środa, 18 listopada 2015

Debiut w Bieszczadach - stopem od Leska do Łupkowa

Schodziłem trochę śląskich, polskich i zagranicznych gór, ale jeszcze nigdy nie byłem z plecakiem w Bieszczadach :! Co prawda dwukrotnie zajrzałem w to pasmo - raz autobusem na kilka godzin do Ustrzyk Dolnych, a raz samochodem zwiedziłem kilka cerkiewek w okolicach Komańczy, lecz to jednak nie to samo... Bieszczady Zachodnie od dobrych kilku lat wypisywałem w planach na nowy rok, w końcu przestałem to robić, bo ciągle się nie udawało. Aż do obecnego listopada :) 

11 listopada o pierwszej w nocy ładuję się z Eco w Katowicach do autobusu dalekobieżnego na wschód. Podróż jak na polskie warunki trwa krótko, bo nieco ponad pięć godzin, ale nie powiedziałbym, że jesteśmy wypoczęci. Prawie nie spałem, w poprzednią noc również, więc czuję się trochę jak zombi... ale tylko trochę. 

Autobus wyrzuca nas w Lesku na jakimś obskurnym placu, wokół którego pełno informacji o centrali nasiennej. Przyjechał za wcześnie, ciekawe jakby ktoś przyszedł punktualnie na moment odjazdu i został wystawiony do wiatru? Pogoda jest taka jak w prognozach - pochmurno, szarawo i mży. W dodatku Andrzej zostawia w autobusie chustę - standard. 
 

Maszerujemy do centrum Leska. Wymarłe. Kompletnie. Wiemy, że jest około 6.30, ale to w końcu miasto powiatowe (choć wielkością to raczej duża wieś). 
 

Oglądamy kilka pomników, fotografujemy mapę i schodzimy w dół zobaczyć synagogę z XVII wieku. Jest nietypowa, posiada m.in. wieżę dawnego żydowskiego więzienia oraz kościelno-pałacowe szczyty, nie ma drugiej takiej w Polsce. 
 
 

Po zdewastowaniu w czasie wojny oraz zawaleniu dachu w latach 50. jest obecnie zabezpieczona i działa jako galeria, a także muzeum. 

Kawałek niżej żydowski cmentarz. Odbijamy się od zamkniętej kłódką bramy klnąc długo i głośno, a wtedy nagle z sąsiedniego budynku wychyla się przez okno facet i pyta, czy obudzić teścia, który ma klucz. No pewnie :) 

Co prawda teść obudzić się nie dał, ale klucz dostaliśmy. Kirkut jest spory, zachowało się 1600 macew, część w niezłym stanie. 
 

Jest też kilka macew nowych oraz daszek nad grobem cadyka, do którego pielgrzymują do dzisiaj chasydzi. 
 
 
 

Oddajemy klucz opiekunowi i zaglądamy na nekropolię wojskową. Spoczywa na niej 600 żołnierzy austriackich, niemieckich i rosyjskich poległych i zmarłych w okolicy w czasie Wielkiej Wojny. 
 
 

Cmentarz wygląda dość skromnie w porównaniu z tymi z zachodniej Galicji, lecz tutaj nie zdążono przeprowadzić masowych prac przy budowie cmentarzy, bo skończyła się wojna. Żołnierzy chowano wspólnie, niezależnie od narodowości, w masowych grobach. 
 

"...za życia skłóceni, śmiercią pogodzeni, razem złożyli tu kości..." 

 

Zaraz obok cmentarz parafialny, na którym też jest trochę starych grobów i rozwalony schron z Linii Mołotowa. Lesko w latach 1939-41 było nadgranicznym miastem Ukraińskiej SRR, stąd pełno umocnień. W czerwcu 1941 miejscowość zdobyli Słowacy i razem z Niemcami zniszczyli bunkry. 
 

Za nieistniejącym płotem siadamy na śniadanie, na zegarku 7.45. Młoda pora, w dodatku na niebie zaczyna się przejaśniać. Tego się nie spodziewaliśmy. 
 

Gdy wracamy do centrum przebiega nam drogę biały kot - dwukrotnie, tam i z powrotem! To musi być dobry znak! Podchodzimy jeszcze pod kościół parafialny, a następnie w kierunku wylotówki. Idziemy całkiem szybko, momentami odcinek 3 kilometrów zajmuje nam tyle czasu, co 100 metrów ;) 
 

Przy drodze jeszcze jeden rozwalony schron, zamek Kmitów (dziś restauracja i hotel) i słońce na nadal kolorowych drzewach. 
 

Mijamy most na Sanie - to już nie ma żartów, prawdziwe Bieszczady :) Za mostem, na winklu, postanawiamy stanąć i łapać stopa. Samochód zatrzymuje się jeszcze zanim doszliśmy do wypatrzonego miejsca :D 

Kierowca jedzie naprawić grzejnik gazowy do nieodległego Hoczewa (Гічва) - to dokładnie tam gdzie my. Hoczew w porównaniu z Leskiem wygląda jak metropolia - dwa czynne sklepy i ludzie żyją! 

Słońce oświetla kościół św. Anny z parawanową dzwonnicą i dworkiem (plebania?). 
 

W ogóle jest ciepło, termometry wskazują 14-15 stopni, wrażenie raczej września niż połowy listopada. Kościół tradycyjnie zamknięty, więc tylko obchodzimy go dookoła. 
 

Po drugiej stronie widać sklep z barem - ten drugi też oczywiście nieczynny, lecz nie ma problemu kupić piwa i usiąść pod nim. Zatem strzela pierwszy Leżajsk :) 
 

Na mapie mamy zaznaczoną na bocznej drodze unicką plebanię oraz Izbę Regionalną. Faktycznie, kawałek dalej coś stoi. 
 

Moim zdaniem to fara, a według Andrzeja Izba, dawny zajazd. Dyskusja trwa kilka minut. Obok obiektu na wzgórzu znajdujemy schody donikąd - pozostałość po cerkwi. 
 

A więc probostwo... potwierdzają to miejscowi spod sklepu. Jeden z nich proponuje nam zajrzeć też do zamku nad rzeką. 
- O, to coś tam zostało? Bo nic nie widzieliśmy - mówimy. 
- No, eee... nic nie zostało... zarośnięte piwnice - miesza się koleś. 
A no to dziękujemy za takie zwiedzanie ;) Izba Regionalna, jak sprawdziłem potem na innej mapie, była przy głównej drodze. 

Kolejny łapanie stopa zajmie nam dłużej, przynajmniej tak sądzimy. Eco ciągle każe mi się uśmiechać jakbym już siedział w aucie - od tego wszystkiego łapię głupawki i rzeczywiście ustawicznie się chichram :D 
 
(fot. Eco). 

Po jakiś 10 minutach staje facet w vanie, który zazwyczaj wozi... niepełnosprawnych. Jedzie aż do Cisnej, ale niepotrzebnie każemy się wysadzić w Mchawie (Мхава), w której ma znajdować się stara kaplica, a nawet dwie. 

Kaplica jest; dawniej unicka - odpustowa, dziś katolicka, odremontowana i zupełnie nijaka. 
 

Na wzgórzu, w miejscu rozebranej w latach 50. cerkwi, wznosi się współczesny kościół. Darujemy sobie wdrapywanie się na górę. 
 

Tym razem łapiemy stopa na idąco - dość szybko staje gazik z kilkoma facetami. Robią dookoła odwierty szukając w Bieszczadach gazu. Zanim jednak nas podwiozą to muszą się cofnąć do miejsca pracy, bo ich szefowi coś się przypomniało. Mamy tylko nadzieję z Eco że nie wracamy aż do Leska... 

Na szczęście po chwili znowu suniemy do przodu. Dowiadujemy się, że praca jest dobrze płatna i wiąże się z podróżami po całym świecie. Prawie jak prezydenta. 

Wysiadamy na opłotkach Baligrodu (Балигород). Andrzej czytał wcześniej o miejscowym kirkucie, który ma być podobno ładnie odnowiony. W rzeczywistości jest bardzo zachwaszczony i w znacznie gorszym stanie niż w Lesku. Część macew została użyta przez Niemców do wybrukowania baligrodskiego rynku i nadal tam spoczywają pokryte asfaltem. 
 
 

Mimo, iż Baligród ma rynek, to już dawno nie jest miastem. W latach 40. XX wieku kilkukrotnie był niszczony podczas napadów UPA, potem jeszcze dodatkowo wypędzono Ukraińców/Rusinów, a wcześniej wymordowano Żydów, więc nigdy już nie odzyskał swojej wcześniejszej wielkości. 

Ale mają własny czołg! 
 

T-34 w parku nie ma z miastem nic wspólnego - w 1975 roku zastąpił T-70, biorący udział w walkach z Ukraińcami. Poprzednik trafił do muzeum w Poznaniu i jest jedynym zachowanym w Polsce. 

Oprócz czołgu mamy pomnik pomordowanych przez UPA... 
 

...oraz cerkiew Zaśnięcia Matki Bożej z 1829 roku. Po wojnie niszczała, teraz remontowana. 
 

Dopiero południe (choć słońce już dawno zakryły chmury), więc wypadałoby coś zjeść. Karczmy są zamknięte, ale w oknach jedynej spelunki widać światło. Siadamy więc i zamawiamy po jednym oraz placki ziemniaczane. Nie jesteśmy sami, kręci się tam już podpita parka i mocno zawiany żul, który śmierdzi tak mocno, że barman po każdym jego wyjściu i wejściu psika odświeżaczem :D. Nie zdecydował się jednak na wywalenie go za drzwi, bo facet zostawia sporo kasy ;) 
 

Kolejny odcinek przebywamy z małżeństwem, które ma bazę w Polańczyku i cały tydzień kręci się po okolicy. Wysadzają nas na skrzyżowaniu w Cisnej (Тісна). Architektonicznie wioska wygląda niezbyt fajnie, ale jest Siekierezada :) 
 

W środku od razu znajdujemy wspólne tematy z jedną ekipą, a potem drugą - wycieczką z woj. lubuskiego. 
 

Plan minimum na dziś zrealizowany - dotarliśmy do serca Bieszczad. Teraz czas na maksimum - próbujemy łapać stopa na zachód. Stajemy w pewnym oddaleniu od głównego skrzyżowania, machamy ale bez powodzenia... podchodzi do nas starszy pan, pochodzący z Olkusza. Opowiada o rodzinie, częstuje papierosami, rozmawia się fajnie, lecz ewidentnie odstrasza to kierowców. Dopiero gdy odchodzi, w sumie po 20 minutach, zatrzymuje się samochód. W środku młoda dziewczyna, wyraźnie wystraszona i zestresowana. Hmm, to po co się zatrzymywała? :zso 

W miarę mijanych kilometrów przestaje się bać i rozmawiamy m.in. o tym, jak to przy świeżym powietrzu w Krakowie ludzie trafiają do szpitala :D 

Wychodzimy daleko dalej przy zakręcie, gdzie biegnie zarośnięta na tym odcinku Bieszczadzka Kolejka Leśna. 
 

Przed nami prosty odcinek gruntówką. 
 

Nagle widzimy stadko jeleni. Patrzą na nas ciekawie i dopiero po chwili schodzą w krzaczory, skąd nadal się przyglądają. 
 
 

Nowy Łupków (Новий Лупків) to właściwie końcówka Bieszczad, a początki Beskidu Niskiego. Znajduje się tutaj zakład karny (gospodarstwo rolne), rozwalone budynki PGR-ów i... rozświetlony domek niczym chatka Baby Jagi. 
 

W środku sympatyczna knajpa, którą zawsze też chciał odwiedzić i Eco. Tu też spotykamy pierwsze osoby które wybierają się w to samo miejsce noclegowe co my. Po wypiciu piwka wspólnie kierujemy się z dwoma chłopakami do odległej o 40 minut Chatki na Końcu Świata

To naprawdę koniec świata. Nie ma prądu, woda ze studni, za to atmosfera ciepła :) Jest też gęba znajomego z Górnego Śląska ;)
 
 

Poranek wita słońcem, choć od Słowacji bardzo mocno się chmurzy i wieje. 
 
 
 

Chatka to dawny budynek, należący do zakładu karnego, kupiony w latach 80 przez Almatur. Leży na terenie dawnej wsi Stary Łupków (Старий Лупків), z której nie zostało już nic poza cerkwiskiem, resztkami cmentarza i stacją kolejową. Gdybyśmy wyjrzeli z okien chatki kilkadziesiąt lat temu to zobaczylibyśmy domy niewielkiego letniska... 

Na razie jednak trwają pożegnania i zabawy ;) 
 
(fot. Eco) 

Wracamy drogą, którą dzień wcześniej podążaliśmy w nocy, więc dopiero teraz można się rozejrzeć. Mnie okolica przypomina Góry Bystrzyckie, a na pewno krajobraz jest bardziej Niski niż Biesowy... 
 
 

Oglądamy resztki cmentarza łupkowskiego - kilkanaście grobów i krzyży w różnym stanie, w większości w cyrylicy. 
 
 
 
 

Plan na dziś był taki: idziemy do głównej drogi i łapiemy stopa w kierunku Wetliny. Nie musimy jednak tego robić, gdyż chłopaki, którzy przyjechali w pobliże chatki samochodem, oferują się nas podwieźć :). Mamy więc komfortowy transport, tylko jeszcze trzeba wytańczyć na trawie błoto z buciorów ;) 
 

Po drodze mamy okazję (ja po raz pierwszy) zobaczyć wilka - stoi na torach kolejki, tych używanych. Niestety, zanim zdążyliśmy wyciągnąć aparat to zdążył zniknąć. 

Stajemy jeszcze w sklepie we Wetlinie, gdzie siedzi prawdziwy bieszczadzki zakapior z brodą i winem Bieszczady. I bieszczadzki jeleń na rzy... rykowisku ;) 
 

Kolejny etap to część górska, z której pierwszego dnia z premedytacją zrezygnowaliśmy, obserwując prognozy pogody i postawiliśmy na stopowanie :) 

1 komentarz:

  1. Dobrze że na początku postawiliście na zwiedzanie stacjonarno- stopowe. Skoro aura walnęła focha, nie było sensu pchać się w góry.

    OdpowiedzUsuń