poniedziałek, 16 października 2017

Spod Ochrydy nad serbsko-rumuński Dunaj. Bo droga długa jest.

Znowu nadszedł dzień, w którym przyjdzie nam spędzić wiele godzin w aucie. Chcemy przejechać odcinek z Jeziora Ochrydzkiego aż nad granicę serbsko-rumuńską na Dunaju. Według mapy to grubo ponad 500 kilometrów. Żadnego wielkiego zwiedzania nie mamy dziś w planach.

Mimo to już po chwili zatrzymujemy się na poboczu drogi Ochryda-Struga. Znajduje się tutaj cerkiew św. Erazma. Z zewnątrz wygląda jednak jak zwykły dom, w dodatku wstęp jest płatny (to, niestety, norma w Macedonii), więc postanawiamy skorzystać z opcji darmowej i odwiedzić położoną kilkaset metrów dalej kaplicę św. Katarzyny. Kaplica jest niewielka (niepotrzebne są klucze, które otrzymaliśmy na dole), przyklejona do skały nad urwiskiem i samotnie modli się przy niej kobieta w czerni.


Główną atrakcją są widoki na jezioro. W dole widać zaś prace przy budowie drugiego pasa drogowego.



Brzegi Jeziora Ochrydzkiego są tutaj zarośnięte, zupełne przeciwieństwo plaży na obozie pionierów pod Ochrydą.


W Macedonii w ogóle sporo teraz budują, a raczej poszerzają: czasem dopiero zaczęli, a czasem widać już asfalt na nowej nitce. Można się spodziewać, że w niedalekiej przyszłości będzie można sporo skrócić czas podróży przez ten kraj.



Trochę czasu im jeszcze zajmie przeprawa przez góry - tam powstają zupełnie nowe odcinki dróg (autostrad?). Nawet sobie nie wyobrażam, ile kasy pochłoną prace w tak trudnym terenie...


Około 80% terenu Macedonii to góry i wyżyny. Jest się na co wspinać.

W okolicach Kičeva (Кичево) znów zaczynają się regiony zdominowane przez Albańczyków i muzułmanów. W niebo strzelają białe wieże minaretów.


Również cmentarze nie są wolne od narodowych demonstracji (a na horyzoncie nagie szczyty gór Bistra).


Oczywiście wiele miejscowości ma nazwy w różnych językach i alfabetach. Taki Trapčin Dol (Трапчин Дол) zamieszkuje 896 Albańczyków i... 2 Macedończyków. Tymczasem nazwy po albańsku nie ma, a przynajmniej nie w brzmieniu, które widnieje w internecie: Trapçidoll. Oprócz cyrylicy zastosowano transkrypcję na łacinę, a potem prawdopodobnie wstawiono wersję albańską według Macedończyków...


Potwierdza to inna wioska - Kolari (Колари). Albańczycy po swojemu nazywają miejscowość Kollarё, tymczasem tu widnieje nazwa Kollari. Ktoś dopisał "oryginalne" albańskie końcówki sprayem. Wygląda na to, że macedoński rząd forsuje macedonizację albańskich nazw miejscowości. Biorąc pod uwagę jak napięte są stosunki między dwiema największymi grupami narodowościowymi Republiki, to takie działanie jest tylko durnym dolewaniem oliwy do ognia. A mówimy o osadzie, gdzie Albańczycy stanowią 99,9% mieszkańców.


Ale dość o polityce. Przejechaliśmy między górami, potem przecięliśmy dolinę w której leży Kičevo, i znów się wspinamy, na skraju Parku Narodowego Mavrovo. Może nie sięgnęliśmy chmur, ale najwyższa dziś przełęcz Straża położona jest na wysokości 1212 metrów n.p.m.. Kawałek za nią zatrzymuję się, aby zrobić kilka zdjęć.




Zaczyna się zjazd w dół przerywany mijankami, ruchem wahadłowym i przeładowanymi tirami. Zbliżamy się ponownie do cywilizacji, więc ciężki sprzęt kursuje do fabryk i po wydobycie.



Gostivar (Гостивар, alb. Gostivari) ma już bardziej mieszane proporcje, bo Albańczyków jest jeszcze mniej niż połowa, choć ich procent cały czas rośnie. Do tego Turcy, Serbowie, Bośniacy i Romowie. Miasto może być ciekawe dla miłośników Alp, gdyż leży tu Mont Blanc 😀.


Od tego miejsca prędkość jazdy się zwiększa, gdyż zaczyna się tu autostrada Matki Teresy. Nie jest tak dziurawa jak szpitale w Indiach, ale do standardów z naszej części Europy trochę jej brakuje. W Polsce jeszcze nie ma szosy im. Jana Pawła II, ale tunel Emilia już się pojawił kilka lat temu.


Skopje (Скопје) mijamy obwodnicą. Za stolicą wpadamy na kolejny remont, który ciągnie się przez wiele kilometrów. Oczywiście za ten burdel pobierane są normalne opłaty, żadnej ulgi. Skąd my to znamy?


Trochę czasu tracimy na bramkach. Sznury samochodów wykorzystuje wiadoma nacja, przeciskająca się między nimi w stylu Pan'da. Niedaleko granicy zatrzymujemy się na znanej nam stacji z uświnionymi kiblami. Wydaję ostatnie denary i oglądam wypaloną słońcem okolicę.



Po chwili jesteśmy na głównym, autostradowym przejściu granicznym. Kolejka spora, ale szybko idzie.


Oczywiście Cyganie też nie próżnują - wokół hasają panienki ślepiące różem, dzieciaki w różnym wieku, przeciska się facet z pacjentem na wózku. Jakiś gnojek przyczepił się do auta na włoskich blachach i biegnie za nim, waląc po szybach. W tym momencie wypadałoby szybę otworzyć, a gówniarzowi przemodelować szczękę.
Grupa na drugim pasie odpoczywa w cieniu po ciężkiej pracy.


Romska zapora kończy się dopiero blisko obiektów granicznych, gdzie już kręcą się funkcjonariusze. Choć oczywiście nie mam wątpliwości, że gdyby komuś zależało, to również można byłoby oczyścić teren położony kawałek dalej.

Odprawa macedońska poszła sprawnie. Teraz serbska. Niektórzy z poświęceniem oszczędzają paliwo.


Z Serbami jeszcze krócej: żadnego otwierania bagażnika i dziwnych pytań. Całość zajęła nam nieco ponad pół godziny, a więc bardzo przyzwoicie, jak na to przejście. Po niecałym tygodniu wracamy do Serbii.


Na zegarku minęła godzina 14-ta. Ale to dopiero 1/3 drogi.

Po serbskiej stronie odcinki autostrad (jeden świeżo wybudowany) przeplatają się ze zwykła drogą.



W Nišu (Ниш) odbijamy na wschód, następnie w boczny trakt z numerem 35. Od razu tracą się wszelkie inne auta na zagranicznych blachach. Przejeżdżamy przez mniej lub bardziej zapomniane miejscowości (w jednej nawet spadło kilka kropel deszczu) oraz wśród pasm górskich biegnących wzdłuż granicy z Bułgarią.





Dłuższy postój robimy tylko w mieście Zaječar (Зајечар), jednym z większych w tej części kraju. Chcemy wymienić walutę oraz zrobić jakieś zakupy na kolację. Dojazd do centrum stanowi małe wyzwanie wobec braku oznaczeń, ale kończy się sukcesem.


Zaječar ponad totalną przeciętność wyróżniają jedynie dwie rzeczy: położone w pobliżu ruiny rzymskiego kompleksu pałacowego Felix Romuliana (część zbiorów z wykopalisk można podziwiać w widocznym powyżej muzeum) oraz browaru produkującego piwo Zaječarsko. Ruiny kiedyś zwiedzałem i byłem lekko zawiedziony, bo spodziewałem się czegoś bardziej imponującego po obiekcie wpisanym na listę UNESCO. Natomiast piwo to standardowy sikacz, ale czego można się spodziewać po grupie Heinekena?



Główny plac miasta tętni życiem: dzieciaki gonią się i jeżdżą na rowerach, dorośli przesiadują na ławkach i w lokalach. My nie mamy tego komfortu: jest już 18-ta, a to jeszcze nie koniec naszej podróży.

Kolejne kilkadziesiąt kilometrów to łata na łacie, ale nie spuszczam nogi z gazu, zwłaszcza, że ruch jest minimalny. Widać, że okolica szykuje się już powoli do snu.


Na nasz dzisiejszy nocleg wybrałem mikroskopijny kemping nad samym Dunajem, niedaleko Negotina. Problem z nim jest taki, iż to świeży obiekt i... nie do końca wiadomo, czy i jak w ogóle funkcjonuje 😀. W dodatku ponoć ciężko do niego trafić...

Dalszy rozwój wypadków zdaje się potwierdzać te opinie: na skrzyżowaniu brak jakiegokolwiek drogowskazu do przybytku. Przejeżdżamy przez niewielką wioskę nad graniczną rzeką, zabudowania się kończą, droga zwęża... Nic, nic i nic. Już chciałem zawracać i nagle widzę bramę i napis "camping". Brama jest zamknięta, obiekt wygląda na nieczynny. No, ładnie... Mam pewien plan rezerwowy (który wiąże się z dalszą jazdą albo spaniem na dziko), jednak postanawiam i tak zajrzeć do środka.

Pod domem stoi samochód, za drzwiami pali się światło. Wołam. Szczeka pies. Ktoś odpowiada. Wychodzi starszy facet w podkoszulku. "Tak, kemping działa, choć nie jest do końca wykończony. Ale oczywiście możecie zostać". Prysznic jest na dworze, kibelek (turecki) też. Jednak jest możliwość skorzystania z dobrodziejstw cywilizacji w domu gospodarza.
- Nie ma problemu - przekonuje. - Wchodźcie kiedy chcecie, ja mam mocny sen.

Uznaliśmy, że zaryzykujemy. Rozstawiam namiot i idę do faceta zapłacić. Na stole stoi już swojska rakija, wypijamy po kieliszku. Gospodarz mówi, że czasem pojawiają się u niego turyści, ale rzadko. Nie dziwię się, bo naprawdę trafić tu może jedynie osoba dobrze poinformowana. W przyszłości ma to się zmienić, bo na ogródku (który służy jako pole namiotowe), stoją już kabiny prysznicowe i toalety, ale to wszystko nie podłączone.
Największym plusem jest szopa położona tuż przy rzece. Taka sympatyczna graciarnia z kącikiem kuchennym, fotelami i stołem, gdzie można posiedzieć, zjeść, poczytać lub poimprezować. W towarzystwie kilku kociaków i jednego psa (drugi siedzi w kojcu).

Po rumuńskiej stronie Dunaju widać błyski ogni sztucznych - 15 sierpnia to ich Święto Narodowe.



Nie jedliśmy dziś obiadu, więc wyciągam jednorazowego grilla. Gospodarz sugerował, aby rozpalić ognisko, ale nie mam już na to sił.


Jeden z małych kotów jest tak natrętny, że nieustannie trzeba go odganiać. Próbuje nawet włazić na grill, nie przejmując się rozgrzanym materiałem. Na koniec prawie wybija Teresie oko...


Zastanawialiśmy się, jak będzie wyglądać to korzystanie z łazienki. "Może facet śpi na pięterku?" - kombinuję. Wchodzimy po cichu do domku. W kącie bezgłośnie leci telewizor. Właściciel rzecz jasna śpi na parterze, w drugim kącie w łóżku. Na ścianach święte obrazy i rodzinne zdjęcia. Trochę dziwnie włóczyć się komuś po nocy po mieszkaniu, nawet jeśli sam to zaproponował. A jak człowiek dostanie nagłej sraczki i cały budynek wypełnią odgłosy wybuchów??

Ogrodowy kemping o poranku.


Serb pyta się, czy dobrze spaliśmy i bierze się do pracy: kończy stawianie stacjonarnego grilla z kominkiem. My śniadanie konsumujemy tam, gdzie kolację. Cała menażeria również nie próżnuje.





Dunaj płynie praktycznie zaraz za paleniskiem. Okryty zielonym futerkiem nie nadaje się do kąpieli, na pomost także bym nie wchodził 😉.


Syf w wodzie nie przeszkadza rybakom. Przeciwległy brzeg to Rumunia. Identyczną sytuację mieliśmy rok temu w okolicach Kladova.



Miejsce niewątpliwie ma potencjał: okolica jest cicha i spokojna, wydaje się idealna dla rowerzystów, kajakarzy czy morderców ryb, tfu, wędkarzy. Gospodarz sympatyczny. Najpierw jednak musi tutaj dokończyć montowanie wyposażenia, bo warunki dla większości zagranicznych turystów będą zbyt spartańskie (a cena za nocleg była wyższa, niż na bardziej wypasionych kempingach). No i zadbać o reklamę, bo jak na razie to jest to kemping-widmo 😉. Może w 2018 roku coś się zmieni?


Żegnamy się serdecznie i opuszczamy odludzie. W najbliższej wiosce jest fajna plaża z małą ilością glonów...


...i widokiem na zaporę i elektrownię Żelazne Wrota II (Ђердап II, Đerdap II, Porțile de Fier II). Rok temu przejeżdżaliśmy przez tą z numerem I, która jest kilkadziesiąt kilometrów w górę rzeki. "Dwójka" wytwarza trzykrotnie mniej prądu.



Косово је Србија - dziś to zaklinanie rzeczywistości, ale popularne jak Serbia długa i szeroka.


Za wioską moją uwagę przykuwa ten drogowskaz: już niebieski kolor oznacza, że pochodzi z okresu Jugosławii, ale strzałka kieruje do "NR Rumunija".


Ów skrót to Narodna Republika Rumunija (Rumuńska Republika Ludowa) - taką nazwę nosiło państwo w latach... 1947-1965! Tymczasem zapora, po której można przekroczyć Dunaj, powstała dopiero na przełomie lat 70. i 80. XX wieku. Postawiono złą tablicę? A może wcześniej był tu jakiś most?? Zagadka chyba trudna do rozwiązania...

Zaaferowany nie zauważyłem, że obok stanął niepozorny biały samochód i wyszło dwóch chłopów w mundurach.
- Dzień dobry, straż graniczna. Co pan tutaj fotografuje?
- Okolicę - odpowiadam pewnie.
- Dlaczego?
To pytanie zbiło mnie z tropu. Co takiemu odpowiedzieć?
- Jestem turystą, dla mnie to wszystko ciekawe. O, te wzgórza i pola.


Funkcjonariusze spojrzeli jak na kretyna, więc postanowiłem kontynuować:
- I ta tabliczka. Jest stara, kieruje do Rumunii, jeszcze ze starą nazwą - pokazuję im na wyświetlaczu. Panowie nie wiedzieli co na to rzec, zatem słowotok leciał dalej: - Spaliśmy tu niedaleko w wiosce, na takim małym kempingu, nad rzeką.
Jeden z pograniczników rzucił jakąś nazwę obiektu noclegowego.
- Nie, to nie tam - (choć nie byłem pewien). - A teraz jedziemy do Negotina, zatankować i zrobić zakupy.
Coś tam jeszcze dorzuciłem, ale w końcu Serbowie skapitulowali i powiedzieli:
- Dziękujemy, miłego dnia.

Gdy odjechali, to poczułem lekkie drżenie nóg. W tym momencie nie robiłem niczego zakazanego, bo nie ma formalnych obostrzeń fotografowania w całej strefie przygranicznej. Ale na plaży uwieczniałem wspaniałą zaporę, która jest obiektem strategicznym. Co prawda tablice z zakazem robienia zdjęć wiszą dopiero w jej bezpośredniej bliskości, ale nie mam wątpliwości, że gdyby strażnicy to zobaczyli, to na pewno rozmowa byłaby dłuższa i niekoniecznie tak przyjemna.

W czasie gadulstwa nie kłamałem, rzeczywiście pojechaliśmy do Negotina (Неготин). Jak na złość na tankszteli akurat ładowali paliwo, więc nie mogłem uzupełnić baku i zostało nam sporo niepotrzebnych dinarów. Na zakupy przecież wszystkiego nie udamy, choć nabyliśmy kilka trunków procentowych.

Negotin nie ma w sobie niczego szczególnego, co mogłoby przyciągnąć turystów - po prostu zwykłe miasto serbskiego interioru. Nie dotarliśmy do ścisłego centrum, ale widziałem zdjęcia: chyba tylko klasycystyczna katedra prawosławna byłaby warta dokładniejszych oględzin.



Nas interesowały sklepy i piekarnie, a te znaleźliśmy bez problemu. Gdyby ktoś chciał wyrwać sobie zęba, przefarbować włosy albo zagrać na automatach, to też miał pole do popisu.


Tymczasem nastała pora, aby pożegnać się z Bałkanami podczas tego wyjazdu, co uczynimy na przejściu granicznym na zaporze.

4 komentarze:

  1. Najpierw pomyślałam: "phi, 500 km!" a potem przypomniałam sobie jak się jeździ po macedońskich i serbskich bocznych drogach... Zwracam honor - tam, to faktycznie długa droga. Widzę, że też zaliczyłeś przygodę ze służbami umundurowanymi ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przygoda krótka i w miarę bezstresowa, nie to co u Was :P W sumie chyba trzeci raz mam sytuację, że się czepiają za robienie zdjęć: raz na granicy chorwacko-bośniackiej musiałem skasować ujęcia przejścia (podkablował mnie jakiś "cywil"), a raz... na dworcu kolejowym w Wilnie prawie wylądowałem na policji :D

      Usuń
    2. Do mnie na lotnisku, po przejściu kontroli bezpieczeństwa, podszedł przystojny pan i zażądał pokazania zrobionych zdjęć. Okazało się, że zrobiłem zdjęcie strefy kontroli bezpieczeństwa - kazał usunąć. Nie rozumiem tych zakazów fotografowania zapór, dworców itp, bo przecież i tak w necie pełno ich zdjęć mozna znaleźć i detaliczne opisy

      Usuń
    3. No właśnie. Takie zakazy to tylko młyn na wodę dla służbistów, które mogą się wykazać. Jeszcze mogę zrozumieć, że strefy kontroli bezpieczeństwa na lotnisku może nie być w sieci, ale już takie zapory czy przejścia graniczne jak najbardziej... Dworce - na szczęście - są już w Polsce od dawna "wolne", ale jeszcze jakiś czas temu goniono fotografów :P

      Usuń