kazania walnął ni z gruchy ni z pietruchy:
- A jak się dobrze pomodlimy, to może z pielgrzymki wróci do domów więcej osób
niż wyjechało.
😛
Nie wiem czy modlitwy się spełniły, ale miny rodziców, zwłaszcza tych od
nastolatków, były bezcenne 😏.
Z Leśniowa zostało nam jeszcze niecałe pół godziny wędrówki. Pojawiają się
pierwsze skałki, las, aż wreszcie wyrasta potężny kamień z fragmentem muru:
ruiny strażnicy Przewodziszowice. Wzniósł ją pod koniec średniowiecza
albo Kazimierz Wielki albo Władysław Opolczyk.
Tu chcemy nocować. Za skałą znajduje się duża polana - świetne miejsce na
rozbicie namiotów i ognisko.
Lecę po zostawiony przy ścieżce plecak i nagle słyszę od Agi:
- Pudel, zostawiliśmy w domu namiot, śpimy w twoim!
Eeee. No dobra. Jest ciepło, nie pada. Ponieważ wszyscy mamy namioty de facto
jednoosobowe (człowiek plus plecak), więc nie chcę się nikomu wciskać i
wymyśliłem, że kimnę się w jaskini pod strażnicą. Ostatecznie jednak daję się
namówić na nocleg pod szmacianym dachem.
Wkrótce zaczyna płonąć ognisko. Po raz kolejny mam deżawi i wrażenie, że jesteśmy gdzieś nad Bugiem podczas corocznej wiosennej wyprawy.
Bo tak naprawdę krajobrazy i otoczenie to tylko dodatek do całej przygody, najbardziej liczy się odpowiednie towarzystwo i klimat, a do tego nie trzeba
jechać setek kilometrów.
Nocny spokój przerywa niespodziewana wizyta: w pewnym momencie słyszymy odgłos
samochodów, potem zza skały wyskakują światła dwóch świateł. Co za cholera?
Policja, straż, antyszczepionkowcy? Miejscowi, też przyjechali na ognisko i
nie spodziewali się turystów. Witamy się, każdy się zmieści. Ale Bozia ich
pokarała: zamiast brać suche drewno z lasu, to postanowili uciąć coś świeżego
i jeden z chłopaków prawie sobie odrąbał palec przyrządem w rodzaju maczety.
Sikającej krwi nie udało się niczym zatamować, więc musieli się zebrać i
poszukać jakiś innych środków zaradczych. Pozostały po nich zakrwawione
bandaże i numer od jednego z facetów na telefonie Kasi. W jakim celu został on
zapisany pozostanie chyba tajemnicą na zawsze...
Rano budzi nas Aga. Krzyczy, że jest piękna pogoda i żeby wstawać. Ale po co,
przecież dopiero ranek.
- Ej, wstawajcie, już jedenasta! - woła w końcu. O kurna, tego się nie
spodziewaliśmy! Fakt, położyliśmy się późno, ale żeby aż tak? A pogoda wcale
nie powala pięknem, niebo prawie całe zachmurzone... Na skałach pojawili się
pierwsi miłośnicy wspinaczki.
Pakujemy się i rozdzielamy - w dalszą drogę ruszamy tylko we trójkę, bez Agi i
Pawła. Mamy dziś do przejścia o sto procent więcej trasy niż wczoraj, ale
jednak godzina na zegarku młodsza. Ledwo jednak wyszliśmy, a zaczęło padać,
chowamy się zatem pod wiatą od drugiej strony skały, przy ścieżce. Spotykamy
tam grupę seniorów; dziadkowie jeszcze do końca nie wytrzeźwieli, więc od
jednego z nich w ciągu kilku minut usłyszeliśmy całą historię rodzinną 😊.
Wreszcie deszcz zmienia się w lekką mżawkę, więc decydujemy się na start. Do
najbliższej wioski jest teoretycznie pięć kilometrów, ale odległość ta zdaje
się cały czas oddalać...
Niebieski Szlak Warowni Jurajskich kręci
i ciągle zmienia się podłoże: z asfaltu w ziemię, potem piasek, szuter,
igliwie... Na szczęście mżawka ustała.
Bardzo ładny las, przypominający kraje nordyckie albo Estonię. I, co ważne, na
razie czysty, bez śmieci.
Pierwsze plastikowe butelki leżące w dziwnych dołach. Czyżby to były
pozostałości okopów z Wielkiej Wojny? W tych rejonach toczyły się intensywne
walki.
Czas strasznie się nam dłuży, ale w końcu widzimy polanę ze skałkami
otaczającymi Łutowiec. Tu również istniała średniowieczna strażnica i,
podobnie jak w Przewodziszowicach, działają wspinacze.
Znad horyzontu wystaje wieża - prawie jak zamek w Olsztynie, ale to tylko
nadajnik w Niegowej.
Wioskę Łutowiec przecinamy dość szybko, nic tam nie ma. Z ciekawszych budynków
wypatrzyłem jedynie kamienną stodołę, przy której niektórzy, zaaferowani
fotografowaniem drzew, zaliczają wywrotkę.
Szukamy jakiegoś fajnego miejsca na krótki odpoczynek, ale na polach za
Łutowcem zaczęło mocno wiać. No to proponuję wejść do lasu. Kasia patrzy na
mapy.cz i stwierdza, że tamtejszy szlak to asfalt.
- Niemożliwe - kręcę głową. - Znam go z pielgrzymek, to była piękna leśna
droga!
Była. Bo teraz to rzeczywiście asfaltowa rzeka wśród drzew. Jurajski Rowerowy
Szlak Orlich Gniazd, Szlak Jana Pawła II oraz Szlak Maryjny w jednym, więc nie
można było zostawić naturalnej nawierzchni, to nie wypada.
Siadamy na uzupełnienie płynów i brzucha, a dookoła nas pojawia się ruch:
rowerzyści pędzą przed siebie, piechurzy dzielnie walą kijkami w asfalt.
Brakuje tylko koni (jeden taki pasł się pod Łutowcem).
A przed nami już Mirów, czyli cywilizacja.
We wiosce tej położone są jedne z najładniejszych ruin zamków jurajskich. A
przynajmniej najładniejsze one były, bowiem jakiś czas temu zostały kupione
przez tę samą senatorską rodzinę, która wcześniej nabyła sąsiednie Bobolice.
Te drugie zmieniono w jurajski Disneyland, z Mirowem się nie udało, gdyż
prawdopodobnie nie zgodził się na to konserwator. Prowadzone są jedynie prace
"zabezpieczające", czyli dołożono kilka brakujących ścian oraz, przede
wszystkim, ogrodzono cały teren wysokim murem. Niestety, ale bardzo
fotogeniczna ruina zmieniła się w coś zamkopodobnego. Turystom to oczywiście
nie przeszkadza, ciągną tu jak muchy do kupy, a jak są ludzie, to i dookoła
działają różne usługi.
Obok drogi stoi pani z wózkiem, z którego sprzedaje scypki w trzech rodzajach:
słone, lekko słone i bez smaku. Te ostatnie to chyba dla tych, co niedawno
przeszli covida; sprytne, i tak nic nie czują... Jest też mały
sklepik, gdzie obsługuje bardzo sympatyczna sprzedawczyni. Naprawdę, aż
chciało się w nim kupować! Każdy z klientów wychodził z rozradowaną gębą,
pomijając jednego tubylca, który tak się zdziwił, iż zajęliśmy mu ławeczkę,
że kopnął w schód i prawie wywinął orła z piwem w ręce.
Idąc z plecakami wzbudzamy powszechne zainteresowanie, wręcz sensację. Jeden
facet, chcąc się dowiedzieć dokąd zmierzamy, niemal spadł z roweru i wleciał pod
samochód. A samochodów jeździ tu cała masa. Niegdyś między dwoma zamkami
prowadziła ścieżka wśród skał, jeden z najpiękniejszych odcinków Szlaku Orlich
Gniazd. To już przeszłość: po tym jak oba zamki ogrodzono, to przejście stało
się niemożliwe, szlak przerzucono na asfalt. Nie będą się przecież turyści
błąkać gdzieś po polach, od tego są chodniki i drogi!
O ile Mirów prezentuje się teraz dziwnie, o tyle Bobolice to najwyższy
poziom kiczu. Dwadzieścia lat temu zamek miał postać
wysokich ścian strzelających w niebo. Pamiętam, że na pierwszych pielgrzymkach buszowaliśmy po jego dziedzińcu.
Potem pojawiły się płoty i wybudowano bramę. A następnie właściciele poszli na
całość i postanowili postawić całkowicie nową konstrukcję. "Bo te ruiny są
zbyt zrujnowane".
Zamek odbudowano "na oko", bo brak jakichkolwiek rysunków czy planów odnośnie
jego oryginalnego wyglądu. Założono, że tak mógł się prezentować w XVI wieku. Mógł,
nie musiał. Co ciekawe, Bobolice ostatecznie opuszczono dopiero dwa wieki
później, a częściowo rozebrano w ubiegłym stuleciu, a mimo to nie znaleziono
żadnych dokumentów, którymi można byłoby się posiłkować. Mamy piękną i
błyszczącą atrapę zabytku przyciągającą tłumy ludzi. Najmłodsza warownia w
Europie. W internecie pełno zachwytów nad tym obiektem, a każdy głos
krytycyzmu powoduje lawinę bluzgów. "Dość już ruin w Polsce, wszystkie
należałoby je odbudować" - napisała mi pewna babka. Słusznie, ja bym
zrekonstruował także Forum Romanum, bo te kupy kamieni wyglądają mało
reprezentacyjnie.
Nie jestem przeciwny rekonstrukcjom. Wręcz przeciwnie - uważam, że budynki
zniszczone podczas działań wojennych powinny być przywrócone społeczeństwu.
Należy to jednak robić w jak najkrótszym czasie od zagłady oraz z zachowaniem
oryginalnej formy, a nie według wariacji architekta. Tego warunku często nie
dochowywano przy odbudowie starówek w polskich miastach zniszczonych w czasie
ostatniej wojny, górę brała ideologia lub wygoda. Tam jednak podnoszono z
ruiny po kilku, kilkunastu latach, a nie po kilku wiekach!
Niby o gustach się nie dyskutuje, a każdy ma własne poczucie smaku, ale - jak
dla mnie - podniecać się tym czymś to tak, jakby zachwycać się klimatem
Zakopanego i Krupówkami...
Przy "zamku" powstał hotel, restauracja, parkingi. Mam wrażenie, iż mur
wybudowano tak, aby trudno było "warownię" sfotografować nie wchodząc na teren
za kasami. Kiedyś podobno współcześni państwo na zamku żądali opłat nawet za robienie
zdjęć z zewnątrz.
Po ponownym wejściu do lasu od razu robi się mniej tłoczno. Mijamy dwa wozy
strażackie: szukają czegoś po krzakach, prawdopodobnie fałszywy alarm. Również
strażaków interesuje nasza grupa i na wiadomość, gdzie idziemy, odpowiadają
kiwając głową:
- Oj, to daleko jeszcze, daleko...
Ten las znów przypomina Skandynawię, tyle, że znacznie więcej tu śmieci. Przy
odrobinie cierpliwości umeblowalibyśmy mieszkanie.
Niektórym jednak te śmieci przeszkadzały, gdyż na poboczu leży sporo czarnych
worków pozostałych po akcji sprzątania.
Na rogatkach Zdowa wita nas bicie dzwonów oraz muzyka z "Czarnej
Madonny" odtwarzana z głośnika. Zabrakło jedynie chleba i soli. Ponieważ
trochę bolą nas plecy, to zasuwamy do niewielkiego sklepiku działającego obok
kościoła.
W sklepie tym, podobnie jak w Mirowie, obsługuje bardzo sympatyczna kobieta.
Czy to przypadek, że na Jurze za ladą są zawsze uśmiechnięte, zadowolone panie? Rozsiadamy się na stoliku przed wejściem, konsumujemy to i owo,
gadamy przez chwilę z dwójką rowerzystów. Nagle zjawia się chudy, starszy
jegomość i podsuwa pod oczy Kasi smartfona. Na szczęście na zdjęciu
nie uwiecznił swego przyrodzenia, ale worki na śmieci, które widzieliśmy w
lesie za Bobolicami.
- Ludzie zaczęli porządki sami z siebie, taka sobotnia inicjatywa - woła
zadowolony. - Aż chce się żyć!
Kolejny odcinek wędrówki to żółty Szlak
Zamonitu. Głowiliśmy się, co to takiego "zamonit", okazało się, iż połączono
słowa "zamek" i "amonit". Logiczne. Szlak wyprowadza nas na wzgórze z polanką,
gdzie Bastek znajduje hełm, znaczy garnek.
Przechodzimy pod Centralną Magistralą Kolejową: machamy do przejeżdżającego
pociągu towarowego, maszynista odpowiada syreną.
Przed nami Góra Zborów, jedno z najważniejszych miejsc wspinaczkowych
na Jurze. To całe skalne miasto.
Trzeba trochę podejść, gdyż Zborów to najwyższy punkt dawnego województwa
częstochowskiego. Mimo kończącego się dnia spotykamy jeszcze sporo wspinaczy,
a także osobnika zupełnie tam niepasującego: w dresie, białych adidasach i z
dwoma buldogami na smyczy.
Robimy ostatni krótki popas w pięknych okolicznościach przyrody i zaczynamy
schodzić. Przy zejściu zaglądamy do jednej z licznych jaskiń (w tym przypadku
"schroniska", czyli według definicji z Wikipedii:
próżni skalnej oświetlonej w całości światłem dziennym, bez względu na jej
długość, ze stropem izolującym od opadów atmosferycznych) o nazwie "Garaż". Niezłe miejsce do spania.
Coraz bliżej ku ciemności, więc postanawiamy przyspieszyć kroku i zmodyfikować
ostatnie kilometry: skrótem zbiegamy do drogi, a następnie równoległą ścieżką
przez pola omijamy zarówno Szlak Orlich Gniazd, jak i Podlesice.
Wkraczamy na teren wyglądający na dawny poligon albo półpustynię: dużo
piachów, mało drzew, a jeśli są, to takie rachityczne. Pojawia się coraz
więcej śladów samochodów, w końcu spotykamy dwa wozy zakopane w piasku i
daremnie próbujące się wydostać. Przechodzimy obok nich bez wyrzutów sumienia,
nikt im nie kazał przebijać się akurat tędy. Potem zaczynamy czuć dym, przez
krzaki błyszczą się światła ognisk, kolory namiotów, słychać głosy. Wreszcie
dochodzimy do wielkiej wiaty na skraju lasu, gdzie od początku
planowałem się rozbić. Dziś nie będziemy sami - obozuje tu kilkunastoosobowa
grupa ludzi z różnych stron (ale głównie z Myszkowa). Przyjechali - jak
wszyscy - terenówkami i założyli biwak. Ogólnie towarzystwo sympatyczne,
przyjęli nas ciepło (zwłaszcza, że konary już zapłonęły).
Namioty rozstawiamy wśród drzew (las chyba sadzono w równych rzędach
wytyczonych linijką). Idziemy szukać drewna, ale z tym jest kłopot, znacznie
łatwiej znaleźć papierzaka. Potem dołączamy do imprezy przy ognisku.
Mam wrażenie, że jestem na Przystanku Woodstock. Spoglądam w las: namioty i
zawieszone nad nimi osłony przeciwdeszczowe. Podobnie wygląda to na skraju
innych części tej ogromnej polany. Z ciemności dochodzą śmiechy, śpiewy,
muzyka. Brakuje tylko Pokojowego Patrolu. Również pod wiatą stoi niewielki
głośniczek, z którego sączą się nuty piosenek Queen i tym podobnych... Tak jak
zwykle nie lubię sztucznych dźwięków w przyrodzie, tak tym razem zupełnie mi
to nie przeszkadza. Wokół ognia toczą się różne ciekawe rozmowy, m.in. o
najbardziej paskudnych toaletach, jakie zdarzyło się spotkać za granicą 😏.
W niedzielę pogoda miała pokazać swoje złe oblicze. O świcie jeszcze jest
spokojna, ale dosłownie kilka minut po wyjściu za potrzebą zaczynają spadać
pierwsze krople. Z każdą chwilą deszcz się nasila. Niedobrze. Mamy dziś do
przejścia jeszcze dziesięć kilometrów. Co prawda w tych warunkach odpuścimy
zwiedzanie zamku w Morsku oraz Włodowice, ale na pewno i tak mocno nas zleje.
Wyłażę jako pierwszy z namiotu i dopinguję resztę do pobudki. Przy okazji
uwieczniam nasze miejsce biwakowe: wiatę skonstruowano tak sprytnie, iż można
wejść na jej dach, z czego korzystały różne dzieciaki. Szkoda tylko, że nikt
nie pomyślał o wychodku: przecież tu przewalają się tłumy ludzi, a las potem
wygląda jak wygląda.
Pakujemy mokre namioty, herbata się gotuje. Już byliśmy nastawieni na deszczową wędrówkę, gdy Gosia z Myszkowa zaproponowała podwózkę. I to nie do Mrzygłodu
(tam chcieliśmy wejść do pociągu), ale do samego Myszkowa, gdzie jest dworzec
i można się ogrzać. Dwie trzecie ekipy od razu się zgodziło!
Nie zmieścimy się z plecakami do środka, więc owijamy je w worki i ładujemy na
pakę. Zupełnie jakbyśmy wieźli trupy 😛.
Deszcz zdawał się słabnąć, ale w czasie jazdy trend się odwrócił i przyszła
solidna ulewa. Mielibyśmy niezły prysznic na szlaku.
W niedzielne, świąteczne południe Myszków jest wyludniony (jedynie
przed Żabką stała kolejka).
- Można tu w mieście zobaczyć coś ciekawego? - zagaduje Bastek do naszej
podwózowiczki przy pożegnaniu.
- Nie, raczej nie - odpowiada ona po krótkim namyśle.
No fakt, plac przy torach nie wygląda zbyt zachęcająco, choć carski dworzec
ładnie odnowiono.
I tym sposobem zakończyliśmy jurajską majówkę. Niezbyt długą, może też i
niezbyt intensywną, ale myślę, że wszyscy byli zadowoleni.
Fajny wypadzik. Też jestem zdania, że Bobolice (głównie) to istny jurajski disneyland. Jeszcze jakiś czas temu miałem w planach wypad do tych dwóch warowni, ale w miarę jak dowiadywałem się co tam się wyprawia, ochota stopniała błyskawicznie. Jakoś nie ciągnie mnie w kolejne miejsce skalane kiczem i aurą masowej hurraturystyki. Nie widzę problemu w odnawianiu tego typu obiektów i uważam że niejednokrotnie jest to dobry pomysł, ale ostatnie trendy pokazują, że rewitalizacja polega w większości na samowolnym dostosowaniu danego obiektu pod wymogi typowych Krystyn i Januszów, zjeżdżających tam nie dla danego obiektu, a miliona "atrakcji" ulokowanych w jego sąsiedztwie. Cóż...zmiany tego kierunku raczej bym nie oczekiwał. Chyba że na gorsze.
OdpowiedzUsuńP.S. Wiesz coś może, do kiedy mają być pozamykane granice z Czechami?
Januszów bym zostawił w spokoju, niektórzy to fajne chłopy ;)
UsuńNo cóż, z jednej strony Bobolice komasują masowy ruch stonki, z drugiej - jest pokusa, aby zniszczyć tak inne miejsca. Podobnie nadturystycznie to jest chyba tylko jeszcze w okolicach Ogrodzieńca.
Czesi na razie milczą jak zaklęci. Osobiście stawiam na czerwiec, ale podejrzewam, że jeśli otworzą, to tylko dla trójcy: zaszczepieni, ozdrowieńcy, przetestowani. Takie zasady mają u nich obowiązywać nawet w otwieranych ogródkach knajpianych. No chyba, że Polska trafi na zieloną listę, ale na tej na razie jest jedynie Izrael.
A jednak coś się rusza w kwestii czeskiej: podobno od jutra (15 maja) sąsiedzi Czech będą mogli wjeżdżać na ich teren, na razie tylko zaszczepieni. Więc powoli, powoli...
UsuńJa się "szczypać" nie zamierzam, natomiast przekraczanie granicy interesuje mnie w przestrzeni typowo górskiej. Do ichnich metropolii schodzić nie zamierzam. :P
UsuńCo ciekawe, mój znajomy pod koniec kwietnia jechał do Brna. Zrobił sobie na tę okoliczność specjalnie, ów- pożal się Boże- test. I co? W obie strony nikt nie poprosił go nawet o jego okazanie. Taka to ciekawostka. Czyli pewnie jak zwykle, więcej szumu w mediach niż rzeczywistych działań. Ale w tej kwestii to akurat nie pierwszyzna...
W górach nie powinno być problemów, choć teoretycznie jest szansa, że jeszcze można nas dorwać polska SG. Natomiast jeśli chodzi o kontrole drogowe to faktycznie na granicach zdarzają się rzadko, ale z tego co słyszałem, to może się takowa zdarzyć nawet w środku kraju pod sklepem czy w innym miejscu. Zatem osobiście bym nie ryzykował jazdy samochodem w głąb kraju, bo co prawda w 90% przypadków nic się nie zdarzy, ale te 10 może nas drogo kosztować.
UsuńNie polecam wjazdu do Czech na chwilę obecną bez testu lub nie będąc zaszczepionym. Znajomy zapłacił mandat 10 tyś koron za to, ze poszedł na piwo do Mikulovic :D
UsuńTo już musiała być desperacja, skoro knajpy były i tak u nich zamknięte ;) Ja generalnie za kilka dni będę się łapał na "22 dni po pierwszej dawce szczepienia", ale problemem jest straszny chaos informacyjny przy najnowszej aktualizacji przepisów: z jednej strony w dokumentach czeskich jest informacja, że zaszczepieni (i wszyscy inni, ale do 12 godzin) mogą przyjechać w dowolnym celu, z drugiej strony ambasada polska i czeska twierdzą, że turystycznie nadal nie można, co się wzajemnie wyklucza.
UsuńPS>A to gdzie go złapali? Szedł przejściem?
Fajna wycieczka z przygodami i do tego świetnie opisana. Lubię takie spokojne trasy bez tłumów, gdzie pieszy cel podróży wprawia tubylców w zdumienie ;) Nie byłam w Bobolicach, ale też rażą mnie takie przeróbki. Przede mną prawie cała Jura do odkrycia, widzę, że nawet omijając Bobolice jest co zwiedzać.
OdpowiedzUsuńWłaściwie Bobolice wziąłem na trasę tylko po to, aby pokazać i przypomnieć, dlaczego nie należy tam bywać :D Na szczęście poza tym miejscem (i Mirowem) było raczej spokojnie, co widać na zdjęciach :)
UsuńKiedyś zachwycałam się dobrym stanem zamków słowackich, aż koleżanka po filologii słowackie uświadomiła mnie, że u Słowaków, konserwacja zabytków to de facto rekonstrukcja w stylu Bobolic.
OdpowiedzUsuńI tak i nie. Tak, bo rzeczywiście w wielu przypadkach zamek z ruiny stał się znowu prawie nowy. Nie - bo jednak nie przypominam sobie rekonstrukcji typu: "z kilku ścian w cały budynek". I (chyba) nie, bo zdaje się, że Słowacy jednak nie rekonstruowali na oko, ale na podstawie jakiś źródeł.
UsuńNo i jednak te słowackie rekonstrukcje to w większości okres socjalizmu, gdzie do kwestii zabytków podchodzono dość lekko, a Bobolice to okres najnowszy, gdzie takich działaś się właściwie nie prowadzi.
Parę lat temu wzięliśmy teściową i pojechaliśmy na krótką wycieczkę, weszliśmy do środka, ale poza drożyzną to pamiętam tylko, że nie ma tam nic ciekawego, "do zwiedzenia" jest nie za wiele. Ogólnie nie warto. Do tego obecnie zagrodzony Mirów - kaszana jednym słowem.
OdpowiedzUsuńDoskonały przykład zawłaszczania przestrzeni publicznej oraz zabytków przez ludzi z grubym portfelem. W sumie wypisz wymaluj powrót do tego, co było kiedyś.
Usuń