Każde pasmo górskie ma swoje charakterystyczne punkty i najważniejsze szczyty. W Beskidzie Śląsko-Morawskim numerem jeden jest zdecydowanie Lysá hora, a numerem dwa? Obstawiałbym położony w zachodniej części Radhošť.
W lutym podczas wyprawy z tatą na Velký Javorník mieliśmy Radhošťa wraz z Radegastem ciągle na widoku i wiedzieliśmy, że musimy pojawić się i tam. W czerwcu, podczas słonecznej niedzieli, nadarzyła się okazja aby ten plan zrealizować w wersji trzyosobowej i żółto-kanarkowej (wszyscy ubraliśmy te same koszulki z zawodów biegowych 😏).
Zaczęliśmy trochę nietypowo, bo najpierw zatrzymaliśmy się w Kunčicach pod Ondřejníkem (Kunzendorf), gdzie stoi... bojkowska cerkiewka.
Wybudowano ją w XVII lub w XVIII wieku; kolejnym pokoleniom grekokatolickich wiernych służyła w okolicach Swalawy w ówczesnym węgierskim komitacie Bereg. Po Wielkiej Wojnie znalazła się wraz z pozostałą częścią Rusi Zakarpackiej w granicach Czechosłowacji. Ponieważ w miejscowości powstała nowa murowana cerkiew, stara zaczęła szybko niszczeć. Przed całkowitą destrukcją uchronił ją Eduard Šebela, dyrektor spółki węglowej z Vítkovic, któremu podczas podróży po wschodzie kraju tak się spodobała, iż ją kupił. Świątynię w 1931 roku rozebrano, przewieziono pociągiem na Morawy i złożono od nowa, przy czym konieczne było postawienie nowego dachu i wieży, ponieważ oryginalne były zbyt zniszczone.
Jest to jedna z sześciu karpatoukraińskich cerkwi, które w okresie międzywojennym przeniesiono na teren dzisiejszej Republiki Czeskiej. Inną widziałem w Hradcu Kralove - tamta jednak nadal należy do obrządku wschodniego, natomiast w Kunčicach została prześwięcona i dziś to kościół katolicki św. Prokopa i Barbary. W środku klimaty po staremu z ikonostasem na czele.
Mocno wysłużonymi bocznymi drogami docieramy do nieodległych Trojanovic (Trojanowitz), gdzie w dolinie potoku Lomná znajduje się ogromny parking i centrum turystyczne. Spodziewałem się, że będzie tam tłumnie, ale ilość aut pobiła nawet moje wyobrażenia. Wolnych miejsc zostało już niewiele, dodatkowo należało odstać swoje w kolejce, ponieważ przy wjeździe samochody obsługiwała jedna pani zajmująca się kilkoma sprawami naraz.
Pisałem, że Lysá hora jest niewątpliwie najważniejszym szczytem Śląsko-Morawskiego, lecz pod względem liczby przewalających się osób Radhošť i okolica może być numerem jeden. No, ale wiedziałem na co się wybraliśmy.
Początek trasy zdaje się potwierdzać moje przypuszczenia, bo tłumek ludzi wali przed siebie, jednak na pierwszym skrzyżowaniu dochodzi do radykalnej zmiany - niemal wszyscy cisną prosto do wyciągu, który wywiezie ich szybko na górę. Na szlak pieszo-rowerowy decydują się nieliczni, głównie pojedyncze rodziny z wózkami lub zdesperowani i zasapani miłośnicy dwóch kółek.
Mijamy częściowo zarośnięty kamieniołom.
Na zakręcie stoi krzyż ze świętym obrazkiem - zielono-białe zdobienia są charakterystyczne dla architektury Morawskiej Wołoszczyzny (Valašsko), której ziemie rozciągają się na zboczach gór z drugiej strony Radegasta, ale i ten rejon pograniczna znalazł się w zasięgu wołoskich wpływów.
Za obrazem od wyasfaltowanej trasy rowerowej szlak odbija ostro w prawo. Nikt tam jednak nie skręca oprócz nas. Na drzewie widać przyczepioną kartkę: Uwaga, ścinka drzew. Zakaz wstępu. Psia kość! Myślimy, myślimy i stwierdzamy, że w niedzielę raczej nikt tam nie będzie pracował.
Mieliśmy rację, a dzięki temu ruchowi mamy niemal całe podejście tylko dla siebie 😊. Ścieżka prowadzi głównie lasem, widoków prawie brak, tylko raz czy dwa objawia się Pustevny z trasami zjazdowymi dla narciarzy.
W górnej części pojawia się połać wyciętych drzew - sprawiają trochę kłopotów, lecz po kilkuset metrach wszystko wraca do normy. Dopiero daleko wyżej spotykamy dwie kilku osobowe grupki turystów, którzy już schodzą w dół.
Nieco po ponad godzinie dochodzimy do grani. Tutaj cisza i spokój gwałtownie się kończą - szeroką ceprostradą przechadzają się prawdziwe tłumy! Odzwyczaiłem się od takich klimatów.
Po południowej, "wołoskiej" stronie, rozciągają się polany, dzięki którym mamy widoki w tamtym kierunku. Na pierwszym wyraźnym planie widać Góry Hostyńsko-Wsetyńskie (Hostýnsko-vsetínská hornatina), które Czesi zaliczają do Beskidów Zachodnich, natomiast polski podział do Karpat Słowacko-Morawskich. Za nimi majaczą pojedyncze szczyty Jaworników (Javorníky), oddalonych o niecałe 30 kilometrów.
Wraz z tłumem podążamy na zachód. Tam większość ludzi zatrzymuje się przy hotelu górskim "Radegast" reprezentujący typowy styl turystyczny z lat 30.. Przypomina trochę większą wersję schroniska pod Równicą.
Zostawiamy go na później, chcemy przedtem wejść na szczyt Radhošťa (1129 metrów n.p.m.). Jest to siódma pod względem wielkości góra Beskidu Śląsko-Morawskiego i ostatni tysięcznik w kierunku zachodnim. Rozpoznać można go z daleka z powodu nadajnika telewizyjnego i znacznie ładniejszej dla oka kaplicy św. Cyryla i Metodego.
Według legend mieściła się tutaj pradawna siedziba Radegasta - boga słońca, walki i zwycięstw (a także urody i obfitości). Słowiańscy wyznawcy pielgrzymowali na górę aby składać mu dary, również świętować przesilenie letnie. Nie pomogła (także legendarna) interwencja świętych Cyryla i Metodego, którzy na szczycie wznieśli krzyż - kult nie wygasł, przeniósł się tylko do podziemi, gdzie miał znajdować się złoty posąg boga.
Do tej historii nawiązuje kaplica z bizantyjską kopułą, która stanęła na wierchu w 1898 roku. Początkowo była kamienna, jednak w 1924 roku podczas remontu dobudowano drewnianą dzwonnicę i ściany także obłożono drewnem.
W 1931 roku obok pojawiła się rzeźba obu świętych.
Wokół świątyni tłumnie, ale w środku już spokojniej. Wnętrze skromne.
Na dzwonnicę, z której rozciąga się panorama okolicy, nie wchodzi prawie nikt. Chyba żal im było wydać 5 lub 10 koron (już nie pamiętam dokładnie ceny).
A widoki są ładne.
W kierunku północno-wschodnim na pierwszym planie po prawej wypina się Nořičí hora. Zza niej i lekko po boku wychyla się Velká Stolová - na oba szczyty nie prowadzi żaden szlak. Jeszcze wyżej horyzont zamyka Lysá hora z wyraźnie widocznym nadajnikiem. To nie tak daleko, bo 17 kilometrów. Z kolei centralnie nad Nořičí horą widać zarys Javorovego (31 kilometrów). Tą część pasma zamyka Ropička i Prašivá. Następnie głęboka dolina Ostravicy i masyw Ondřejníka, który też chciałbym kiedyś odwiedzić. Ogólnie to jedno z lepszych ujęć Beskidu Śląsko-Morawskiego.
Północ to pagórkowate Pogórze Morawsko-Śląskie (Podbeskydská pahorkatina). Na samym środku kopiec Tichavská hůrka (542 metry), pod którym rozlewa się zabudowa Frenštátu pod Radhoštěm.
Zachód reprezentuje Velký Javorník - widać wieżę widokową i dach schroniska, w którym zimą stołowałem się z tatą. Na lewo od niego inne szczyty Veřovickich vrchów, najbardziej zachodniej części Śląsko-Morawskiego.
Najgorzej patrzy się na południe, gdzie skutecznie wepchnął się nadajnik, w dodatku to samo można zobaczyć z poziomu gruntu na szlaku.
Po zejściu usiłowałem zrobić kilka zdjęć pomnika świętych, ale okazało się to niemożliwe z powodu naporu tłumu; w dodatku jakaś grupa osób w mocno dojrzałym wieku zaczęła przy nim gwałtownie dyskutować z jakiego materiału jest on wykonany. Już kiedyś pisałem, że emeryci w kupie bywają bardziej hałaśliwi niż dzieci 😏.
Pozostaje nam uwiecznić się na tle innych odwiedzających.
Po niebie co jakiś czas przelatuje samolot marki Zlín - z uporem maniaka zatacza koła nad kaplicą i okolicami, zupełnie jakby przygotowywał się do bombardowania.
Na pierwszy posiłek udajemy się do wspominanego hotelu "Radegast". Na zewnątrz gęsto, ale w środku wolne stoliki. Ceny raczej wysokie. Zamawiamy czosnkową - podana w pięknym naczyniu, ale koło czosnku to nawet nie leżała.
Bez żalu zostawiamy tą miejscówkę i razem z ludzką falą płyniemy granią w kierunku wschodnim.
Czasem trafia się bezludna dziura!
Długo się zastanawiałem jakie pasmo widać tutaj. Kombinowałem i kombinowałem i w końcu wyszło, że to Wielka Fatra - na lewo Chleb i dwa Krywanie. Oddalone są o ponad 65 kilometrów. Znacznie wyraźniej rozciąga się beskidzkie pogranicze czesko-słowackie.
Po drodze (głównie gruntowej i szutrowej, czasem pojawia się i asfalt) są dwa punkty widokowe w kierunku północno-wschodnim, więc widzimy to samo co z dzwonnicy kaplicy. Zlokalizowane są na przecinkach, w których kiedyś działały wyciągi narciarskie; przy pierwszym nadal stoją słupy orczyków, ale chyba dawno z nich nie korzystano.
No, widać prawie to samo, bo możemy spojrzeć w kierunku Radhošťa, któremu towarzyszy hotel "Radegast" i wieża na Velkým Javorníku.
Między punktami znajduje się szczyt Radegast (1106 metrów). Z tym nazewnictwem to ciekawa sprawa, bowiem i Radhošť i Radegast to nazwa tego samego boga. To tak jakbyśmy nazwali jedną górę imieniem Jarka, a drugą Jarosława 😄.
Szczyt jest dość płaski i rozpoznać go można jedynie po ogromnej rzeźbie bóstwa stojącej przy rozwidleniu, przy której ludzie kręcą się jak muchy koło końskiej kupy.
Pomnik wykonał w 1931 roku czesko-amerykański rzeźbiarz Albín Polášek, który pochodził z Frenštátu. Był on także autorem kompozycji Cyryla i Metodego obok kaplicy.
Z biegiem lat rzeźba niszczała i zaczęła pękać. W latach 90. kamienny oryginał zastąpiła granitowa kopia - wymianę sfinansował browar... Radegast 😉. Pierwotny obiekt ważył ok. 1400 kg (emeryturę spędza we frenštáckim ratuszu), obecny już 3200. Jest wysoki na ponad trzy metry.
Musi ładnie wyglądać np. zimą, mnie nie udało się zrobić zdjęcia bez dzieciaków, które wydawały się do niego przylepione 😉.
Jest jeszcze jedna kwestia dotycząca samego boga Radegasta. Był on czczony przez Słowian Połabskich, choć część badaczy uważa, iż to tak naprawdę lokalna nazwa Swarożyca, a nie osobnego przedstawiciela boskiego panteonu. W XVIII wieku nagle pojawia się tutaj w miejscowych tekstach. Tylko w tej części Beskidów, nigdzie indziej na Morawie ani w Królestwie Czeskim. Dość daleko od Bałtyku, gdzie funkcjonował jego kult. Dlaczego? Jest to zagadka, której do tej pory nie wyjaśniono.
Idziemy dalej.
Obok bardzo niewygodnych schodów stoi altana Cyrilka z 1894 roku. Niby widokowa, ale okoliczne drzewa były na tyle bezczelne, iż przesłoniły niemal wszystkie widoki.
Jedyne co widać to niezbyt odległe Čertův Mlýn i Kněhyně, a z boku wierzchołek Lysej hory. Może zimą drzewa tak nie przeszkadzają, ale dziś lepiej zejść trochę niżej i mamy to samo, ale w szerszym ujęciu.
Zbliżamy się do przedsionka piekieł - przełęczy Pustevny (1018 metrów). Od północy (kraj morawsko-śląski) można tu wjechać wyciągiem, co uczynili niemal wszyscy zostawiający samochody na parkingu, od południa (kraj zliński) prowadzi normalna droga dojazdowa. Zatem trudno się dziwić, że klimatu górskiego tu za grosz.
Oprócz straganów z mydłem i powidłem, wypożyczalni koloběžek i dziesiątek różnych rzeczy, można skorzystać z kilku obiektów gastronomicznych. Najsympatyczniej wyglądają drewniane budki na skraju, niektóre z nich stylizowano na styl wołoski.
Zamówiłem valašskego bramboráka. Byłem ciekaw czym różni się od zwykłego... Z wyglądu niczym - normalny gruby placek. W smaku wydawał się trochę bardziej doprawiony niż normalny. Okazuje się, że do kartofli dodają... słodką kapustę. Heh, nigdy bym na to nie wpadł 😉.
Pustevny słynął z dwóch przepięknych budynków zaprojektowanych przez samego Dušana Jurkoviča, którego jestem ogromnym fanem! Wybudowano je w 1898 roku dla Pohorskéj jednoty Radhošť (najstarszej czeskiej organizacji turystycznej - pisałem o niej przy okazji Velkeho Javorníka).
"Libušín" i "Maměnka" cieszyły oczy do marca 2014 roku, kiedy to ten pierwszy częściowo spłonął - zagładzie uległ dach oraz część wnętrz wraz z malowidłami. Resztki rozebrano, wkrótce ma się zacząć odbudowa.
Do "Maměnki" ogień nie dotarł, zatem ciągle możemy zachwycać się jej pięknem i specyficznym stylem Jurkoviča - połączeniem secesji, słowiańskich i wołoskich elementów ludowych.
Dziełem Jurkoviča jest również skromna dzwonnica, której pierwotne kolory się nie zachowały.
Zanim zaczniemy wracać postanawiamy jeszcze pójść na Tanečnicę - szczyt jest zarośnięty, nic z niego nie widać, ale zawsze to kolejny do kolekcji 😉. Obchodzimy potężnych rozmiarów hotel, który prezentuje architekturę zupełnie innego rodzaju...
...a za nim kontenery obite... gontem. Kamuflaż?
Na Tanečnicy (1084 metry) jest tabliczka oraz pole kamiennych kopczyków ustawianych przez turystów. Takich pól widzieliśmy dziś kilka i w każdym coś dołożyliśmy.
Po powrocie na Pustevny szukamy naszego szlaku, bo w miejscu gdzie się on znajduje Czesi urządzili niezły rozpiździel i składowisko różnych materiałów - okolica to jeden wielki plac budowy.
W końcu udaje nam się odnaleźć niebieskie znaczki (są nawet na widocznym na zdjęciu słupie) i rozpoczynamy zejście. Mniej więcej połowa jest bardzo stroma, nawet trawersowanie nie pomaga i kolana zaczynają się odzywać. Tylko w jednym miejscu można coś zobaczyć przy dawnej trasie zjazdowej - pozostały odcinek to las.
Gdy osiągamy potok Lomná robi się niemal płasko i tempo znacznie się zwiększa.
Przy dolnej stacji wyciągu pustawo, większość osób albo jest jeszcze na górze albo w drodze do domu (na szlaku nie było nikogo). Parking także już mocno wyludniony, Pustevny, Radegast i Radhošť traktowane są zazwyczaj jako cele krótkich spacerów, a nie na całodniowe wędrowanie.
Czy warto się tutaj wybrać? Ciężko będzie uniknąć tłumów w weekendy, chyba tylko przy bardzo brzydkiej pogodzie. W wakacje zapewne także wędruje granią masa ludzi. Jeśli jednak zagryziemy zęby to czeka nas garść ładnych widoków i kilka przykładów ciekawej architektury 😊.
Widoczek z drogi powrotnej na góry po których chodziliśmy.
Jak niemal zawsze zatrzymujemy się na późny obiad w Vojkovicach w browarze restauracyjnym "U koničká". Są więc rzeczywiście koniki...
...bardzo towarzyskie. Jest zestaw serów, a z piw sezonowych APA.
A dla koneserów ostatni widok na Lysą horę za płotem 😉.
W lutym podczas wyprawy z tatą na Velký Javorník mieliśmy Radhošťa wraz z Radegastem ciągle na widoku i wiedzieliśmy, że musimy pojawić się i tam. W czerwcu, podczas słonecznej niedzieli, nadarzyła się okazja aby ten plan zrealizować w wersji trzyosobowej i żółto-kanarkowej (wszyscy ubraliśmy te same koszulki z zawodów biegowych 😏).
Zaczęliśmy trochę nietypowo, bo najpierw zatrzymaliśmy się w Kunčicach pod Ondřejníkem (Kunzendorf), gdzie stoi... bojkowska cerkiewka.
Wybudowano ją w XVII lub w XVIII wieku; kolejnym pokoleniom grekokatolickich wiernych służyła w okolicach Swalawy w ówczesnym węgierskim komitacie Bereg. Po Wielkiej Wojnie znalazła się wraz z pozostałą częścią Rusi Zakarpackiej w granicach Czechosłowacji. Ponieważ w miejscowości powstała nowa murowana cerkiew, stara zaczęła szybko niszczeć. Przed całkowitą destrukcją uchronił ją Eduard Šebela, dyrektor spółki węglowej z Vítkovic, któremu podczas podróży po wschodzie kraju tak się spodobała, iż ją kupił. Świątynię w 1931 roku rozebrano, przewieziono pociągiem na Morawy i złożono od nowa, przy czym konieczne było postawienie nowego dachu i wieży, ponieważ oryginalne były zbyt zniszczone.
Jest to jedna z sześciu karpatoukraińskich cerkwi, które w okresie międzywojennym przeniesiono na teren dzisiejszej Republiki Czeskiej. Inną widziałem w Hradcu Kralove - tamta jednak nadal należy do obrządku wschodniego, natomiast w Kunčicach została prześwięcona i dziś to kościół katolicki św. Prokopa i Barbary. W środku klimaty po staremu z ikonostasem na czele.
Mocno wysłużonymi bocznymi drogami docieramy do nieodległych Trojanovic (Trojanowitz), gdzie w dolinie potoku Lomná znajduje się ogromny parking i centrum turystyczne. Spodziewałem się, że będzie tam tłumnie, ale ilość aut pobiła nawet moje wyobrażenia. Wolnych miejsc zostało już niewiele, dodatkowo należało odstać swoje w kolejce, ponieważ przy wjeździe samochody obsługiwała jedna pani zajmująca się kilkoma sprawami naraz.
Pisałem, że Lysá hora jest niewątpliwie najważniejszym szczytem Śląsko-Morawskiego, lecz pod względem liczby przewalających się osób Radhošť i okolica może być numerem jeden. No, ale wiedziałem na co się wybraliśmy.
Początek trasy zdaje się potwierdzać moje przypuszczenia, bo tłumek ludzi wali przed siebie, jednak na pierwszym skrzyżowaniu dochodzi do radykalnej zmiany - niemal wszyscy cisną prosto do wyciągu, który wywiezie ich szybko na górę. Na szlak pieszo-rowerowy decydują się nieliczni, głównie pojedyncze rodziny z wózkami lub zdesperowani i zasapani miłośnicy dwóch kółek.
Mijamy częściowo zarośnięty kamieniołom.
Na zakręcie stoi krzyż ze świętym obrazkiem - zielono-białe zdobienia są charakterystyczne dla architektury Morawskiej Wołoszczyzny (Valašsko), której ziemie rozciągają się na zboczach gór z drugiej strony Radegasta, ale i ten rejon pograniczna znalazł się w zasięgu wołoskich wpływów.
Za obrazem od wyasfaltowanej trasy rowerowej szlak odbija ostro w prawo. Nikt tam jednak nie skręca oprócz nas. Na drzewie widać przyczepioną kartkę: Uwaga, ścinka drzew. Zakaz wstępu. Psia kość! Myślimy, myślimy i stwierdzamy, że w niedzielę raczej nikt tam nie będzie pracował.
Mieliśmy rację, a dzięki temu ruchowi mamy niemal całe podejście tylko dla siebie 😊. Ścieżka prowadzi głównie lasem, widoków prawie brak, tylko raz czy dwa objawia się Pustevny z trasami zjazdowymi dla narciarzy.
W górnej części pojawia się połać wyciętych drzew - sprawiają trochę kłopotów, lecz po kilkuset metrach wszystko wraca do normy. Dopiero daleko wyżej spotykamy dwie kilku osobowe grupki turystów, którzy już schodzą w dół.
Nieco po ponad godzinie dochodzimy do grani. Tutaj cisza i spokój gwałtownie się kończą - szeroką ceprostradą przechadzają się prawdziwe tłumy! Odzwyczaiłem się od takich klimatów.
Po południowej, "wołoskiej" stronie, rozciągają się polany, dzięki którym mamy widoki w tamtym kierunku. Na pierwszym wyraźnym planie widać Góry Hostyńsko-Wsetyńskie (Hostýnsko-vsetínská hornatina), które Czesi zaliczają do Beskidów Zachodnich, natomiast polski podział do Karpat Słowacko-Morawskich. Za nimi majaczą pojedyncze szczyty Jaworników (Javorníky), oddalonych o niecałe 30 kilometrów.
Wraz z tłumem podążamy na zachód. Tam większość ludzi zatrzymuje się przy hotelu górskim "Radegast" reprezentujący typowy styl turystyczny z lat 30.. Przypomina trochę większą wersję schroniska pod Równicą.
Zostawiamy go na później, chcemy przedtem wejść na szczyt Radhošťa (1129 metrów n.p.m.). Jest to siódma pod względem wielkości góra Beskidu Śląsko-Morawskiego i ostatni tysięcznik w kierunku zachodnim. Rozpoznać można go z daleka z powodu nadajnika telewizyjnego i znacznie ładniejszej dla oka kaplicy św. Cyryla i Metodego.
Według legend mieściła się tutaj pradawna siedziba Radegasta - boga słońca, walki i zwycięstw (a także urody i obfitości). Słowiańscy wyznawcy pielgrzymowali na górę aby składać mu dary, również świętować przesilenie letnie. Nie pomogła (także legendarna) interwencja świętych Cyryla i Metodego, którzy na szczycie wznieśli krzyż - kult nie wygasł, przeniósł się tylko do podziemi, gdzie miał znajdować się złoty posąg boga.
Do tej historii nawiązuje kaplica z bizantyjską kopułą, która stanęła na wierchu w 1898 roku. Początkowo była kamienna, jednak w 1924 roku podczas remontu dobudowano drewnianą dzwonnicę i ściany także obłożono drewnem.
W 1931 roku obok pojawiła się rzeźba obu świętych.
Wokół świątyni tłumnie, ale w środku już spokojniej. Wnętrze skromne.
Na dzwonnicę, z której rozciąga się panorama okolicy, nie wchodzi prawie nikt. Chyba żal im było wydać 5 lub 10 koron (już nie pamiętam dokładnie ceny).
A widoki są ładne.
W kierunku północno-wschodnim na pierwszym planie po prawej wypina się Nořičí hora. Zza niej i lekko po boku wychyla się Velká Stolová - na oba szczyty nie prowadzi żaden szlak. Jeszcze wyżej horyzont zamyka Lysá hora z wyraźnie widocznym nadajnikiem. To nie tak daleko, bo 17 kilometrów. Z kolei centralnie nad Nořičí horą widać zarys Javorovego (31 kilometrów). Tą część pasma zamyka Ropička i Prašivá. Następnie głęboka dolina Ostravicy i masyw Ondřejníka, który też chciałbym kiedyś odwiedzić. Ogólnie to jedno z lepszych ujęć Beskidu Śląsko-Morawskiego.
Północ to pagórkowate Pogórze Morawsko-Śląskie (Podbeskydská pahorkatina). Na samym środku kopiec Tichavská hůrka (542 metry), pod którym rozlewa się zabudowa Frenštátu pod Radhoštěm.
Zachód reprezentuje Velký Javorník - widać wieżę widokową i dach schroniska, w którym zimą stołowałem się z tatą. Na lewo od niego inne szczyty Veřovickich vrchów, najbardziej zachodniej części Śląsko-Morawskiego.
Najgorzej patrzy się na południe, gdzie skutecznie wepchnął się nadajnik, w dodatku to samo można zobaczyć z poziomu gruntu na szlaku.
Po zejściu usiłowałem zrobić kilka zdjęć pomnika świętych, ale okazało się to niemożliwe z powodu naporu tłumu; w dodatku jakaś grupa osób w mocno dojrzałym wieku zaczęła przy nim gwałtownie dyskutować z jakiego materiału jest on wykonany. Już kiedyś pisałem, że emeryci w kupie bywają bardziej hałaśliwi niż dzieci 😏.
Pozostaje nam uwiecznić się na tle innych odwiedzających.
Po niebie co jakiś czas przelatuje samolot marki Zlín - z uporem maniaka zatacza koła nad kaplicą i okolicami, zupełnie jakby przygotowywał się do bombardowania.
Na pierwszy posiłek udajemy się do wspominanego hotelu "Radegast". Na zewnątrz gęsto, ale w środku wolne stoliki. Ceny raczej wysokie. Zamawiamy czosnkową - podana w pięknym naczyniu, ale koło czosnku to nawet nie leżała.
Bez żalu zostawiamy tą miejscówkę i razem z ludzką falą płyniemy granią w kierunku wschodnim.
Czasem trafia się bezludna dziura!
Długo się zastanawiałem jakie pasmo widać tutaj. Kombinowałem i kombinowałem i w końcu wyszło, że to Wielka Fatra - na lewo Chleb i dwa Krywanie. Oddalone są o ponad 65 kilometrów. Znacznie wyraźniej rozciąga się beskidzkie pogranicze czesko-słowackie.
Po drodze (głównie gruntowej i szutrowej, czasem pojawia się i asfalt) są dwa punkty widokowe w kierunku północno-wschodnim, więc widzimy to samo co z dzwonnicy kaplicy. Zlokalizowane są na przecinkach, w których kiedyś działały wyciągi narciarskie; przy pierwszym nadal stoją słupy orczyków, ale chyba dawno z nich nie korzystano.
No, widać prawie to samo, bo możemy spojrzeć w kierunku Radhošťa, któremu towarzyszy hotel "Radegast" i wieża na Velkým Javorníku.
Między punktami znajduje się szczyt Radegast (1106 metrów). Z tym nazewnictwem to ciekawa sprawa, bowiem i Radhošť i Radegast to nazwa tego samego boga. To tak jakbyśmy nazwali jedną górę imieniem Jarka, a drugą Jarosława 😄.
Szczyt jest dość płaski i rozpoznać go można jedynie po ogromnej rzeźbie bóstwa stojącej przy rozwidleniu, przy której ludzie kręcą się jak muchy koło końskiej kupy.
Pomnik wykonał w 1931 roku czesko-amerykański rzeźbiarz Albín Polášek, który pochodził z Frenštátu. Był on także autorem kompozycji Cyryla i Metodego obok kaplicy.
Z biegiem lat rzeźba niszczała i zaczęła pękać. W latach 90. kamienny oryginał zastąpiła granitowa kopia - wymianę sfinansował browar... Radegast 😉. Pierwotny obiekt ważył ok. 1400 kg (emeryturę spędza we frenštáckim ratuszu), obecny już 3200. Jest wysoki na ponad trzy metry.
Musi ładnie wyglądać np. zimą, mnie nie udało się zrobić zdjęcia bez dzieciaków, które wydawały się do niego przylepione 😉.
Jest jeszcze jedna kwestia dotycząca samego boga Radegasta. Był on czczony przez Słowian Połabskich, choć część badaczy uważa, iż to tak naprawdę lokalna nazwa Swarożyca, a nie osobnego przedstawiciela boskiego panteonu. W XVIII wieku nagle pojawia się tutaj w miejscowych tekstach. Tylko w tej części Beskidów, nigdzie indziej na Morawie ani w Królestwie Czeskim. Dość daleko od Bałtyku, gdzie funkcjonował jego kult. Dlaczego? Jest to zagadka, której do tej pory nie wyjaśniono.
Idziemy dalej.
Obok bardzo niewygodnych schodów stoi altana Cyrilka z 1894 roku. Niby widokowa, ale okoliczne drzewa były na tyle bezczelne, iż przesłoniły niemal wszystkie widoki.
Jedyne co widać to niezbyt odległe Čertův Mlýn i Kněhyně, a z boku wierzchołek Lysej hory. Może zimą drzewa tak nie przeszkadzają, ale dziś lepiej zejść trochę niżej i mamy to samo, ale w szerszym ujęciu.
Zbliżamy się do przedsionka piekieł - przełęczy Pustevny (1018 metrów). Od północy (kraj morawsko-śląski) można tu wjechać wyciągiem, co uczynili niemal wszyscy zostawiający samochody na parkingu, od południa (kraj zliński) prowadzi normalna droga dojazdowa. Zatem trudno się dziwić, że klimatu górskiego tu za grosz.
Oprócz straganów z mydłem i powidłem, wypożyczalni koloběžek i dziesiątek różnych rzeczy, można skorzystać z kilku obiektów gastronomicznych. Najsympatyczniej wyglądają drewniane budki na skraju, niektóre z nich stylizowano na styl wołoski.
Zamówiłem valašskego bramboráka. Byłem ciekaw czym różni się od zwykłego... Z wyglądu niczym - normalny gruby placek. W smaku wydawał się trochę bardziej doprawiony niż normalny. Okazuje się, że do kartofli dodają... słodką kapustę. Heh, nigdy bym na to nie wpadł 😉.
Pustevny słynął z dwóch przepięknych budynków zaprojektowanych przez samego Dušana Jurkoviča, którego jestem ogromnym fanem! Wybudowano je w 1898 roku dla Pohorskéj jednoty Radhošť (najstarszej czeskiej organizacji turystycznej - pisałem o niej przy okazji Velkeho Javorníka).
"Libušín" i "Maměnka" cieszyły oczy do marca 2014 roku, kiedy to ten pierwszy częściowo spłonął - zagładzie uległ dach oraz część wnętrz wraz z malowidłami. Resztki rozebrano, wkrótce ma się zacząć odbudowa.
Do "Maměnki" ogień nie dotarł, zatem ciągle możemy zachwycać się jej pięknem i specyficznym stylem Jurkoviča - połączeniem secesji, słowiańskich i wołoskich elementów ludowych.
Dziełem Jurkoviča jest również skromna dzwonnica, której pierwotne kolory się nie zachowały.
Zanim zaczniemy wracać postanawiamy jeszcze pójść na Tanečnicę - szczyt jest zarośnięty, nic z niego nie widać, ale zawsze to kolejny do kolekcji 😉. Obchodzimy potężnych rozmiarów hotel, który prezentuje architekturę zupełnie innego rodzaju...
...a za nim kontenery obite... gontem. Kamuflaż?
Na Tanečnicy (1084 metry) jest tabliczka oraz pole kamiennych kopczyków ustawianych przez turystów. Takich pól widzieliśmy dziś kilka i w każdym coś dołożyliśmy.
Po powrocie na Pustevny szukamy naszego szlaku, bo w miejscu gdzie się on znajduje Czesi urządzili niezły rozpiździel i składowisko różnych materiałów - okolica to jeden wielki plac budowy.
W końcu udaje nam się odnaleźć niebieskie znaczki (są nawet na widocznym na zdjęciu słupie) i rozpoczynamy zejście. Mniej więcej połowa jest bardzo stroma, nawet trawersowanie nie pomaga i kolana zaczynają się odzywać. Tylko w jednym miejscu można coś zobaczyć przy dawnej trasie zjazdowej - pozostały odcinek to las.
Gdy osiągamy potok Lomná robi się niemal płasko i tempo znacznie się zwiększa.
Przy dolnej stacji wyciągu pustawo, większość osób albo jest jeszcze na górze albo w drodze do domu (na szlaku nie było nikogo). Parking także już mocno wyludniony, Pustevny, Radegast i Radhošť traktowane są zazwyczaj jako cele krótkich spacerów, a nie na całodniowe wędrowanie.
Czy warto się tutaj wybrać? Ciężko będzie uniknąć tłumów w weekendy, chyba tylko przy bardzo brzydkiej pogodzie. W wakacje zapewne także wędruje granią masa ludzi. Jeśli jednak zagryziemy zęby to czeka nas garść ładnych widoków i kilka przykładów ciekawej architektury 😊.
Widoczek z drogi powrotnej na góry po których chodziliśmy.
Jak niemal zawsze zatrzymujemy się na późny obiad w Vojkovicach w browarze restauracyjnym "U koničká". Są więc rzeczywiście koniki...
...bardzo towarzyskie. Jest zestaw serów, a z piw sezonowych APA.
A dla koneserów ostatni widok na Lysą horę za płotem 😉.
Jak wszystko dokładnie, ciekawie opisane, super zdjęcia . Muszę przeglądnąć Twój blog , bo oczywiście znalazłam przez przypadek , ale jak wszystkie posty takie ciekawe to czeka mnie dłuższa lektura. Chętnie bym się przyłączyła do Was, do takich wędrówek, ale gdzie ta kondycja?? hehe
OdpowiedzUsuńPozdrawiam wszystkich uczestników widocznych na zdjęciach - w żółtych koszulkach. Renee z Krakowa.
Przypadki rządzą światem :) A co do kondycji to akurat trasa mało wymagająca :)
UsuńPozdrawiam również :)
Jak widać "kwalifikowana" turystyka klapkowa wszędzie jest popularna. Nawet zważywszy łatwą dostępność trasy to i tak musi to być wyzwanie. Trójkoszulka zamiast fany?:)
OdpowiedzUsuńFany zapomniałem w innym plecaku ;) Ilość klapków zaskoczyła nawet mnie :D
UsuńWstyd przyznać, ale byłem jednym z tysiąca jadących kolejką. No, ale w moim wieku to już chyba tak można :)
OdpowiedzUsuńDo kolejki przynajmniej trzeba kawałek dojść, autem podjedzie się na sam Pustevny :D
Usuń