Na granicy do odprawy staje wóz z sianem... witamy w Albanii
Początkowe kilometry albańskiej ziemi to zwykła dwupasmówka, potem zmienia się w nową autostradę, mającą w przyszłości łączyć dwa kraje w których mieszkają Albańczycy. Poprowadzona w trudnym, górskim terenie - jedzie się super.
Biorąc pod uwagę, że przed 1991 rokiem Albania właściwie nie umiała utwardzonych dróg, bo posiadanie prywatnych samochodów było zakazane, postęp infrastrukturalny, jaki się dokonał przez dwie dekady, jest imponujący. A w Polsce od lat chwalą się śmiesznym tunelikiem "Emilia"...
Autostrada się kończy i dojeżdża się do drogi Szkodra - Tirana. Przyzwoitej, choć oczywiście trzeba uważać na wszystko. Po kilkudziesięciu kilometrach odbijam w lewo, do Kruji (Krujë). W pewnym momencie znikają oznaczenia, jeszcze wpieprza się orszak weselny, ale na stacji benzynowej informują mnie, że jadę w dobrym kierunku.
Miasto Kruja, położone na zboczach gór, nazywane jest "albańskim Krakowem" (śmiech na sali - swoją drogą zawsze mnie rozbawiały określenia typu "bułgarskie Zakopane" - wszystko musi się odnosić do jakiejś polskiej mieściny? np. czarnogórska Kozia Wólka? chorwackie Brzesko? ). Nierozerwalnie związane jest ze Skandenbergiem - bohaterskim przywódcą udanego powstania antytureckiego z XV wieku; po wielokrotnym odparciu osmańskich najazdów stworzył on pierwsze, niepodległe państwo ogólnoalbańskie. I choć upadło wkrótce po jego śmierci, Skandenberg jest dziś na ustach wszystkich, a jego pomniki stoją nie rzadziej niż JPII w Polsce (może tylko są mniej paskudne).
Ahmed Zogu koronując się w 1928 roku na króla uczynił to, nie przez przypadek, w tym mieście.
To właśnie w Kruji Skandenberg bronił się kilkukrotnie przeciwko wojskom sułtana - za każdym razem z sukcesem. No i dziś można podziwiać jego "zamek"...
Widziałem go na zdjęciach, ale na żywo wygląda jeszcze bardziej kiczowato. Na resztkach ruin w 1982 wybudowano współczesną konstrukcję autorstwa córki Envera Hodży. Brrr... Stojący obok urwany kikut minaretu powstałego po zdobyciu miasta przez Turków (już po śmierci Skandenberga) wygląda przy tym jak zabytek niezwykłej wagi...
Robię kilka zdjęć i nagle z okolicznych domów (część jest zamieszkałych) wychodzi starsza pani, która wyraźnie zaprasza do siebie i coś mówi po albańsku. Powtarza słowo "cafe", ale my akurat kawy nie pijemy. Na odmowę dorzuca kolejny potok słów; niestety, nic zrozumiałego. Czy pani chciała sobie dorobić gościną czy po prostu dla zabicia nudy? I tak nie mamy na to czasu...
Oprócz zamku jest w Kruji jedna zadaszona uliczka z pamiątkami. "Albańskie Sukiennice" jak słyszałem.
Za to widoczki i położenie ładne.
Ale tak ogólnie to można to miejsce z czystym sumieniem sobie darować na odwiedziny.
Kończy się teren górski, jedziemy w kierunku morza. Niestety, w pewnym momencie trzeba się przebić przez Durrës, po którym porusza się wyjątkowo uciążliwie nawet jak na albańskie warunki. Oczywiście drogowskazów brak... w końcu jednak znajdujemy drogą na wybrany przez mnie kemping, położony w okolicach Kavaje (ale zasięgnięcie języka na tankszteli było i tak nieodzowne).
Kemping prowadzą Francuzi (więc jak to Francuzi - nie mówią po angielsku, za to w trzech innych językach owszem). Jest stosunkowo drogi, zatłoczony. Atrakcją ma być sztuczna wyspa na Adriatyku, połączona z lądem drewnianym mostem.
Na wyspie knajpa z koszmarnie drogim piwem i tanią pizzą (to niemal potrawa narodowa Albańczyków, podobnie jak w Polsce), leżaczki, parasole...
Nie mają na nią wstępu osoby spoza kempingu, więc mam wrażenie, że jestem w jakiejś zamkniętej, cudzoziemskiej enklawie w środku Albanii (nawet drogę tak poprowadzono, aby Albańczycy nie wleźli na pole namiotowe).
Kemping niby jest nad morzem, ale mój pomysł nocnej kąpieli na waleta zakończył się poparzeniami na trzech nogach i ręce Jakieś glony (meduzy wykluczyliśmy) zostawiają swoje ślady jak po cięciach nożem! Obsługa kempingu oczywiście o niczym nie informowała, bo by ludzie nie chcieli się rozbijać. A potem co chwilę przylatywały z płaczem kąpiące się dzieci lub wybiegali spanikowani dorośli...
Zamiast plaży można podziwiać schrony - jest ich na kempingu z pięć - kompleks dużych bunkrów - amunicyjnych, artyleryjskich?
Na jednym wybudowano... restaurację, a środek służy jako sala do gry w pingla.
Przy samej plaży jest też kilka bunkrów mniejszych, jedno lub dwuosobowych.
Chcąc zobaczyć nieco starsze budynki wybieramy się ponownie do Durrës. To jedno z najstarszych miast i najważniejszy port kraju, do tego drugi ośrodek miejski po Tiranie. Również uznawane niegdyś za najbardziej kosmopolityczne miasto, więc po uzyskaniu niepodległości w 1920 roku stolicę ustanowiono w Tiranie - bardziej konserwatywnej, bardziej "albańskiej" i mniej narażonej na atak. Natomiast położenie Durrës było docenione już w starożytności - tutaj zaczynała się Via Egnatia, biegnąca do Konstantynopola, tutaj był punkt wyładunkowy legionów rzymskich, stacjonujących w Ilirii.
Przy głównym placu meczet Fatih - współczesny, stary zniszczył Hodża w 1967 roku w czasie kampanii antyreligijnej.
Bogatą historię miasta, założonego w 625 roku p.n.e. przez greckich kolonistów, poświadczają wystające tu i ówdzie zabytki, stojące między nową zabudową. Np. forum z czasów bizantyjskich.
Niewątpliwie najciekawszy jest amfiteatr z II wieku n.e., największy na Bałkanach.
Aż trudno uwierzyć, że odkryto go dopiero w latach 60. ubiegłego wieku, kiedy zaczęto kopać studnię (według innej wersji - gdy zaczął się zapadać jeden z budynków). W czasach swojej świetności mieścił 15 tysięcy ludzi, podziwiających m.in. walki gladiatorów.
Po zakazie takich walk obiekt przejęli chrześcijanie, czego świadectwem są wczesnochrześcijańskie mozaiki z VI wieku.
Pod ziemią nadal znajduje się część amfiteatru, ale żeby ją odkopać należałoby zburzyć stojące na nich domy. Jak na razie więc, korytarze stają się ślepym zaułkiem.
Nieopodal zaczyna się pas murów obronnych, wzniesionych już przez Rzymian, a następnie poprawianych rękami Wenecjan i Turków. Kończy go wenecka baszta, tuż obok morza, mieszcząca restaurację.
Obok baszty pomnik niejakiego Mujo Ulqinaka. Kiedy w kwietniu 1939 roku Włosi rozpoczęli inwazję na Albanię (król Zog związał się gospodarczo i politycznie z Italią, jednak pod koniec lat 30. usiłował rozluźnić ten związek, co Mussoliniemu bardzo się nie spodobało) to właśnie ów sierżant Armii Królewskiej był jednym z nielicznych, którzy stawili im opór. Uzbrojony jedynie w karabin maszynowy przez dłuższy czas powstrzymywał lądowanie Włochów w tutejszym porcie. Cytując z innej relacji "gdyby miał czołg, to pewnie by wygrał wojnę"
Nad morzem ciągnie się albańskie Miami...
Plaża przy promenadzie mało zachęcająca...
Z kolei te położone dalej są zatłoczone jak puszki z sardynką. Nie potrafię zrozumieć, jak ktoś może lubić spędzanie czasu w takim ścisku? Faktem jest, że Durrës jest kąpieliskiem mieszkańców Tirany (ze stolicą łączy je szybka dwupasmówka), ale przyjeżdżać tutaj zza granicy?? Bez sensu...
Kąpiel jednak faktycznie by się przydała, bo upał jest taki, że nawet Albańczycy mają dość (jedna pani w sklepie była tak miła, że mnie owachlowała przez chwilę ). Wracamy więc do klimatyzowanego wozu główną ulicą pełną domów z okresu międzywojennego, kiedy budowali tutaj i osiedlali się Włosi.
Na południe prowadzi autostrada w kolorze niebieskim - w Albanii są dwa rodzaje autostrad. Zielone, czyli takie jak w reszcie Europy i niebieskie - takie... albańskie Czyli zaczynające się i kończące rondem, a często zdarzają się nagłe ograniczenia do 30 albo i 20 (widziałem też 15) km/h. Ograniczenia te są uzasadnione zwłaszcza przy łączeniach mostów, bo zazwyczaj jest tam dziura, gdzie można zostawić oponę. Czasem jednak ograniczenie takie jest chyba tylko dla frajdy drogowców. Rzecz jasna ograniczeń (żadnych) nikt nie przestrzega, jak zresztą większości zasad ruchu drogowego (np. jazda pod prąd na rondzie nikogo nie dziwi, na skrzyżowaniu pierwszeństwo ma szybszy, a światła są dla frajerów). Policji pełno, czają się w bardzo zaskakujących miejscach, ale cudzoziemców praktycznie nie zatrzymują. Ogólnie to jednak w tym chaosie jest metoda - stłuczek i wypadków praktycznie brak (miejscowi bardzo dbają, aby nie uszkodzić sobie wozu), chamstwa znacznie mniej niż w Polsce. Po prostu każdy chce być pierwszy, ale wie, że innym też na tym zależy
Niedaleko Fier, na wzgórzu, stoi monastyr Ardenica z XIII-XV wieku.
Miał cholerne szczęście, bo okres komunizmu, kiedy to zniszczono większość świątyń w kraju, a zamknięto WSZYSTKIE (poza jedną, ale o tym kiedy indziej), przetrwał i to w miarę niezłym stanie. Dziś ponownie mieszkają tutaj mnisi.
Jeszcze dalej na południe, za Fier, znajduje się duży kompleks archeologiczny Apollonia. To pozostałości miasta założonego przez Greków z Koryntu (jak w Durrës) w 588 roku p.n.e. W czasach rzymskich kwitło, ale dobrobyt zakończyło trzęsienie ziemi w 345 roku - wijąca się tutaj rzeka zmieniła bieg, odsunęło się też morze (dziś linia brzegowa jest kilkanaście kilometrów na południe).
Na początku zaglądamy jednak do nieczynnego już dzisiaj monastyru...
Powstał w XIII-XIV wieku w miejscu starszego, zapewne z użyciem surowca z antycznych ruin (podobnie jak klasztor w Ardenice). Komunizm przetrwał w gorszym stanie, we wnętrzu resztki ikonostasu i fresków.
Teren pozostałości antycznych (wykopaliska zaczęły się w XIX wieku i trwają do dzisiaj), jest rozległy. Najbardziej widokowy jest tzw. Dom Agonothetów z II n.e.. To rekonstrukcja z oryginalnych elementów - budynek miał służyć m.in. do walk gladiatorów, stąd nazwa.
Odeon, na 650 widzów...
Pozostałości ciągu handlowego.
Obelisk ku czci Apolla, opiekuna dróg i domów, w fallicznym kształcie.
Ludzi prawie brak, tylko kolejna para nowożeńców łazi tam i z powrotem, pozując w durnych pozach i psując ujęcia...
Na wzgórzu, gdzie kiedyś był akropol, znajduję tylko potężne bunkry, połączone ze sobą podziemnymi przejściami.
Z drugiego wzgórza panorama na okolicę - widać z daleka dwa ciągi innych, dużych bunkrów wystających z ziemi.
Nie mogło zabraknąć zdjęcia patriotycznego
W drodze powrotnej na kemping można podziwiać okazy miejscowej fauny - np. osioł rondowy.
Na samym kempingu spotykam też żółwia, który szybko znika w krzakach. To pewnie przez to, żem już nieogolony...
Ładny zachód słońca z widokiem na światełka Durres...
...i poranek, kiedy tamtejszy port jest lekko zamglony.
Pakujemy się, bo głównym celem jest nie środek, ale południe kraju. Niby kilometrów dziś do przejechania nie tak dużo, ale w Albanii jest inna miarka, więc dziś mało postojów.
Niedaleko Wlory, przy lagunie Narta, jest położony na wyspie klasztor Zvërnec, założony jeszcze w czasach Bizancjum.
Też przetrwał kampanię Hodży i służył za miejsce odosobnienia dla nieprawomyślnych intelektualistów (ci zazwyczaj są nieprawomyślni). Niestety, długi mostek jest w remoncie i nie można tam podejść
Bardzo szkoda, bo ładnie tutaj.
Samej Wlory nie zwiedzamy - ciekawsza niż Durres nie będzie, poza tym ulice są dziurawe bardziej niż mózgi wyborców partii (tu proszę wstawić sobie nazwę). Za Wlorą jadę na czuja - na jakieś 15 kilometrów giną wszelkie znaki (polscy złomiarze?), ale w końcu upewniam się, że zaraz będą góry Çika, a za nimi Albańska Riwiera
Świetna fotorelacja. Już Ci zazdroszczę...
OdpowiedzUsuń