Schodziłem trochę śląskich, polskich i zagranicznych gór, ale jeszcze nigdy nie byłem z plecakiem w Bieszczadach Co prawda dwukrotnie zajrzałem w to pasmo - raz autobusem na kilka godzin do Ustrzyk Dolnych, a raz samochodem zwiedziłem kilka cerkiewek w okolicach Komańczy, lecz to jednak nie to samo... Bieszczady Zachodnie od dobrych kilku lat wypisywałem w planach na nowy rok, w końcu przestałem to robić, bo ciągle się nie udawało. Aż do obecnego listopada
11 listopada o pierwszej w nocy ładuję się z Eco w Katowicach do autobusu dalekobieżnego na wschód. Podróż jak na polskie warunki trwa krótko, bo nieco ponad pięć godzin, ale nie powiedziałbym, że jesteśmy wypoczęci. Prawie nie spałem, w poprzednią noc również, więc czuję się trochę jak zombi... ale tylko trochę.
Autobus wyrzuca nas w Lesku na jakimś obskurnym placu, wokół którego pełno informacji o centrali nasiennej. Przyjechał za wcześnie, ciekawe jakby ktoś przyszedł punktualnie na moment odjazdu i został wystawiony do wiatru? Pogoda jest taka jak w prognozach - pochmurno, szarawo i mży. W dodatku Andrzej zostawia w autobusie chustę - standard.
Maszerujemy do centrum Leska. Wymarłe. Kompletnie. Wiemy, że jest około 6.30, ale to w końcu miasto powiatowe (choć wielkością to raczej duża wieś).
Oglądamy kilka pomników, fotografujemy mapę i schodzimy w dół zobaczyć synagogę z XVII wieku. Jest nietypowa, posiada m.in. wieżę dawnego żydowskiego więzienia oraz kościelno-pałacowe szczyty, nie ma drugiej takiej w Polsce.
Po zdewastowaniu w czasie wojny oraz zawaleniu dachu w latach 50. jest obecnie zabezpieczona i działa jako galeria, a także muzeum.
Kawałek niżej żydowski cmentarz. Odbijamy się od zamkniętej kłódką bramy klnąc długo i głośno, a wtedy nagle z sąsiedniego budynku wychyla się przez okno facet i pyta, czy obudzić teścia, który ma klucz. No pewnie
Co prawda teść obudzić się nie dał, ale klucz dostaliśmy. Kirkut jest spory, zachowało się 1600 macew, część w niezłym stanie.
Jest też kilka macew nowych oraz daszek nad grobem cadyka, do którego pielgrzymują do dzisiaj chasydzi.
Oddajemy klucz opiekunowi i zaglądamy na nekropolię wojskową. Spoczywa na niej 600 żołnierzy austriackich, niemieckich i rosyjskich poległych i zmarłych w okolicy w czasie Wielkiej Wojny.
Cmentarz wygląda dość skromnie w porównaniu z tymi z zachodniej Galicji, lecz tutaj nie zdążono przeprowadzić masowych prac przy budowie cmentarzy, bo skończyła się wojna. Żołnierzy chowano wspólnie, niezależnie od narodowości, w masowych grobach.
"...za życia skłóceni, śmiercią pogodzeni, razem złożyli tu kości..."
Zaraz obok cmentarz parafialny, na którym też jest trochę starych grobów i rozwalony schron z Linii Mołotowa. Lesko w latach 1939-41 było nadgranicznym miastem Ukraińskiej SRR, stąd pełno umocnień. W czerwcu 1941 miejscowość zdobyli Słowacy i razem z Niemcami zniszczyli bunkry.
Za nieistniejącym płotem siadamy na śniadanie, na zegarku 7.45. Młoda pora, w dodatku na niebie zaczyna się przejaśniać. Tego się nie spodziewaliśmy.
Gdy wracamy do centrum przebiega nam drogę biały kot - dwukrotnie, tam i z powrotem! To musi być dobry znak! Podchodzimy jeszcze pod kościół parafialny, a następnie w kierunku wylotówki. Idziemy całkiem szybko, momentami odcinek 3 kilometrów zajmuje nam tyle czasu, co 100 metrów
Przy drodze jeszcze jeden rozwalony schron, zamek Kmitów (dziś restauracja i hotel) i słońce na nadal kolorowych drzewach.
Mijamy most na Sanie - to już nie ma żartów, prawdziwe Bieszczady Za mostem, na winklu, postanawiamy stanąć i łapać stopa. Samochód zatrzymuje się jeszcze zanim doszliśmy do wypatrzonego miejsca
Kierowca jedzie naprawić grzejnik gazowy do nieodległego Hoczewa (Гічва) - to dokładnie tam gdzie my. Hoczew w porównaniu z Leskiem wygląda jak metropolia - dwa czynne sklepy i ludzie żyją!
Słońce oświetla kościół św. Anny z parawanową dzwonnicą i dworkiem (plebania?).
W ogóle jest ciepło, termometry wskazują 14-15 stopni, wrażenie raczej września niż połowy listopada. Kościół tradycyjnie zamknięty, więc tylko obchodzimy go dookoła.
Po drugiej stronie widać sklep z barem - ten drugi też oczywiście nieczynny, lecz nie ma problemu kupić piwa i usiąść pod nim. Zatem strzela pierwszy Leżajsk
Na mapie mamy zaznaczoną na bocznej drodze unicką plebanię oraz Izbę Regionalną. Faktycznie, kawałek dalej coś stoi.
Moim zdaniem to fara, a według Andrzeja Izba, dawny zajazd. Dyskusja trwa kilka minut. Obok obiektu na wzgórzu znajdujemy schody donikąd - pozostałość po cerkwi.
A więc probostwo... potwierdzają to miejscowi spod sklepu. Jeden z nich proponuje nam zajrzeć też do zamku nad rzeką.
- O, to coś tam zostało? Bo nic nie widzieliśmy - mówimy.
- No, eee... nic nie zostało... zarośnięte piwnice - miesza się koleś.
A no to dziękujemy za takie zwiedzanie Izba Regionalna, jak sprawdziłem potem na innej mapie, była przy głównej drodze.
Kolejny łapanie stopa zajmie nam dłużej, przynajmniej tak sądzimy. Eco ciągle każe mi się uśmiechać jakbym już siedział w aucie - od tego wszystkiego łapię głupawki i rzeczywiście ustawicznie się chichram
(fot. Eco).
Po jakiś 10 minutach staje facet w vanie, który zazwyczaj wozi... niepełnosprawnych. Jedzie aż do Cisnej, ale niepotrzebnie każemy się wysadzić w Mchawie (Мхава), w której ma znajdować się stara kaplica, a nawet dwie.
Kaplica jest; dawniej unicka - odpustowa, dziś katolicka, odremontowana i zupełnie nijaka.
Na wzgórzu, w miejscu rozebranej w latach 50. cerkwi, wznosi się współczesny kościół. Darujemy sobie wdrapywanie się na górę.
Tym razem łapiemy stopa na idąco - dość szybko staje gazik z kilkoma facetami. Robią dookoła odwierty szukając w Bieszczadach gazu. Zanim jednak nas podwiozą to muszą się cofnąć do miejsca pracy, bo ich szefowi coś się przypomniało. Mamy tylko nadzieję z Eco że nie wracamy aż do Leska...
Na szczęście po chwili znowu suniemy do przodu. Dowiadujemy się, że praca jest dobrze płatna i wiąże się z podróżami po całym świecie. Prawie jak prezydenta.
Wysiadamy na opłotkach Baligrodu (Балигород). Andrzej czytał wcześniej o miejscowym kirkucie, który ma być podobno ładnie odnowiony. W rzeczywistości jest bardzo zachwaszczony i w znacznie gorszym stanie niż w Lesku. Część macew została użyta przez Niemców do wybrukowania baligrodskiego rynku i nadal tam spoczywają pokryte asfaltem.
Mimo, iż Baligród ma rynek, to już dawno nie jest miastem. W latach 40. XX wieku kilkukrotnie był niszczony podczas napadów UPA, potem jeszcze dodatkowo wypędzono Ukraińców/Rusinów, a wcześniej wymordowano Żydów, więc nigdy już nie odzyskał swojej wcześniejszej wielkości.
Ale mają własny czołg!
T-34 w parku nie ma z miastem nic wspólnego - w 1975 roku zastąpił T-70, biorący udział w walkach z Ukraińcami. Poprzednik trafił do muzeum w Poznaniu i jest jedynym zachowanym w Polsce.
Oprócz czołgu mamy pomnik pomordowanych przez UPA...
...oraz cerkiew Zaśnięcia Matki Bożej z 1829 roku. Po wojnie niszczała, teraz remontowana.
Dopiero południe (choć słońce już dawno zakryły chmury), więc wypadałoby coś zjeść. Karczmy są zamknięte, ale w oknach jedynej spelunki widać światło. Siadamy więc i zamawiamy po jednym oraz placki ziemniaczane. Nie jesteśmy sami, kręci się tam już podpita parka i mocno zawiany żul, który śmierdzi tak mocno, że barman po każdym jego wyjściu i wejściu psika odświeżaczem . Nie zdecydował się jednak na wywalenie go za drzwi, bo facet zostawia sporo kasy
Kolejny odcinek przebywamy z małżeństwem, które ma bazę w Polańczyku i cały tydzień kręci się po okolicy. Wysadzają nas na skrzyżowaniu w Cisnej (Тісна). Architektonicznie wioska wygląda niezbyt fajnie, ale jest Siekierezada
W środku od razu znajdujemy wspólne tematy z jedną ekipą, a potem drugą - wycieczką z woj. lubuskiego.
Plan minimum na dziś zrealizowany - dotarliśmy do serca Bieszczad. Teraz czas na maksimum - próbujemy łapać stopa na zachód. Stajemy w pewnym oddaleniu od głównego skrzyżowania, machamy ale bez powodzenia... podchodzi do nas starszy pan, pochodzący z Olkusza. Opowiada o rodzinie, częstuje papierosami, rozmawia się fajnie, lecz ewidentnie odstrasza to kierowców. Dopiero gdy odchodzi, w sumie po 20 minutach, zatrzymuje się samochód. W środku młoda dziewczyna, wyraźnie wystraszona i zestresowana. Hmm, to po co się zatrzymywała?
W miarę mijanych kilometrów przestaje się bać i rozmawiamy m.in. o tym, jak to przy świeżym powietrzu w Krakowie ludzie trafiają do szpitala
Wychodzimy daleko dalej przy zakręcie, gdzie biegnie zarośnięta na tym odcinku Bieszczadzka Kolejka Leśna.
Przed nami prosty odcinek gruntówką.
Nagle widzimy stadko jeleni. Patrzą na nas ciekawie i dopiero po chwili schodzą w krzaczory, skąd nadal się przyglądają.
Nowy Łupków (Новий Лупків) to właściwie końcówka Bieszczad, a początki Beskidu Niskiego. Znajduje się tutaj zakład karny (gospodarstwo rolne), rozwalone budynki PGR-ów i... rozświetlony domek niczym chatka Baby Jagi.
W środku sympatyczna knajpa, którą zawsze też chciał odwiedzić i Eco. Tu też spotykamy pierwsze osoby które wybierają się w to samo miejsce noclegowe co my. Po wypiciu piwka wspólnie kierujemy się z dwoma chłopakami do odległej o 40 minut Chatki na Końcu Świata.
To naprawdę koniec świata. Nie ma prądu, woda ze studni, za to atmosfera ciepła Jest też gęba znajomego z Górnego Śląska
Poranek wita słońcem, choć od Słowacji bardzo mocno się chmurzy i wieje.
Chatka to dawny budynek, należący do zakładu karnego, kupiony w latach 80 przez Almatur. Leży na terenie dawnej wsi Stary Łupków (Старий Лупків), z której nie zostało już nic poza cerkwiskiem, resztkami cmentarza i stacją kolejową. Gdybyśmy wyjrzeli z okien chatki kilkadziesiąt lat temu to zobaczylibyśmy domy niewielkiego letniska...
Na razie jednak trwają pożegnania i zabawy
(fot. Eco)
Wracamy drogą, którą dzień wcześniej podążaliśmy w nocy, więc dopiero teraz można się rozejrzeć. Mnie okolica przypomina Góry Bystrzyckie, a na pewno krajobraz jest bardziej Niski niż Biesowy...
Oglądamy resztki cmentarza łupkowskiego - kilkanaście grobów i krzyży w różnym stanie, w większości w cyrylicy.
Plan na dziś był taki: idziemy do głównej drogi i łapiemy stopa w kierunku Wetliny. Nie musimy jednak tego robić, gdyż chłopaki, którzy przyjechali w pobliże chatki samochodem, oferują się nas podwieźć . Mamy więc komfortowy transport, tylko jeszcze trzeba wytańczyć na trawie błoto z buciorów
Po drodze mamy okazję (ja po raz pierwszy) zobaczyć wilka - stoi na torach kolejki, tych używanych. Niestety, zanim zdążyliśmy wyciągnąć aparat to zdążył zniknąć.
Stajemy jeszcze w sklepie we Wetlinie, gdzie siedzi prawdziwy bieszczadzki zakapior z brodą i winem Bieszczady. I bieszczadzki jeleń na rzy... rykowisku
Kolejny etap to część górska, z której pierwszego dnia z premedytacją zrezygnowaliśmy, obserwując prognozy pogody i postawiliśmy na stopowanie
Dobrze że na początku postawiliście na zwiedzanie stacjonarno- stopowe. Skoro aura walnęła focha, nie było sensu pchać się w góry.
OdpowiedzUsuń