Jeszcze kilka miesięcy temu nie wiedziałem, że w ogóle istnieje coś takiego jak Bachureň i Branisko. Dopiero poszukując miejsc do odwiedzenia na majówkę wpadł mi w oczy ten rejon. Kompletnie dla mnie nieznany, ale posiadający kilka ciekawych miejsc noclegowych w postaci chatek. No i ostatecznie okazało się, że przełom kwietnia i maja spędzę właśnie tam.
Bachureň i Branisko stanowią część Rudaw Słowackich (według podziału autorstwa J. Kondrackiego), a więc niejako była to kontynuacja tradycji, ponieważ w poprzednich latach odwiedziliśmy m.in. Murańską Planinę, Veporské vrchy oraz Volovské vrchy; można było dołożyć kolejne pasma z tej jednostki. Pasma, gdyż - choć niewielkie - są to dwie osobne grupy górskie: Bachureň leży na północ od Braniska, a granicę prawdopodobnie stanowi jedna z dolin, przynajmniej tak wynikało z mapy.
Największy problem stanowi dojazd, bowiem góry te leżą na pograniczu Spiszu i Szarysza, a więc dość daleko od Śląska. Z tego też powodu na transport komunikacją publiczną przeznaczyliśmy... całą dobę. Ale w końcu podróż to też przygoda 😛.
Skład majówkowy miał być liczniejszy, jednak życie okroiło go do trzech osób. W poniedziałkowe południe (29 kwietnia) wchodzę do pociągu Kolei Śląskich, gdzie siedzi już Aga oraz Max. Nowoczesny EZT wiezie nas do Republiki Czeskiej w akompaniamencie nieustannych komunikatów z toalety: "Drzwi otwierają się", "Drzwi zamykają się", "Woda jest spuszczana", "Pasażer robi kupę" i tym podobnych...
Za oknem leje. W Bohuminie leje jeszcze mocniej.
Na razie nam to nie przeszkadza, gdyż zaglądamy do dworcowej knajpy. Z barem stoi bardzo zafuczała baba i nie pomaga nawet głośny komentarz Maxa:
- Ona chyba nie lubi swojej pracy.
Potem zjawia się jakiś facet z dostawy i znikają na zapleczu, z którego barmanka wyłazi... zapłakana. Coś się chyba nie zgadzało z kasą, ale koniec końców jest taki, że ledwo zdążyliśmy wypić jedno piwo i zostajemy wyproszeni, bo pani jest tak załamana, że lokal zamyka...
Kręcimy się trochę po okolicy, po czym pospiesznym pociągiem przecinamy Zaolzie. Deszcz nagle urywa się na granicy czesko-słowackiej, lecz podejrzewam, że zatrzymały go nie słupki, a góry 😉.
W Żylinie ziemia wygląda już na całkiem suchą, więc nawadniamy się w znanym lokalu stacyjnym.
Kolejny zug to osobówka, zakamuflowany wehikuł czasu. Niespodziewanie przenieśliśmy się do roku 2099!
Na szczęście litery są w alfabecie łacińskim, a nie arabskim, zatem może przyszłość nie jest kompletnie stracona 😉. Ciekaw jestem czy pod koniec stulecia polskie pociągi osobowe będą osiągać takie prędkości?
Poniedziałkową podróż kończymy w Rużomberku. To też już tradycja (choć w ubiegłym roku złamana). Nastał wieczór, więc prowadzę towarzystwo do mojej ulubionej rockowej knajpy. Dzisiaj jest spokój, lecz dwa dni wcześniej organizowano tutaj koncert metalowy i musiała być niezła impreza!
Około 22.30 udajemy się na miejsce noclegowe. Mijamy podświetloną odnowioną synagogę i wspinamy się kawałek czerwonym szlakiem na Predný Čebrať. Upatrzona dawno temu przez Ecowarriora polanka to doskonała lokalizacja: kwadrans do centrum, a nikt nas tu nie będzie niepokoił.
W nocy trochę padało, więc mój świeżo zakupiony namiot mógł godnie zadebiutować. Poradził sobie znakomicie, choć nie było to żadne oberwanie chmury, tylko normalny deszcz.
Wtorek (ostatni dzień kwietnia) także będzie stał pod znakiem przejazdów. Najpierw pospieszny do Kysaka, czyli kilkaset kilometrów. W Kysaku pojawiają się pierwsze prześwity czystego nieba!
Oczekiwanie na następne połączenie umilamy sobie bardzo po słowacku, czyli zaglądamy do spelunki obok dworca. I jakby wrażenie deżawi: baba z obsługi nadąsana, a gdy chciałem odnieść szklanki, to odbiłem się od... zamkniętych drzwi!
Kolejny etap miał być pokonany pociągiem, jednak nieoczekiwanie zafundowano nam autobusową komunikację zastępczą (rzecz jasna strony www o tym milczały). Boleśnie odczuły to pęcherze i zielony skład, do którego przeskakiwaliśmy na jakimś zadupiu, powitaliśmy jak zbawienie!
Drugi postój wypadł w Sabinovie (węg. Kisszeben), mieście leżącym mniej więcej w środku Szarysza.
Tym razem wizytę w lokalnym przybytku zaproponowała Aga, więc nie miałem śmiałości oponować. Zresztą godzina na zegarku ledwo 14-ta, nigdzie nam się nie spieszy. Wejście mieliśmy z przytupem: plecakiem przewróciłem krzesło, coś tam z tyłu jeszcze spadło, aż jakiś miejscowy zawołał, żebyśmy nie demolowali knajpy 😛.
Tymczasem na dworze pogoda zaczyna się psuć... Najpierw tłumaczyłem sobie, że chmury gromadzą się nad więzieniem...
...ale kiedy rąbnęło deszczem w czasie oczekiwania na autobus to stwierdziłem, że jednak zakład karny jest niewinny.
Na szczęście w busie było ciepło i sucho, więc podróż mijała przyjemnie w towarzystwie dzieciaków wracających ze szkoły i ludzi pracy z pracy. Jechaliśmy przez pofałdowaną okolicę, a moją uwagę przykuły trzy zielone cycki. Wyglądały ciekawie...
Wieloprzesiadkową podróż zakończyliśmy w wiosce Hermanovce (węg. Sztankahermány). Dalej leje...
Deszcz przeczekujemy pod przystankiem, a kiedy się w końcu uspokaja ruszamy na mokre ulice.
Przy urzędzie gminy tabliczka wdzięczności Armii Czerwonej...
...jednak my szukamy karczmy. No i jest, na piętrze obok supermarketu. Liczyłem na jakieś jedzenie, ale z posiłków oferowali jedynie alkohol i przekąski. Cóż było robić? Zamówiliśmy u dziewczyny o białych włosach odpowiednie zestawy.
Karczma jest niewątpliwie lokalnym centrum kulturalnym, gdyż przybywa coraz więcej hermanoviczan. Minus posiada taki, że i w niej i we wszystkich zwiedzonych na Słowacji nadal można palić. W Czechach zazwyczaj knajpy są już wolne od dymu...
Czas leci bardzo szybko. Robimy także zakupy w sklepie, bo jutro pewnie nie będzie takiej możliwości.
Gdy wychodzimy na dwór jest już prawie 18.30. Ale spokojnie - trasa dojściowa na nocleg to jedynie około czterech kilometrów. Specjalnie wybrałem taką, aby organizm przyjął to na spokojnie. Dziś na pewno będziemy wędrować po paśmie Bachureň, a jutro po Branisku 😛.
Czerwony szlak przecina kilka ulic i wyprowadza nas z wioski. Na niebie taniec chmur i słońca.
Powoli nabieramy wysokości zostawiając za sobą miejscowość.
I znowu widzę te cycki!
Okazały się nimi niezbyt wysokie (do 750 metrów n.p.m.) górki pochodzenia wulkanicznego: Lysá Stráž (z lewej) oraz Stráž (w środku). Natomiast ścięty kopiec po prawej to prawdopodobnie ruiny zamku Szaryskiego (Šarišský hrad), jednego z największych na Słowacji. Oddalone są od nas o niecałe 20 kilometrów i nieustannie przyciągają mój wzrok.
Max pognał do przodu, ale zdecydował się poczekać pod krzyżem.
Wzmaga się wiatr i czuć zbliżającą się noc. W pewnym momencie mija nas jadąca z dołu terenówka. Kierowca zrobił zdziwioną minę. Mam tylko nadzieję, że nie udaje się w to samo miejsce co my!
Spoglądam za siebie. To jest ten moment, który najbardziej lubię w górach, wielokrotnie już o tym pisałem: gdy cała okolica kładzie się spać. Z jednej strony radość w sercu, a z drugiej taki lekki niepokój, że człowiek zaraz zostanie sam z przyrodą, podczas gdy cywilizacja jest gdzieś daleko i nisko. Malutkie światełka samochodów czy budynków wydają się być tak odległe... Ależ nastrojowy klimat!
Z naprzeciwka słychać warkot i terenówka wraca w dolinę. To dobrze, niepotrzebne nam było jej towarzystwo.
Prawie cały czas idziemy polanami i na skraju jednej z nich widzimy drewniany budynek. Ale to nie nasza chatka, tylko jakaś prywatna, zamknięta. Zapewne tam jechał kierowca samochodu. To jednak znak, że jesteśmy już przy przełęczy pod Mindžovą, a więc prawie u celu dzisiejszej wędrówki. W samą porę, bo zrobiło się zimno, nieprzyjemnie wieje, chmury schodzą w dół i nadciąga deszcz.
Z siodła podchodzimy trochę do góry, gdzie na łące, na prawo od szlaku, ciągnie się ściana drzew. Idziemy wzdłuż nich i po chwili w szarówce majaczą kształty zabudowań. Dotarliśmy - to útulňa Chotárna pod Mindžovou!
Obiekt wybudowany przez Klub Słowackich Turystów z Hermanovców jest bardzo profesjonalny: piętrowy domek, sporej wielkości zadaszona wiata z paleniskiem, schowek na drewno, wędzarnia. W domku piętro służy do spania, na parterze ustawiono długą ławę i kominek. Prawdopodobnie jest tu także prąd, gdyż w pomieszczeniach są lampy i kontakty, lecz zapewne włączniki są ukryte przed przypadkowymi turystami.
Dokładnie zwiedzać będziemy rano, teraz zrzucamy plecaki i bierzemy się za rozpalenie ogniska we wiacie. Wkrótce płomienie wesoło trzaskają, a na żelaznej kracie pojawiają się różne przysmaki.
Tymczasem na dworze zaczyna lać, a wieje coraz mocniej. Fajnie, że nie musimy dzisiaj rozstawiać namiotów.
Oprócz jedzenia dostarczyliśmy sobie sporą dawkę dymu, bo komin okazał się słabo drożny i co chwilę wędzone obłoki buchały na nas. Dodatkowo Aga zaczęła marudzić, że jej zimno, zatem przenieśliśmy się do domku. Drewno mieliśmy suche, więc kominek rozpalił się bardzo szybko nagrzewając pomieszczenie, a ciepłe powietrze przeniosło się także na piętro między śpiwory.
Oczywiście nie zapominamy o rozgrzewaniu się wewnętrznym 😉.
W kimono uderzamy przed północą przy akompaniamencie kropel walących po dachach. Jutro czeka nas główna majówkowa wędrówka.
Za oknem leje. W Bohuminie leje jeszcze mocniej.
Na razie nam to nie przeszkadza, gdyż zaglądamy do dworcowej knajpy. Z barem stoi bardzo zafuczała baba i nie pomaga nawet głośny komentarz Maxa:
- Ona chyba nie lubi swojej pracy.
Potem zjawia się jakiś facet z dostawy i znikają na zapleczu, z którego barmanka wyłazi... zapłakana. Coś się chyba nie zgadzało z kasą, ale koniec końców jest taki, że ledwo zdążyliśmy wypić jedno piwo i zostajemy wyproszeni, bo pani jest tak załamana, że lokal zamyka...
Kręcimy się trochę po okolicy, po czym pospiesznym pociągiem przecinamy Zaolzie. Deszcz nagle urywa się na granicy czesko-słowackiej, lecz podejrzewam, że zatrzymały go nie słupki, a góry 😉.
W Żylinie ziemia wygląda już na całkiem suchą, więc nawadniamy się w znanym lokalu stacyjnym.
Kolejny zug to osobówka, zakamuflowany wehikuł czasu. Niespodziewanie przenieśliśmy się do roku 2099!
Na szczęście litery są w alfabecie łacińskim, a nie arabskim, zatem może przyszłość nie jest kompletnie stracona 😉. Ciekaw jestem czy pod koniec stulecia polskie pociągi osobowe będą osiągać takie prędkości?
Poniedziałkową podróż kończymy w Rużomberku. To też już tradycja (choć w ubiegłym roku złamana). Nastał wieczór, więc prowadzę towarzystwo do mojej ulubionej rockowej knajpy. Dzisiaj jest spokój, lecz dwa dni wcześniej organizowano tutaj koncert metalowy i musiała być niezła impreza!
Około 22.30 udajemy się na miejsce noclegowe. Mijamy podświetloną odnowioną synagogę i wspinamy się kawałek czerwonym szlakiem na Predný Čebrať. Upatrzona dawno temu przez Ecowarriora polanka to doskonała lokalizacja: kwadrans do centrum, a nikt nas tu nie będzie niepokoił.
W nocy trochę padało, więc mój świeżo zakupiony namiot mógł godnie zadebiutować. Poradził sobie znakomicie, choć nie było to żadne oberwanie chmury, tylko normalny deszcz.
Wtorek (ostatni dzień kwietnia) także będzie stał pod znakiem przejazdów. Najpierw pospieszny do Kysaka, czyli kilkaset kilometrów. W Kysaku pojawiają się pierwsze prześwity czystego nieba!
Oczekiwanie na następne połączenie umilamy sobie bardzo po słowacku, czyli zaglądamy do spelunki obok dworca. I jakby wrażenie deżawi: baba z obsługi nadąsana, a gdy chciałem odnieść szklanki, to odbiłem się od... zamkniętych drzwi!
Kolejny etap miał być pokonany pociągiem, jednak nieoczekiwanie zafundowano nam autobusową komunikację zastępczą (rzecz jasna strony www o tym milczały). Boleśnie odczuły to pęcherze i zielony skład, do którego przeskakiwaliśmy na jakimś zadupiu, powitaliśmy jak zbawienie!
Drugi postój wypadł w Sabinovie (węg. Kisszeben), mieście leżącym mniej więcej w środku Szarysza.
Tym razem wizytę w lokalnym przybytku zaproponowała Aga, więc nie miałem śmiałości oponować. Zresztą godzina na zegarku ledwo 14-ta, nigdzie nam się nie spieszy. Wejście mieliśmy z przytupem: plecakiem przewróciłem krzesło, coś tam z tyłu jeszcze spadło, aż jakiś miejscowy zawołał, żebyśmy nie demolowali knajpy 😛.
Tymczasem na dworze pogoda zaczyna się psuć... Najpierw tłumaczyłem sobie, że chmury gromadzą się nad więzieniem...
...ale kiedy rąbnęło deszczem w czasie oczekiwania na autobus to stwierdziłem, że jednak zakład karny jest niewinny.
Na szczęście w busie było ciepło i sucho, więc podróż mijała przyjemnie w towarzystwie dzieciaków wracających ze szkoły i ludzi pracy z pracy. Jechaliśmy przez pofałdowaną okolicę, a moją uwagę przykuły trzy zielone cycki. Wyglądały ciekawie...
Wieloprzesiadkową podróż zakończyliśmy w wiosce Hermanovce (węg. Sztankahermány). Dalej leje...
Deszcz przeczekujemy pod przystankiem, a kiedy się w końcu uspokaja ruszamy na mokre ulice.
Przy urzędzie gminy tabliczka wdzięczności Armii Czerwonej...
...jednak my szukamy karczmy. No i jest, na piętrze obok supermarketu. Liczyłem na jakieś jedzenie, ale z posiłków oferowali jedynie alkohol i przekąski. Cóż było robić? Zamówiliśmy u dziewczyny o białych włosach odpowiednie zestawy.
Karczma jest niewątpliwie lokalnym centrum kulturalnym, gdyż przybywa coraz więcej hermanoviczan. Minus posiada taki, że i w niej i we wszystkich zwiedzonych na Słowacji nadal można palić. W Czechach zazwyczaj knajpy są już wolne od dymu...
Czas leci bardzo szybko. Robimy także zakupy w sklepie, bo jutro pewnie nie będzie takiej możliwości.
Gdy wychodzimy na dwór jest już prawie 18.30. Ale spokojnie - trasa dojściowa na nocleg to jedynie około czterech kilometrów. Specjalnie wybrałem taką, aby organizm przyjął to na spokojnie. Dziś na pewno będziemy wędrować po paśmie Bachureň, a jutro po Branisku 😛.
Czerwony szlak przecina kilka ulic i wyprowadza nas z wioski. Na niebie taniec chmur i słońca.
Powoli nabieramy wysokości zostawiając za sobą miejscowość.
I znowu widzę te cycki!
Okazały się nimi niezbyt wysokie (do 750 metrów n.p.m.) górki pochodzenia wulkanicznego: Lysá Stráž (z lewej) oraz Stráž (w środku). Natomiast ścięty kopiec po prawej to prawdopodobnie ruiny zamku Szaryskiego (Šarišský hrad), jednego z największych na Słowacji. Oddalone są od nas o niecałe 20 kilometrów i nieustannie przyciągają mój wzrok.
Max pognał do przodu, ale zdecydował się poczekać pod krzyżem.
Wzmaga się wiatr i czuć zbliżającą się noc. W pewnym momencie mija nas jadąca z dołu terenówka. Kierowca zrobił zdziwioną minę. Mam tylko nadzieję, że nie udaje się w to samo miejsce co my!
Spoglądam za siebie. To jest ten moment, który najbardziej lubię w górach, wielokrotnie już o tym pisałem: gdy cała okolica kładzie się spać. Z jednej strony radość w sercu, a z drugiej taki lekki niepokój, że człowiek zaraz zostanie sam z przyrodą, podczas gdy cywilizacja jest gdzieś daleko i nisko. Malutkie światełka samochodów czy budynków wydają się być tak odległe... Ależ nastrojowy klimat!
Z naprzeciwka słychać warkot i terenówka wraca w dolinę. To dobrze, niepotrzebne nam było jej towarzystwo.
Prawie cały czas idziemy polanami i na skraju jednej z nich widzimy drewniany budynek. Ale to nie nasza chatka, tylko jakaś prywatna, zamknięta. Zapewne tam jechał kierowca samochodu. To jednak znak, że jesteśmy już przy przełęczy pod Mindžovą, a więc prawie u celu dzisiejszej wędrówki. W samą porę, bo zrobiło się zimno, nieprzyjemnie wieje, chmury schodzą w dół i nadciąga deszcz.
Z siodła podchodzimy trochę do góry, gdzie na łące, na prawo od szlaku, ciągnie się ściana drzew. Idziemy wzdłuż nich i po chwili w szarówce majaczą kształty zabudowań. Dotarliśmy - to útulňa Chotárna pod Mindžovou!
Obiekt wybudowany przez Klub Słowackich Turystów z Hermanovców jest bardzo profesjonalny: piętrowy domek, sporej wielkości zadaszona wiata z paleniskiem, schowek na drewno, wędzarnia. W domku piętro służy do spania, na parterze ustawiono długą ławę i kominek. Prawdopodobnie jest tu także prąd, gdyż w pomieszczeniach są lampy i kontakty, lecz zapewne włączniki są ukryte przed przypadkowymi turystami.
Dokładnie zwiedzać będziemy rano, teraz zrzucamy plecaki i bierzemy się za rozpalenie ogniska we wiacie. Wkrótce płomienie wesoło trzaskają, a na żelaznej kracie pojawiają się różne przysmaki.
Tymczasem na dworze zaczyna lać, a wieje coraz mocniej. Fajnie, że nie musimy dzisiaj rozstawiać namiotów.
Oprócz jedzenia dostarczyliśmy sobie sporą dawkę dymu, bo komin okazał się słabo drożny i co chwilę wędzone obłoki buchały na nas. Dodatkowo Aga zaczęła marudzić, że jej zimno, zatem przenieśliśmy się do domku. Drewno mieliśmy suche, więc kominek rozpalił się bardzo szybko nagrzewając pomieszczenie, a ciepłe powietrze przeniosło się także na piętro między śpiwory.
Oczywiście nie zapominamy o rozgrzewaniu się wewnętrznym 😉.
W kimono uderzamy przed północą przy akompaniamencie kropel walących po dachach. Jutro czeka nas główna majówkowa wędrówka.
Czasami jeżdżę pociągami KD, a te potrafią się rozpędzić sporo ponad 130 km/h.
OdpowiedzUsuńJestem ciekaw czy u Was też padał śnieg ? ;)
Zdaje się, że nowe Pesy Link i Impulsy z KD mają prędkość eksploatacyjną nawet do 160, ale nie przypominam sobie abym jechał powyżej 110... Zazwyczaj jak się pociąg rozpędzi to zaraz musi zwalniać :P, no i stan torów bywa różny. Większość taboru to jednak jeździ do maksymalnie 120...
UsuńŚniegu, na szczęście, nie doświadczyliśmy, ale chłodnawo czasem było :D
No, cycki naprawdę fajne. ;) Trochę przywodzą na myśl nasze Sokoliki, albo izolowane szczyty Gór Łużyckich i Czeskiego Średniogórza. Czekam na c.d.
OdpowiedzUsuńP.S. Możesz napisać coś więcej o tym namiociku? Całkiem sympatyczny. :)
Najtańsza opcja z Decathlonu za 100 złotych. Waga 2,2 kg, wodoodporność niby tylko 2 tysiące, ale to ichniejszy standard i czytając opinie - ludzie sobie chwalą. Ja na razie też, choć tylko przespałem w nim jedną noc. Ważne, że ma normalny tropik i podłogę, a nie szmatę.
UsuńFaktycznie jest podobieństwo do Sokolików, choć bardziej rozrzucone :)
W Polsce pociągi osobowe jeżdżą szybciej niż 120 km/h - na trasie Poznań - Kutno.
OdpowiedzUsuń