Odcinek między Chatką Górzystów i schroniskiem Orle można
przebyć w nieco ponad godzinę, mi zajmuje to trochę dłużej. Nie muszę się spieszyć, jeśli pora młoda, pogoda nienajgorsza, a okolica piękna.
Przerwy w pokrywie śnieżnej są głównie tam, gdzie ciurkają małe potoczki
spływające do Izery (Jizera, Iser).
Izera jest dopływem Łaby, a ta sunie aż do Morza Północnego. Jesteśmy więc na
bardzo niewielkim skrawku Polski, który nie stanowi zlewiska Bałtyku
(dokładnie to 0,3 procenta powierzchni RP 😏).
Mostek nad potokiem Kobyła (Kobelwasser). Według mapy to granica
pomiędzy powiatem lwówieckim, a karkonoskim. Ten drugi jeszcze kilka lat temu
zwał się jeleniogórskim, ale włodarze argumentowali, że biedni turyści nie
wiedzą, że są tu Karkonosze (nawet w Izerach), więc należy go przemianować.
Teraz podobne cyrki wyrabia się z powiatem wałbrzyskim, który chcą nazwać...
sudeckim!
Wokół potoku rozciąga się Kobyla Łąka (Kobelwiese). Często uważana,
choć błędnie, za część Hali Izerskiej. Ciekawe, że w tym przypadku w polskiej
nazwie jest "łąka", a nie "hala" jak u sąsiadki.
Do końca ostatniej wojny na polanie istniała niewielka
osada Kobelhäuser, przysiółek Gross Iser. Kilka domów, po
wypędzeniu mieszkańców przez krótko służyły wopistom, dziś prawie nie ma
po nich śladu.
Łąka i hala tworzą wspólny rezerwat "Torfowiska doliny Izery".
Rzeka płynie wartko i radośnie. Słupki graniczne są prawie niewidoczne,
dostrzegłem tylko jednego lub dwa, więc czasem łatwo przegapić, że na drugim
brzegu jest już liberalny... tfu, liberecki kraj. Łatwo również zapomnieć, że
przez kilkadziesiąt lat teren ten był prawie niedostępny dla zwykłego turysty.
Wiata dla turystów. Na tablicy prośba o zachowanie porządku i lista zakazów.
Wśród rysunków jest również przekreślony człowiek robiący kupę w lesie.
Wiadomo, wdepnąć w kupę to nic miłego, ale jestem ciekaw jaką radę dla
osobnika w potrzebie mają leśnicy, skoro do najbliższej toalety można nie
zdążyć?
Łąki się skończyły, zaczął się las. Innych ludzi nadal brak, dopiero przy
szlaku prowadzącym do mostu na Izerze pojawił się narciarz. Najpierw zaczął
cisnąć w moją stronę, potem jakby się wystraszył mego widoku i spanikowany
pognał w przeciwnym kierunku.
Przyglądam się mostkowi, po którym przełażę. Wśród kamieni widzę datę. 1888?
1898? A może 1988?
Drzewa się rozrzedzają i pojawia się odsłonięta przestrzeń z budynkami. Jedna
z ostatnich ostoi cywilizacji w okolicy, czyli teren dawnej huty szkła
Carlsthal (Karlsthal). Hutę zamknięto jeszcze w XIX wieku, później
zamiast szklarzy kręcili się tu leśnicy i turyści, bo przy drodze stała
popularna gospoda. A jeszcze później - wiadomo...
Przez cały okres PRL-u Dolina Karola, która stała się Orlem,
była zamknięta dla masowej turystyki. Czasem organizowano tu Biegi Piastów
albo przejście z przewodnikiem w towarzystwie wopistów. Od lat 90. ponownie
stała się dostępna dla wszystkich chętnych.
Poniżej pocztówka z końca 19. stulecia albo z przełomu wieków. Najwyższy
obiekt to nieczynna już wówczas huta, którą kilka lat później rozebrano. Po
prawej budynek z wieżyczką używany przez administrację obiektu, następnie jako
leśniczówka, a dziś to prywatne schronisko. Jeszcze bardziej na prawo gospoda.
Widok z mniej więcej tego samego miejsca w 2023 roku. Oprócz
administracji/schroniska z oryginalnej zabudowy przetrwała także dawna
szlifiernia, ale tak ją wybielono z
zewnątrz, że ciężko poznać.
Młodszą historię mają dwa obite drewnem budynki, gdyż są z lat 30. XX wieku.
Wybudowano je dla Grenzschutzu strzegącego niedalekiej granicy z
Czechosłowacją. W czasie wojny kurowali się w nich żołnierze Wehrmachtu, za
komuny siedzieli wopiści. Breslau i Glogau, przy czym nigdy nie
wiem który jest który, bo w internecie podawane są dokładnie sprzeczne opinie.
Więcej jednak wskazuje, że Breslau stoi na pierwszym planie.
Nie wiem jaką historią ma ta szopa. Może krótką, może to całkiem młody
składzik sprzętu? Znalazłem informacje, że to pozostałość po
barakach Reichsarbeitsdienstu, w których nocowali robotnicy leśni.
Ale one chyba stały po drugiej stronie drogi...
Pod względem architektonicznym budynek schroniska jest niewątpliwie bardzo
miły dla oka.
Wchodzę do środka, a za drzwiami wita mnie... remont! Cudnie. Na szczęście
bufet i jadalnie przeniesiono na piętro, gdzie przedtem jeszcze nie byłem.
Obsługa to chyba w całości Ukraińcy, ale na szczęście nie ma problemu z
dogadaniem się. To powinno być oczywiste, ale kilka lat temu nie zawsze tak to wyglądało. Pytam się, czy mogę gdzieś zostawić plecak. Nie tylko mogę, ale
dostaję też klucz do pokoju. Raczej nie ma tłumów nocujących, więc i pokój
jest już wolny. W tym celu muszę się przejść do domniemanego Breslaua,
gdzie schronisko ma część noclegową.
Zostawiam w plecaku tylko najpotrzebniejszy rzeczy i
zielonym szlakiem obok Granicznika (Mohheinrichfels) w kwadrans docieram do mostu na Izerze. To co najmniej czwarta graniczna
przeprawa w tym miejscu: pierwszą zniosła powódź, drugą wysadzili wopiści,
trzecią trzeba było rozebrać z powodu stanu grożącego zawaleniem.
Najnowszy Karlovský most (Karlsthaler Brücke) otwarto w
2021 roku.
Zamiast iść najkrótszym szlakiem to kawałek za granicą skręcam w lewo i
przekraczam potok Jizerka (Kleine Iser). Metalowa kładka świeci się
nowością, stara drewniana leży w wodzie. Zdecydowanie takie konstrukcje nie
mają łatwo w surowym klimacie, choć prusko-austriacki most z początku
ubiegłego stulecia przetrwał kilkadziesiąt lat.
Nabieram nieco wysokości podążając ścieżką edukacyjną, która potem łączy się
ze szlakiem czerwonym. Można nim dojść aż do
Harrachova, choć ja uderzam w przeciwną stronę omijając
Bukovec (Buchberg), bazaltowy stożek górujący nad okolicą. Nawet
zastanawiałem się, czy nie zaliczyć szczytu, ale ograniczam się do wypicia
smacznej wody ze źródełka 😏. O ile przy schronisku Orle kręciło się trochę
ludzi, zwłaszcza narciarzy, to tutaj nie widać śladów innych turystów.
Wychodzę na południowym skraju Jizerki (Klein Iser), kiedyś mniejszej "siostry" wioski Gross Iser. Obie miejscowości oddalone były od siebie o
jakieś trzy, cztery kilometry. Tutaj, podobnie jak w Carlsthal, także działała
huta szkła, która pracowała aż do początku XX wieku. Klein Iser miała dużo
więcej szczęścia niż Gross: po wywózkach i rozbiórkach ostało się w niej
kilkanaście domów, wszystkie zabytkowe i chyba wszystkie ładne dla oka.
Ogłoszone zostały wiejskim rezerwatem architektury. Jak widać w tym przypadku
położenie graniczne oraz komunistyczny reżim nie oznaczały końca historii.
Wjazd na teren osady możliwy jest tylko z zezwoleniem, więc część samochodów
zostawiono na płatnym parkingu przy wjeździe. Obok jest restauracja, która
powinna być otwarta, ale nie jest. Cisnę więc do szeroko rozumianego centrum.
Detale mijanych chałupek.
Najbardziej okazałe budynki wznoszą się przy skrzyżowaniu szlaków. Najpierw
stoi hotel-restauracja Pyramida (Pyramide). Starsza część to chałupa
z XIX wieku służąca pierwotnie jako szlifiernia szkła, nowszą wielką salę
wybudowano w 1927 roku. Nazwa pochodzi od pobliskiego pomnika ufundowanego w
latach 20. dziewiętnastego stulecia ku czci (prawdopodobnie) hrabiom
Clam-Hallas, właścicielom okolicznych dóbr.
Powyżej jest Panský dům (Herrenhaus), datowany na rok 1829.
Powstał razem z zabudowaniami huty na polecenie "króla szklarzy" Franza
Riedla. Wszystkie te budynki przeszły na początku tego wieku kompleksowe
remonty, które były konieczne po latach zaniedbania.
Podczas mojej ostatniej wizyty w Jizerce niezbyt miło wspominam skorzystanie z
restauracji w Panským domu, głównie z powodu obsługi. Nie mam jednak
wyboru, jedyny otwarty lokal konsumpcyjny to Pyramida, należący do tych
samych właścicieli co Panský dům. Jednak tym razem wrażenie z obiadu są
zupełnie inne, bardzo pozytywne!
W wielkiej sali w ciągu dnia działa samoobsługa. Wybieram sobie jedno z dań
obiadowych, ceny są podobne jak w schronisku Orle, ale zamiast plastikowych
jednorazówek dostaję normalną zastawę. Piwa oczywiście tańsze. Stawiam na
nieśmiertelne knedliki z gulaszem, całkiem smaczne. Pani za barem bardzo
sympatyczna i do tego Czeszka. Ukraińskiego nie słychać, za to z kuchni
dochodzi... polska mowa.
Siedzę tu półtorej godziny. Jest ciepło, przyjemnie, a za oknami powoli robi
się coraz bardziej szaro. Przez ten czas przez restaurację przewija się
kilkanaście osób. Nie słychać przybyszów z drugiej strony Izery, dominują
narciarze. Pojawia się też kilku starszych brodatych facetów wyglądających na
miejscowych, a nie turystów. Byłby to spory procent populacji, bowiem według
oficjalnych statystyk Jizerka posiada osiemnastu stałych mieszkańców 😏 (w
czasach największej świetności ponad cztery setki).
Wychodzę przed szesnastą. Do Polski będę wracał krótszym szlakiem
żółtym.
Przekraczam Jizerkę, nad którą przycupnął kompleks dawnego tartaku.
Na skraju łąk i lasów spotykam dwójkę czeskich narciarzy. Starszy pyta się
mnie, czy szedłem kiedyś tą trasą, na co ja odpowiadam, że nie (choć chyba
kiedyś to już czyniłem).
- Trzeba uważać, są różne nieprzyjemne niespodzianki.
No to idę i cały czas uważam, ale żadnych niespodzianek nie widzę. Mogły one
czekać na użytkowników nart, bowiem co jakiś czas zdarzały się dziury
przepuszczające wodę.
Do granicznego mostu dochodzę już po ciemku.
Żeby nie pochodzić znowu pod Granicznik wybieram okrężną trasę narciarską,
która okresowo pozbawiona jest śniegu. Na skrzyżowaniu z czerwonym prawie
zderzam się z grupą hałasujących młodych Ukraińców. Niechybnie musieli być na
jakimś szkoleniu wojskowym albo manewrach, no bo przecież niemożliwe, żeby
bawili się w polsko-czeskich górach, gdy ich kraj walczy o przetrwanie?
Wpadam do Breslaua i przebieram się w strój wieczorowy. Pani z obsługi
mówiła, że bufet w Orlu będzie działał do osiemnastej. Mam jeszcze prawie
godzinę zapasu, ale wolę nie przybywać na ostatni moment. Otwieram drzwi
głównego budynku, a tam... pusto i ciemnawo. Cóż za zaskoczenie.
Słychać jakiś głos z góry, gdzie świeci się słabe światło.
- W czym pomóc? - dopytuje tęgi facet, możliwe, że właściciel. Zagaduję o
bufet. - Młyna też się nie uruchamia, żeby zmielić jedno zboże - kiwa
głową.
Niby tak, lecz gdzie te czasy, że schronisko było otwarte od rana do wieczora,
niezależnie od frekwencji? Bo zawsze mógł się zjawić jakiś turysta. W końcu na
tym polegało schronisko! Piwo w końcu dostaję, ale został niesmak. Pytam się, czy mogę je wypić w korytarzu na dole.
- Tak, byle niezbyt długo.
Aha.
Po mnie zjawia się jeszcze babka, zdaje się, że widziałem ją na nartach na
skraju Hali Izerskiej. Jedyna nocująca oprócz mnie. Dla niej znalazłoby się i
jedzenie, mnie go nikt nie proponował...
Znowu więc wieczór spędzam w pokoju. Ciepłym, ale przez stare okna przebija
się wiatr, więc musiałem je jakoś zakryć. Lektura, słuchanie radia, choć
mało która stacja się pojawiała. I nagle słyszę hałas z dworu... Wyglądam, a
tam leje jak z cebra! Szykuje się mocna odwilż! Potem co jakiś wychodzę na
zewnątrz sprawdzić jak tam opady i zawsze (!), jak za dotknięciem
czarodziejskiej rurki, z innych drzwi wyskakują Ukraińcy, dla których jest to
sygnał na kolejnego papierosa! Jako jedyny nie palę, więc patrzą na mnie jak
na idiotę, zatem rezygnuję z dalszych kontroli pogody. Co nie zmienia faktu,
że gdy wyłażę do toalety, to i tak za każdym razem zaczyna się szuranie u
sąsiadów, bo może ktoś idzie na fajkę?!
Rano przecieram oczy ze zdumienia, bowiem za oknem... śnieżyca! Opady deszczu
zmieniły się w śnieg i nawaliło go już na tyle dużo, że drzewa zrobiły się
białe!
Na dworze nie ma żadnych śladów od strony Hali Izerskiej, a i do głównego
budynku mało kto szedł. Uderzam na śniadanie i żeby zapłacić za nocleg
(cena wyższa, niż na stronie internetowej). W środku buzuje
kominek, w sam raz, żeby nastawić się psychicznie na dalszą drogę.
W przypadku deszczu prawdopodobnie skróciłbym trasę i poszedł od razu na
Polanę Jakuszycką. Ale nie leje, śnieg też przestał padać i zrobiła się po prostu
piękna zima, zatem wybiorę się nieco dalej.
Ciekawe kiedy ostatni raz używano ten sprzęt?
Na południe prowadzi od Orla tylko jeden szlak, koloru
zielonego, więc początkowo nie mam
wyboru. Mija mnie kilku narciarzy intensywnie pracujących kijkami.
Podróż przy takiej aurze to czysta przyjemność. Nawet na chwilę wyszło
słońce!
Na Rozdrożu pod Działem Izerskim spotykam wiatę, a w niej jedynego
piechura. Wiata, jak wiele izerskich, wygląda nieźle, ale podobno to pozory,
bo przy intensywnych deszczach większość i tak przecieka!
Mnogość tych tablic sugeruje, jacy turyści są w tym rejonie większością w
zimie.
Ciągnę dalej zielonym. Znikają inni
ludzie, zostały po nich tylko dwa ślady narciarskie co jakiś czas przykryte warstwą nawianego śniegu.
Czasem robi się mała zamieć.
Po trzech kwadransach dochodzę do granicy z Republiką Czeską. W tym miejscu
przebiega ona dopiero od 1958 roku. Wcześniej jeszcze przez półtora kilometra
ciągnęła się Polska Ludowa, a przed nią Niemcy. W latach 50. między PRL-em i
Czechosłowacją doszło do wielkiej wymiany terytoriów, jedna z nich dotyczyła
okolicy, którą mam przede mną. Polska oddała Pepikom końcowy odcinek
Kolei Izerskiej (Zackenbahn), stację kolejową i dwa
przysiółki: Tkacze (niedokładnie przetłumaczone ze Strickerhäuser) oraz Zieliniec (Hoffnungsthal). W zamian za to otrzymała południowe zbocza góry
Kocierz (Kacirske Kamene, Katzenstein). Już na pierwszy rzut oka widać, kto bardziej zyskał na tej wymianie, jednak trzeba pamiętać,
że polska strona w ogóle nie wykorzystywała możliwości, jakie miały oddane
tereny. Pociągi osobowe już tam nie dojeżdżały, przysiółki nie były zamieszkałe, a turystykę
uniemożliwiały restrykcyjne przepisy graniczne. PRL zatem praktycznie nic
nie tracił, ale Czesi wykorzystały potencjał nabytków: Tkacze stały
się Mýtinami, a dzięki położonemu w nich dworcowi pobliski Harrachov
(Harrachsdorf) uzyskał połączenie kolejowe z resztą kraju.
Ruch do Polski był zawieszony na kilka dekad, przywrócono go dopiero w
2010 roku. Obecnie pociągi jeżdżą dość często, w grudniu co dwie godziny.
Ponieważ aż tak bardzo mi się nie spieszy, więc pierwsze co robię, to
kieruję się w stronę dworca.
Brak tu kasy, ale działa sympatyczna knajpka, którą miałem okazję już przetestować 😊. Mam szczęście, ponieważ w tygodniu świątecznym otwiera
się w środę, czyli właśnie dzisiaj. W środku jest chłodnawo, więc oprócz
piwa zamawiam także rozgrzewającą zupę.
Czekając na mój skład kręcę się przed dworcem. Dziś Mýtiny ponownie są
zamieszkałe, funkcjonuje pole golfowe i wyciąg narciarski. Na części ich
terytorium wybudowano nową drogę prowadzącą do Harrachova.
Pojawia się mój niebieski szynobus, więc wskakuję na pokład i kupuję
bilet przejściowy do Polany Jakuszyckiej. Dopiero po polskiej stronie
wchodzą inni turyści. Jeden starszy facet dopytuje się o mój wyjazd, po
czym nagle mówi:
- Żona mi pisała, że telewizję wyłączyli! Coś niesamowitego!
- Jak to wyłączyli? - dziwię się.
- Noo, TVP zamilkł. Ja to mam w dupie, ale co żona będzie oglądać?!
A tymczasem za oknem obserwuję, że zima kończy się tak szybko, jak się
zaczęła: w Szklarskiej Porębie praktycznie brak śniegu. Cieszę się zatem
podwójnie, że trafiły mi się takie warunki w Górach Izerskich!
Gdy miałem kilka lat (może 4-5) doszliśmy na Lipowską. Zlani, mokrzy. Rano budzimy się w innym świecie - wszędzie pełno śniegu - fajnie tak mieć, zazdroszczę Ci tego :)
OdpowiedzUsuńIzerka piękna jest, ale szczerze to jednak latem tam było ładniej - choć same Izery wyglądają zimą też ok, to jednak hale, łąki pod śniegiem tracą cały urok - oczywiście dla mnie.
Jednak wolę łąki pod śniegiem niż takie burozielone coś, co mamy w tym momencie. Zima bez zimy jest dla mnie straszna.
UsuńA i kiedyś w majówkę poszliśmy spać w Górach Sowich wiosną, a obudziliśmy w zimę :D
Dla mnie pozimie to najgorszy okres, wolę późną jesień niż marzec, czy też tak jak teraz luty bez śniegu. W majówkę to musiało Was nieźle zadziwić ;)
UsuńTo było w Zygmuntówce w Górach Sowich i ten majowy atak zimy sparaliżował wszystko od Sudetów po Wrocław :P
Usuń