czwartek, 4 września 2014

W bałkańskim kotle: Kosowo - Mitrovica i Prisztina

Przekroczenie granicy serbsko-kosowskiej (dla jednych to granica międzypaństwowa, dla innych między dwiema serbskimi prowincjami) było najszybsze podczas tego wyjazdu. Zero ruchu, Serb bardzo szybko, po drugiej stronie kilka pytań (do tej pory nie wiem, kto tam siedział - mundur wydawał się kosowski, ale człowiek mówił ze wschodnim akcentem, a tego terenu pilnują żołnierze ukraińscy) i wjeżdżam... jedyny zgrzyt to fakt, że na przejściu nie można wykupić obowiązkowego ubezpieczenia samochodowego (ZK nie jest honorowana) - w tym celu mam się udać do Mitrovicy. Fajnie, a jak bym wcześniej miał jakąś stłuczkę?

W telefonie wyświetla mi się informacja: "Witamy w Monako"! Prawdopodobnie władze kosowskie dogadały się ze śródziemnomorskim księstwem i te "wypożycza" im usługi telefoniczne, więc stawki obowiązują takie jak na terenie Unii Europejskiej.

Tę część Kosowa nadal zamieszkują Serbowie, jest więc pod pewnymi względami bardziej serbska niż Republika Serbii. Setki flag wzdłuż granic, jugosłowiańskie (nawet nie serbskie) tablice miejscowości, wreszcie plakaty przypominające podróżnym, gdzie są.


Nie trwa to jednak długo - po kilkunastu kilometrach wewnątrz-etniczna granica, zasieki, próg zwalniający i wieża z żołnierzami KFOR, po czym wjeżdżamy na tereny albańskie. Wkrótce potem już rogatki najbardziej zapalnego punktu w Kosowie - Mitrovicy.


Ciekawa jest kwestia nazewnictwa - ponieważ w Serbii jest kilka Mitrovic, dla Serbów to Kosovska Mitrovica. W Kosowie innych Mitrovic nie ma, więc Albańczycy opuszczają przymiotnik (Mitrovicë) i w takiej też wersji podają po serbsku. A w latach 1981-1991 obowiązywała oficjalna nazwa Titova Mitrovica / Mitrovica e Titos 😛.
Miasto w zdecydowanej większości jest albańskie, ale w północnych dzielnicach, za rzeką Ibar, mieszka około 10 tysięczna społeczność serbska. Ta północna Mitrovica funkcjonuje de facto jak osobne miasto, nie uznając oczywiście władz kosowskich: ma osobny herb, zupełnie inny od albańskiego, napisy są tylko po serbsku, w obiegu dinar, działa tutaj serbskojęzyczny Uniwersytet z Prisztiny, po tym jak jego studentów i nauczycieli wypędzono ze stolicy Kosowa. Jest to też nieformalna stolica kosowskich Serbów.

Parkuję po stronie albańskiej, przy głównej drodze - znaki parkingu są tylko dla dekoracji 😉. Wokół nowe i budowane budynki, typowy bałkański bałagan, albańskie flagi - nie mogło zabraknąć też pomnika UCK.


Powoli zbliżamy się do rzeki i słynnego mostu...


Most na Ibarze zawsze był najbardziej zapalnym punktem w tym podzielonym mieście - odbywały się tutaj demonstracje, dochodziło do krwawych zamieszek. Do dzisiaj strzegą go włoscy Carabinieri (nie wiem czy wybrali dobrą nację do tego zadania), choć są pewne oznaki uspokojenia...


Po środku stoją klomby i zielona trawa jako "Park pokoju". Za rzeką witają serbskie flagi i resztki barykady, wzniesionej przez Serbów po proklamowaniu przez Kosowo niepodległości, a rozebranej w czerwcu tego roku. Co z tego, skoro przejechać i tak nie można?



Za Ibarem inny świat, przypominający dawną Jugosławię. Architektura jak z lat 70. i 80., działa Jugobanka, która w Serbii została zlikwidowana już ponad 10 lat temu. Zamiast McDonalda - McMilutin 😛.




Widać różnicę pomiędzy dwoma częściami miasta - w albańskiej ciągle się coś wznosi, tutaj widać zastój i marazm. No bo kto by miał tu inwestować? Belgrad biedny, a mafia serbska nie jest tak prężna jak albańska...

Samochody jeżdżą bez tablic rejestracyjnych (odmawiają założenia kosowskich) albo na współczesnych serbskich z literami KM. Jak widać kosowska policja to toleruje...


Jest też wielki baner z bohaterami kosowskich Serbów.


Rozumiem Milosevica i Putina, ale w czym pajac Łukaszenka zasłużył się dla miejscowych?

W relacjach z tego miejsca sprzed kilku lat pisano, że właściwie poza nielicznymi szurniętymi turystami i oficjelami z KFOR czy EU nikt nie przechodzi z jednej strony na drugą. Teraz widziałem całkiem sporo osób kursujących tam i z powrotem - z siatkami na zakupy. Ciekawe kto chodzi do kogo? Faktem jest, że po serbskiej stronie są też niewielkie albańskie enklawy...


Wracamy na albańską stronę... z jednej strony obserwuję ruch na głównej alei...


.. z drugiej szukam możliwości zakupu ubezpieczenia. W końcu proszę o pomoc miejscowych - albańska burza mózgów i kierują nas na jakieś zadupie, gdzie jest izba celna czy coś takiego. Po lekkim błądzeniu udaje mi się trafić i nawet kupić ten dokument, ale pan urzędnik wypełniał go tak, jakby robił to pierwszy raz w życiu (skąd my to znamy?). Zaglądamy też do supermarketu, chyba jednego z większych w mieście - jakieś 80% towarów importowanych z Niemiec, rzadziej z innych krajów EU. Własnych marek ledwie garstka (jest w Kosowie tylko jeden browar...).

Obrazki z głównej drogi na Prisztinę - kolejne nowe meczety o rozmaitych kształtach...


...plaga wesel (większość na zachodnich blachach)...


...bazy wojskowe, gdzie można okazyjnie kupić tylko raz porzucony karabin...


...sporadyczny sprzęt KFOR...


Co najmniej połowa drogi jest w kompletnej przebudowie - kurz, pył, chaos, dziury i powolna droga. Lepiej, jeśli jest możliwość, wybrać inną trasę.


Przed Prisztiną już z daleka widać Pomnik Bitwy na Kosowym Polu - Gazimestan, jednak nie bardzo wiadomo jak do niego trafić. Jeżdżę po okolicy z dobre pół godziny, wreszcie udaje się z drugiej nitki dwupasmówki - no cóż, Albańczykom nie bardzo zależy, aby kierować tam ludzi.


Za to dla Serbów to miejsce święte i pełne mitologii, będącej czasem dość daleko od tego co wydarzyło się tutaj w 1389 roku. Wtedy wojska serbskie i sojusznicze doznały druzgocącej klęski z armią turecką, co było początkiem końca średniowiecznego państwa serbskiego. To można usłyszeć z ust Serbów, w rzeczywistości bitwa była raczej nierozstrzygnięta: obie armie mocno się wykrwawiły, tracąc swoich wodzów - księcia Lazara (Łazarza) i sułtana Murata. Serbia faktycznie upadła, ale dopiero kilka dekad lat później.


Nie mniej do dzisiaj istnieje mit Kosowego Pola jako zwycięstwa duchowego Serbów i nigdy nie kończącej się walki narodu wybranego (oklepane hasło) oraz Kosowa jako miejsca uświęconego. Również w czasie wojny w Chorwacji, Bośni i oczywiście w samym Kosowie mit ten był często na ustach serbskich żołnierzy.

Pomnik, powstały w 1953 roku, od dawna był solą w oku Albańczyków, więc jest chroniony - kiedyś przez KFOR, dziś przez policję. Aby wejść, należy zostawić paszport. USmanów te procedury nie obowiązują.


Co jakiś czas odbywają się tutaj zjazdy Serbów, w 1989 właśnie tu swoją słynną mowę wygłosił Milosevic, co uznaje się za symboliczny początek rozpadu Jugosławii. W bramie mijałem się z serbską rodziną - najwyraźniej jest obecnie na tyle spokojnie, że nie bali się tutaj przyjechać, co jeszcze kilka lat temu było igraniem ze śmiercią, a co najmniej zdrowiem.

Z góry rozciąga się ładny widok na okolicę, m.in. mauzoleum sułtana Murata.


Według legendy sułtan został zabity przez Serba, udającego zdrajcę swoich rodaków - Miloša Obilića. Prawdopodobnie ów bohater nigdy nie istniał, ale to nie przeszkoda czcić go jako świętego 😛.

Wjeżdżamy do Prisztiny (Priština, Prishtinë). Na ulicach spory ruch, kiepskie oznakowanie - norma. Auta przed nami mają stłuczkę... 


Jakoś, przy pomocy miejscowych, trafiam pod hostel w dzielnicy Velania.
Żeby zejść do centrum należy przejść niekończącymi się uliczkami w dół...


Miejscowe dzieciaki pozdrawiają, pytają skąd jesteśmy. Śląska by nie skojarzyli, Polski też nie kojarzą, za to Germanię tak 😉.


Tu i ówdzie widać ślady po toczonych pod koniec ubiegłego wieku walkach serbsko-albańskich.


Prisztina nie ma zbyt wielu zabytków - to efekt wyburzeń z okresu Tito. Pozostały głównie meczety - Jashara Paszy jest młody, z XIX wieku...


Fatih z XV wieku jest najokazalszy. Akurat pora przedostatniej modlitwy, więc mężczyźni niemal zabijają się w biegu do środka, sandały latają we wszystkie strony. Wnętrza typowe jak dla meczetu - motywy roślinne, cytaty z Koranu itp..



W pobliżu znajduje się też jedyna cerkiew prawosławna w stolicy (nie licząc jednej niedokończonej) - św. Mikołaja z 1834 roku. W 2004, kiedy to w całym Kosowie wybuchły zamieszki, Albańczycy ją ostrzelali i spalili od środka. KFOR wykazał się bohaterstwem i ewakuował księdza...


Dziś cerkiew odbudowano, ale dostęp jest raczej trudny.

Główny deptak stolicy tętni życiem jak mrowisko - są otwarte dziesiątki lokali, odpustowe stoiska i... żebrzące muzułmanki. To dość dziwne, bo w islamie za pomoc odpowiadają krewni. Niektóre pokazują zdjęcia chorych dzieci - czy w Kosowie w ogóle jest jakaś pomoc społeczna?


Znaczna większość pań chodzi ubrana po europejsku, ale co któraś ma chustę, widać też czasem niemal całkowicie zasłonięte workiem, tak że wyłania się tylko twarz (obowiązkowo z tapetą) albo oczy. Przy stoliku obok siedzi czwórka nastolatków - dwóch chłopaków, dziewczyna "po normalnemu", a druga już szczelnie owinięta. W niejednym przypadku to chyba samodzielna decyzja kobiet lub dziewczyn...

Wieczorna przechadzka po Prisztinie nie zaspokoiła mojego apetytu, więc w niedzielę rano idę jeszcze na drugi spacer (a przy okazji kupić jakieś byrki 😉). Niedaleko hostelu znajduje się grób Ibrahima Rugovy.


Zmarły w 2006 roku przywódca Albańczyków był orędownikiem biernego oporu i odrzucał przemoc, również stosowaną przez swoich rodaków, a zwłaszcza UCK. Nawet wśród Serbów cieszył się pewnym szacunkiem, jako alternatywa dla radykałów.

Główna ulica miasta pusta o tej porze. To rzadki widok na Bałkanach.


W głębi widać najstarszy w mieście meczet Çarshia, pamiątka bitwy na Kosowym Polu, ale od strony tureckiej.


Wspominałem o zamieszkach albańskich w 2004 roku - w całym Kosowie zniszczono wówczas ponad 30 świątyń prawosławnych. Należy jednak przypomnieć, że Serbowie jako pierwsi rozpoczęli taką barbarzyńską akcję: w 1999 roku zburzyli widoczny tutaj meczet i co najmniej jeszcze jeden w Prisztinie, a także m.in. większość starego miasta w Peću, było nie było wówczas w granicach własnego państwa. Ciekawe co powiedzieliby potomnym - mieliśmy piękne zabytkowe miasto, ale poszło z dymem, bo mieszkali tam Albańczycy?

Inny zburzony meczet, a dziś odbudowany, to niewielki meczet Llap z XV wieku.


Gdzieś pomiędzy nimi stoi, pochodzący z poprzedniej epoki, pomnik Braterstwa i Jedności.


Było to sztandarowe hasło w komunistycznej Jugosławii, gdzie próbowano połączyć tyle narodów i religii. Tutaj brzmi to jak prowokacyjna ironia...

Zakupiwszy byrki (które później okazały się zupełnie czymś innym 😛), wracam na wzgórza Velanii.


Jak widać, tynk jest w tym rejonie towarem luksusowym.


Przy wyjeździe ze stolicy spotykam pomnik Billa Clintona, stojący, a jakże, przy bulwarze Billa Clintona 😀.


Prezydent, który palił trawę, ale się nie zaciągał, odsłonił go osobiście. Na szczęście nie błogosławił, jak niektórzy mieli w zwyczaju...

Miłość do USA jest zresztą widoczna na każdym kroku - tylko flag unijnych i niemieckich jest więcej. G. Bush też ma swoją ulicę, Barack się jeszcze nie doczekał...

Na końcu bulwaru prezydenckiego widać zarys ogromnej katedry katolickiej Matki Teresy z Kalkuty. A co, na biednych nie trafiło...


6 komentarzy:

  1. Super relacja dużo zdjęć, bardzo fajnie się czytalo relacje z dzikiego Kosowa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ładne zdjęcia, ale za dużo ironii i za mało zrozumienia tego kraju, z czego wynikają błędne wnioski i przekłamania w opisach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Proszę zatem o przykłady tych błędnych wniosków i przekłamań, abym mógł się do tego ustosunkować.

      A jeśli chodzi o ironię... w bałkańskim szaleństwie gdzie każdy nienawidził każdego (a często nadal tak robi), a życie nie miało żadnej wartości jest to jedna z metod aby nie zwariować pisząc o wielu strasznych rzeczach.

      Usuń
  3. Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń