Najciekawszym fragmentem Sulowskich Wierchów (Súľovské vrchy) są
Sulowskie Skały (Súľovské skaly). Jak sama nazwa wskazuje jest to teren
licznych skał występujących w najróżniejszych formach: turniach, maczugach,
ambonach, masztach, bramach i tym podobnych. Jeśli dodamy do tego częste
punkty widokowe, to można być pewnym, że jako turyści spędzimy tu czas miło i
pożytecznie.
W przeciwieństwie do większości odwiedzających przybyliśmy w Sulowskie Skały
od wschodu, niebieskim szlakiem z Podhoria. Po nieco wyczerpującym wspinaniu się wąwozem wzdłuż drewnianej Drogi
Krzyżowej robimy odpoczynek pod wiatą na przełęczy Roháčske sedlo.
Domek jest słusznych rozmiarów i nawet się zastanawiałem, czy czasem nie
spędzić pod nim jednej z nocy.
Spodziewałem się, że na tym odcinku w końcu spotkamy jakiś innych wędrowców i
rzeczywiście: ledwo się rozsiedliśmy, a pojawiła się pierwsza dwójka.
Oczywiście z Polski.
Przejście Sulowskich Skał przeważnie oznacza zrobienie okręgu dookoła
północnej części Kotliny Sulowskiej (Súľovská kotlina), gdzie w dole
leży wioska Súľov-Hradná (jeśli chodzi o nazewnictwo, to Słowacy
zbytnio się nie wysilali, ważne aby występował człon Súľov 😏). To
właśnie w tę stronę skierowane są wszystkie punkty widokowe. I tu lekko
pomarudzę - ponieważ często musiałem robić zdjęcia pod słońce, w dodatku z powodu jego
promieni i wysokiej temperatury kolory są lekko pobladłe i mało efektowne.
Aczkolwiek i tak wyglądało to pięknie!
Dotarliśmy na wysokość przekraczającą 700 metrów n.p.m., a więc nie grożą nam już wielkie podejścia. Pomykamy wzdłuż urwiska, czasem trzeba tylko wdrapać się na jakąś skałkę, aby nacisnąć spust migawki.
Poszarpane kamienie to szczyt Brada, najbardziej charakterystyczna
formacja okolicy; podziwialiśmy ją z murów zamku Lietava. I tak sobie myślę -
wczoraj były Laziská, dzisiaj Brada, ewidentnie nawiązanie do moich rodzinnych
stron.
Powoli zmienia nam się perspektywa, bo jesteśmy na północnych ścianach
ograniczających kotlinę.
Skały z daleka, ale też z bliska. Kształty rozmaite.
Wiele punktów widokowych częściowo już pozarastało, więc czasem trzeba się
pomęczyć, aby zrobić zdjęcie bez gałęzi.
Na szczyt Brady nie można legalnie wejść, bo znajdujemy się w rezerwacie
przyrody. Tuż pod nim ulokowany jest jeden z najlepszych punktów widokowych.
Przyznam się szczerze, że czasami miałem miękkie nogi, kiedy trzeba się było
trochę wychylić 😏.
Jak już wspominałem - spodziewałem się zwiększonej frekwencji na szlaku, ale
spotkaliśmy w sumie z dziesięć osób. Niektórzy ludzie koniecznie chcieli z nami
pogadać.
- Skąd idziecie? Aż z Lietavy??! - nie kryli zdziwienia. - Ile wam to zajęło?
- Trzy godziny - niechcący trochę skłamałem, bo w rzeczywistości szliśmy pół
godziny dłużej.
- To świetny wynik! - kiwała z uznaniem kobieta.
- Ale to tylko dziesięć kilometrów - tłumaczę, lecz nasi rozmówcy zaczęli nas
traktować niemal jak jakiś superbohaterów 😏. Co prawda jako jedyni targaliśmy
wielkie plecaki, ale bez przesady... Chcieli się jeszcze dowiedzieć, gdzie
leży Koliba. Nie skojarzyłem o co chodzi i dopiero później
przypomniałem sobie, że w dolinie jest taka knajpa, ponoć ze świetnym
jedzeniem. Jak do niej dojść opisał inny facet, który pojawił się z
wielkim psem - zwierzę trzeba było przywiązać, bo niebezpiecznie zbliżało się
do przepaści.
Za Bradą właściwie kończą się punkty widokowe, a szlak zaczyna się mocno
obniżać.
Jedna z nielicznych przebitek na to, co już za nami.
Na rozwidleniu szlaków o przykrótkiej nazwie
Lúka pod hradom, prameň musimy zdecydować, czy schodzimy do wioski, czy
wbijamy jeszcze na pobliski zamek Súľov. Przejście przez ruiny i skały nie jest wiele dłuższe jeśli chodzi o odległość, ale - według szlakowskazu -
zajmie godzinę więcej. Co prawda pora jeszcze niezbyt późna, ale zmęczenie
robi swoje, więc decyzję o wyborze dalszej drogi zostawiam Bastkowi. To bardzo
sprytne rozwiązanie - będzie później można zwalić na niego winę, jeśli coś
pójdzie nie tak 😛. Po krótkim zawahaniu Bastek sugeruje zejście do wioski.
Zamek odwiedzimy jutro z rana i okaże się, że to był dobry wybór!
Teren się zupełnie wypłaszczył, więc metry połykamy szybko. Na jednej z
polanek można podziwiać Bradę w większej swej okazałości.
Przed nami Súľov-Hradná (Szulyóváralja), miejscowość z myślnikiem, gdyż
składa się z dwóch dawniej niezależnych wsi. My będziemy w części północnej,
czyli w Súľovie.
Już na początku witają nas dwa zabytkowe obiekty. Pierwszy z nich to kościół
Michała Archanioła, renesansowy z dobudowaną później wieżą. Drugi to tzw.
Wielki Kasztel z początku XVII wieku, opuszczony i zaniedbany.
Kolory wreszcie zaczęły się robić bardziej soczyste.
W centrum wioski znajduje się druga świątynia - ewangelicka z połowy 18.
stulecia, postawiona jako kościół artykularny, czyli w drodze wyjątku po
spełnieniu określonych warunków. Jego dzisiejsza sylwetka to efekt przebudów.
Warto przy okazji wspomnieć, że obecny kościół katolicki także został
wybudowany przez luteran i dopiero potem odebrano go w czasie kontrreformacji,
jednak nie zmieniło to charakteru religijnego miejscowości - jeszcze w
ubiegłym stuleciu opisywano obydwie wioski jako zamieszkałe głównie przez
ewangelików.
Ponieważ odpuściliśmy zamek, więc dotarliśmy na tyle wcześnie, że zastaliśmy
jeszcze otwarty sklep. Na słowackiej prowincji najczęściej działają one
maksymalnie do godziny osiemnastej w dni robocze i do południa w soboty. W
niedzielę otwarte są jedynie markety międzynarodowych sieci, a i to nie
zawsze. I wiecie co? Słowacy żyją. Nie wyginęli, nie zostali bez zapasów i z
pustymi lodówkami. Wspominam o tym, bo niektórym może wydawać się niepojęte,
aby nie móc zrobić zakupów późnym wieczorem albo w sobotnie popołudnie.
Nadrobiony czas przeznaczamy na wypicie jednego małego przed sklepem.
Boczną drogą idziemy kawałek do góry, skąd można ocenić jak pięknie jest Súľov
położony!
Wymyśliłem, że dzisiejszą noc spędzimy... na kempingu! Tak, nie w żadnych ruinach, w chatce czy w krzakach. Uznałem, że przyda się trochę
luksusu w postaci ciepłego prysznica oraz zostawienia bezpiecznie namiotu i
przejścia się na lekko na kolację.
W Súľovie jest kemping zlokalizowany przy pensjonacie. Nocleg pod dachem
przekraczał nasze możliwości finansowe (zwłaszcza, że trzeba obowiązkowo
zamawiać wyżywienie), ale pole namiotowe w cenie poniżej 10 euro za osobę to
nie tragedia. No i te widoki...
Sprawy w recepcji załatwiamy szybko, jeszcze się dopytuję, czy jeśli rano
pójdziemy na zamek, to nikt nam namiotów nie zdemontuję, bo przekroczymy czas
wymeldowania się. Uśmiechnięta młoda dziewczyna mówi, że nie będzie żadnych
problemów.
Na trawie oprócz nas stacjonuje jeden kamper i jeden samochód - ten drugi na
bielskich blachach. Rozstawiamy namioty i idziemy się ogarnąć, a także wyłapać
wszystkie minusy kempingu, a jest ich sporo. Po pierwsze - prysznic jest tylko
na żetony, ograniczony czasowo. Na szczęście dostaliśmy po jednym darmowym
żetonie w czasie rejestracji. Po drugie - innej ciepłej wody nie doświadczymy,
nawet w kranie. Po trzecie - brak jakiegokolwiek gniazdka, oprócz tych
płatnych. Po czwarte - brak jakiegokolwiek zaplecza kuchennego i tym
podobnego. Po piąte - obiekt sanitarny to prowizorka, wieje spod drzwi i
znad drzwi, nawet zamknąć się nie można. Słowem - bieda-kemping. Na plus
trzeba docenić, że są ze dwa miejsca ogniskowe i jakieś skromne ławeczki.
Umyci i pachnący uderzamy do "śródmieścia" oddalonego o kilkaset metrów, gdzie
wpadamy do restauracji, mającej trochę niższe ceny niż lokal przy kempingu.
Wypytujemy panią o menu, a ta z głowy rzuca kilka pozycji. Wybieram smażony
ser (czego zazwyczaj nie robię, bo dawno mi się przejadł), a Bastek
boršč, który okazał się wariacją na temat kwaśnicy. Napiszę tak - szału
nie było, ale brzuch się ucieszył z wizyty czegoś ciepłego.
Knajpa to centrum wieczornego życia wioski - oprócz turystów, których nie ma
jakoś dużo, przesiadują miejscowi. Jeden dziadek dorwał pilota i przeskakuje z
kanału na kanał, oglądając trzy mecze hokeja na raz i jeszcze zahaczając o
wiadomości 😏.
Po wyjściu czujemy, że dzisiejsza noc będzie zimniejsza niż wczorajsza. Dużo
zimniejsza. Już wcześniej pewien facet pytał się, czy nie zamarzniemy, ale
wtedy wydawało się to żartem 😛. Tęsknym wzrokiem patrzę w kierunku świecących
się okien pensjonatu, wypijamy po czymś szybkim przy mokrej
ławeczce i ładujemy się do namiotów.
Fakt, było zimnawo, ale do zamarznięcia daleko. Wstajemy dość wcześnie,
wszystko dookoła pokryte rosą, tropiki ociekają wilgocią, lecz z każdym
kwadransem temperatura będzie rosnąć.
Zjadamy szybkie śniadanie, a tymczasem kwadrans po ósmej na kempingu zjawiają
się pierwsi nowi goście. Ciekawe, o której mieli pobudkę?
Wydawało się, że wkrótce niebo zrobi się czyste, ale nie - dużą jego część
pokrywa chmurne mleko...
Na zamek Súľov wejdziemy od drugiej strony niż poszlibyśmy wczoraj - z
parkingu przy drodze w Wąwozie Sulowskim (Súľovská tiesňava). I tam
spotykamy tyle samo ludzi, co w piątek przez cały dzień...
Zielony szlak już na samym początku
zaczyna mocno wpiąć się w górę po kamieniach - w jednym miejscu Bastek musi
wręcz podnieść mi nogę, abym wskoczył na szczyt. I od razu mówimy do siebie:
- Jak byśmy tutaj schodzili z plecakami? Byłaby masakra!
Po pewnym czasie dochodzimy do pierwszego dużego skupiska skał ze słynną
formacją Gotycka brama (Gotická brána).
Patrząc na zachód widzimy w dole Jablonové (Almásfalu) i kamieniołom, a dalej
dolinę Wagu i Jaworniki.
Brada od południowej strony.
Bywa wąsko, bywa stromo, bywa ciasno. Pojawiają się drabinki i metalowe kółka
do łapania się (może kiedyś były tu łańcuchy?). Nie powiem, przydadzą się... I
znowu wiemy, że wczoraj z plecakiem mielibyśmy niezłą przeprawę.
Wreszcie stajemy na nieco szerszej półce skalnej, czyli w miejscu dawnego
zamku Súľov (Súľovský hrad, a wcześniej Roháč). Nie zostało z
niego zbyt wiele, ale w końcu przestał być zamieszkały już w połowie XVIII
wieku.
Największa jazda to wejście na zamek górny. Przejście przez przekutą skałę
przy pomocy uchwytów, następnie dyndająca drabinka i przeciskanie się przez
dziurę. Tak, przeciskanie się, osoby z większą nadwagą miałyby poważne
problemy z przebiciem się 😛.
Z samej góry są też widoki, ale nie tak spektakularne, jak z wczorajszych skał, a
po za tym w mleku nie robią większego wrażenia.
Zejście z zamku do przełęczy jest krótkie, ale także okraszone uchwytami i
drabinkami.
Na szlakach robi się coraz większy tłum, więc nie ma co zwlekać, tylko trzeba
wracać do Súľova. W wiosce zaglądamy przez kratę do kościoła oraz ponownie na
sypiący się kasztel (jeden z trzech w miejscowości, lecz tamte są
wyremontowane).
Ostatnie zakupy w sklepie, który zamykają punktualnie w południe (właściwie
przedostatnie, gdyż jeszcze rzutem na taśmę wrócę się po piwo na drogę 😏) i
uderzamy na kemping, gdzie namioty ładnie już przeschły. Pakujemy się
niespiesznie, a tymczasem zjawia się coraz więcej weekendowych turystów. Także
samochód z Polski, a ja próbuję odgadnąć, jaki jest cel ich wizyty.
Prawdopodobnie kulinarno-telefoniczny, gdyż facet ciągle coś je, a dziewczyna
nieustannie nadaje przez smartfona obdzwaniając kolejnych znajomych i
informując, że żyje.
Jeszcze zdjęcie z faną i rozpoczniemy trzeci etap wędrówki majówkowej, podczas którego również nie będziemy się nudzić 😏.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz