sobota, 19 lipca 2025

Bieszczady dla koneserów: Korbania i Łopienka.

Początek mojego wyjazdu w Bieszczady w 2025 roku jest dokładnie taki sam, jak dwanaście miesięcy wcześniej: w ostatni dzień nauki szkolnej wysiadam z autobusu w Polańczyku. Na tym jednak podobieństwa się kończą: tym razem autobus był punktualny, jestem sam, a pogoda jest zupełnie inna. Przed rokiem bezchmurne niebo i bardzo wysoka temperatura, teraz zaczyna mżyć, a po chwili padać deszcz.


W autobusie byłem chyba najmłodszym pasażerem. Razem ze mną na chodnik wytoczył się tłum kuracjuszy.
- Przepraszam, nie wie pan, gdzie jest Solinka? - zagaduje mnie pewna kobieta.
- Solina już była, to jest Polańczyk! - woła lekko przygłuchy dziadek, stojący obok.
- Ale dom wczasowy Solinka!
Niestety, kompletnie nie znam lokalizacji miejscowych obiektów, ale jest ktoś, kto się orientuje, więc cała grupa idzie za nim. Ja natomiast podchodzę na pobliskie wzgórze o nazwie Sawin, gdzie spod wiaty można obejrzeć całkiem fajną panoramę okolicy. Ciekawie wygląda pofałdowane otoczenie Jeziora Solińskiego, jest też Smerek, Połonina Wetlińska i fragment Caryńskiej.



Nie kombinuję ze stopem, bo z Polańczyka dość często jeżdżą busiki. Robię zakupy i staję na przystanku, przy którym dwóch dżentelmenów raczy się piwem.
- Przepraszam, przesunę sobie napój bogów - mówi jeden z nich, gdy prawie kopnąłem w jego butelkę.
- Uważajcie na policję - ostrzegam, bo kawałek dalej patrol maglował jakiegoś kierowcę.
- Phi - machają ręką. - My się z nimi znamy. Poza tym łapią pijanych za kółkiem, bo dziś pierwszy dzień wakacji, rodzice nie muszą wozić dzieci do szkoły, to chleją. Trzeźwy piątek.
Panowie planują, żeby się dostać do Soliny, ale ani do pierwszego, ani do drugiego busa nie zostali wpuszczeni. Chyba też ich znają.
Ja takich problemów nie mam, choć w "moim" busie kierowca zaczął od groźnego pytania:
- Gdzie pan chce jechać?
Kiedy podałem cel, to z akceptacją kiwnął głową.
- Turyści to myślą, że wszyscy jeżdżą do Ustrzyk, dlatego się pytam.
Aż tak daleko mnie nie ciągnie, wysiadam na następnym przystanku, czyli po siedmiu kilometrach - w Wołkowyi (Вовковия). Dość nieoczekiwanie wita mnie w niej słońce, które na chwilę wyszło zza chmur.


piątek, 11 lipca 2025

Śnieżnik od czeskiej strony: zobaczyć blender i przenocować w chatce.

Staré Město (Mährisch Altstadt) to nieduże morawskie miasteczko pełne zabytków, otoczone trzema sudeckimi pasmami górskimi. Będzie naszym punktem startowym. Parkujemy bezpłatnie* w samym centrum i, jako pierwszy krok, zaglądamy pod renesansowy kościół św. Anny oraz na cmentarz, gdzie zachowało się sporo starych grobów.



Następnie, już z plecakami i w górskim obuwiu, zachodzimy na pobliski rynek i odwiedzamy restaurację Národní Dům; to jedyny przybytek otwierany o dziesiątej, a ta poranna godzina właśnie wybiła. Jesteśmy pierwszymi klientami, ale inni spragnieni zimnego piwa zjawiają się niewiele później. Jak to w czeskiej lokalnej knajpce prawie wszyscy się znają i mają swoje stałe miejsca. Nieświadomi usiedliśmy przy "zajętym" stole, więc po jakimś czasie zjawia się dwóch wielkich jegomości, którzy - nie mówiąc ani słowa - dosiadają się do nas, sapiąc, jęcząc i wzdychając. Dzielnie wytrzymaliśmy ich obecność 😏.


Kilka początkowych kilometrów moglibyśmy przejechać autobusem, ale wybieramy opcję dłuższego posiedzenia w restauracji. Poza tym jest piękna pogoda, a ten odcinek widokowy, więc szkoda byłoby go ominąć. Najpierw schodzimy z rynku w dół w dolinę rzeki Krupá (Graupa), gdzie za dworcem kończą się tory z Hanušovic, stoi kilka modernistycznych willi, a pod jedną ze stodół Bastek zauważa otoczoną połamanymi wiadrami bryczkę.
- Przecież takie coś warte jest grubą kasę, a ktoś go sobie tak postawił! - woła.



piątek, 4 lipca 2025

Industriada 2025: zabytkowa stacja w Rudach.

Industriada to coroczna impreza poświęcona zabytkom techniki, odbywająca się od 2010 roku w województwie śląskim, przeważnie w czerwcu. W kilkudziesięciu lokalizacjach, zazwyczaj w obiektach leżących na Szlaku Zabytków Techniki, organizuje się festyny, spotkania, prelekcje, wycieczki i różne inne wydarzenia przyszykowane dla turystów. Czasem jest to okazja do zobaczenia czegoś wyjątkowego, na co dzień niedostępnego, a czasem (niestety, mam wrażenie, że coraz częściej) okazja dla gospodarzy tych miejsc do dodatkowego zarobku (początkowo niemal wszystkie wydarzenia były bezpłatne).

Industriadę odwiedzałem już kilkukrotnie, ale ostatni raz dość dawno, bo przed pandemią. O ile wtedy wybierałem opcję zaglądania do większej ilości obiektów, to tym razem postanowiłem skupić się na jednym, a mianowicie na Zabytkowej Stacji Kolejki Wąskotorowej w Rudach (Groß Rauden). Przez Rudy przejeżdżałem wiele razy, widziałem biegnące obok dróg wąskie szyny, lecz jakoś nigdy nie miałem czasu tam zajrzeć na dłużej. Industriadę potraktowałem jako pretekst, aby w końcu je odwiedzić, nawet jeśli ma to oznaczać dużą ilość innych turystów.


Przemysłowa część Górnego Śląska może poszczycić się najstarszą funkcjonującą siecią linii wąskotorowych na świecie. Pierwsze odcinki Górnośląskiej Kolei Wąskotorowych (Oberschlesische Schmalspurbahnen) powstały w latach 50. XIX wieku i w kolejnych dekadach rozrosły się do długości ponad dwustu kilometrów. Z zasady służyły one do transportu towarów, łącząc się z kolejami wewnętrznymi zakładów przemysłowych. W Rudach pociągi pojawiły się pół wieku później: w 1899 położono tory od stacji Gleiwitz Trinneck (Gliwice Trynek), a w ciągu kolejnych kilku lat przedłużono je w stronę Raciborza - końcową stacją była Ratibor Plania, w dzielnicy Płonia. Ta linia została wybudowana przez berlińską spółkę Górnośląskie Tramwaje Parowe (Oberschlesische Dampfstraßenbahn GmbH) i często bywa nie uznawana jako wchodząca w skład GKW. W przeciwieństwie do małych pociągów jeżdżących pomiędzy zakładami, tutaj wożono również pasażerów: robotnicy dojeżdżali nimi do pracy w przemyśle w Gliwicach, Bytomiu i Zabrzu, a w weekendy do Rud odpoczywać w lasach i nad stawami. 
Od 1906 roku był to jeden, połączony ze sobą system kolejowy, aczkolwiek zarządzany przez różne podmioty. Górnośląskie Koleje Wąskotorowe przejęło na początku XX wieku państwo pruskie, a po plebiscycie musiało oddać część polskiej administracji, natomiast Górnośląskie Tramwaje Parowe po niemieckiej stronie aż do 1945 pozostały prywatne. Słowo "tramwaj" w nazwie nie było przypadkowe: spółka uruchomiła wcześniej prawdziwe tramwaje w miastach, a za rozstaw torów w wąskotorówkach przyjęto szerokość 785 milimetrów (30 cali pruskich), czyli dokładnie tak samo jak w tramwajach; podobnie uczyniono na GKW.


Po II wojnie światowej całość górnośląskich wąskotorówek znalazła się w rękach PKP. W Polsce Ludowej ilość przewożonych ładunków szła w miliony, za demokracji zaczął się upadek, podobnie jak wszystkich tego typu kolei w całym kraju. Po latach kradzieży, demolek i oficjalnej likwidacji do dziś czynne pozostają tylko dwa niewielkie fragmenty półtorawiekowej sieci: z Bytomia Wąskotorowego do Miasteczka Śląskiego (przejechałem nim kawałek podczas Industriady w 2019 roku) oraz w okolicach Rud.


czwartek, 26 czerwca 2025

Z plecakiem przez Ruś (3): Kobylnica Wołoska - Chotyniec - Przemyśl.

Z gościnnej wiaty w przysiółku Szczeble maszerujemy do centrum wioski, którą jest Kobylnica Wołoska (Кобильниця Волоська; przez cztery lata gierkowskiej polonizacji istniała pod nazwą Kopytów Górny). Bożena tradycyjnie łapie stopa, Krwawy dwa pedały, a reszta wybiera ścieżkę przez pola. Mało było w tym roku polnego chodzenia, więc tym bardziej cieszy. 




Kopułę świątyni w Kobylnicy widać z daleka. Wydawało się, że tegoroczny rzepak będzie przekwitnięty, ale utrzymał się do maja w niezłej formie. 


Idę pierwszy i na asfalcie zatrzymuje się koło mnie śmieciarka, pierwsza z wielu, które zobaczymy dzisiejszego dnia.
- Dokąd idziecie?! - krzyczy chłop z szoferki.
- Przed siebie! - odkrzykuję, próbując być głośniejszy od silnika.
- Ale jak to? Nie macie celu?
- Dojdziemy tam, gdzie dojdziemy!
Śmieje się i macha ręką nad pożegnanie.
A tymczasem przede mną wyrastają budynki gminne z biblioteką i OSP. Na tyłach stoi wiata, lecz daleko mniej przyjemna od tej w Szczeblach. 


czwartek, 19 czerwca 2025

Z plecakiem przez Ruś (2): Wielkie Oczy i okolice.

Wielkie Oczy (Великі Очі) to wioska położona przy granicy z Ukrainą: od głównego placu do słupków granicznych są ledwie dwa kilometry. Kiedyś posiadały prawa miejskie, ale po Wielkiej Wojnie podupadły i straciły je w 1935 roku. Pozostały siedzibą gminy, choć ta posiadała inny kształt niż obecnie, bowiem w 1945 pięć wiosek na wschód od Wielkich Oczu przyłączono do Kraju Rad.
Intrygująca jest jej nazwa. W czasie rozmowy z pracownikami zakładu pogrzebowego w Łukawcu dowiedziałem się, że pochodzi ona od dwóch stawów, które z lotu ptaka wyglądały jak wielkie oczy. No tak, ale pojawiła się on już w XVI wieku i wówczas raczej nikt nie wiedział, jak coś wygląda z lotu ptaka. Bardziej prawdopodobna jest wersja, że patrzono na nie nie z wysokości, ale z pewnej odległości: dwa stawy w połączeniu z zarośniętą groblą wyglądały jak ludzka twarz. Oryginalne stawy dawno przestały istnieć, lecz planuje się ich rekonstrukcję albo nawet już ponownie je wykopano.

Miejscowy, z którym jechaliśmy z Bożeną stopem, wysadza nas na rynku. Jego kształt ma sugerować dawny małomiasteczkowy charakter, ale część zajmuje park, więc nie jest to aż tak oczywiste.


Bozia rusza na spacer, a ja kupuję piwo i siadam na ławce przed sklepem, obserwując niewielki ruch uliczny. W pewnym momencie pojawia się wóz Straży Granicznej, zatrzymują się, bo funkcjonariuszka chce zrobić zakupy. Jej kolega za kółkiem zobaczył obcą twarz i od razu podszedł z notesikiem.
- Chcielibyśmy wiedzieć, gdzie będziecie spali - rzucił, gdy wyjaśniłem, co tu robimy. - To w związku z eee... ehmmm... uuuu.... akcją w pobliżu granicy - wykrztusił zmieszany. 
Podaję mu przybliżone szczegóły, on z kolei pokazuje mi karteczkę z numerem telefonu i prosi, aby jutro zadzwonić, gdy będziemy się kręcić w newralgicznych miejscach. Muszą mieć kryzys finansowy, bo zazwyczaj taki suvenir dostawałem na wyłączność, a tutaj musi wystarczyć mi jego zdjęcie 😛.

Bożena wraca i teraz ja ruszam na spacer po uliczkach śladami wielokulturowej przeszłości wioski.
Słownik geograficzny Królestwa Polskiego informuje, że pod koniec XIX wieku mieszkało w Wielkich Oczach prawie dwa tysiące osób. Połowa wyznawała judaizm, reszta katolicyzm, przy czym więcej rzymski. Co ciekawe, autorzy twierdzili, że niemal wszyscy są Polakami, a więc większość żydów i unitów uznano za swoich rodaków. W XX wieku byłoby to nie do pomyślenia, a i zapewne sami zainteresowani niekoniecznie się z tym zgadzali. W okresie międzywojennym proporcje się zmieniły: liczba wyznawców judaizmu spadła o połowę, rzymscy katolicy (w domyśle: Polacy), wysunęli się na pierwsze miejsce. Grekokatolicy (Ukraińcy/Rusini) zajmowali trzecie miejsce, lecz nadal były ich ponad trzy setki. Druga wojna światowa przeorała wszystko: Żydzi zostali albo wymordowani na miejscu albo wywiezieni do obozów, Ukraińców wypędzono. Współczesne Wielkie Oczy są senną mieściną, która nie ma nawet tysiąca mieszkańców. Na szczęście niektóre pamiątki po dawnych sąsiadach zostały: okazała synagoga z 1910 stoi przy samym rynku. Za PRL-u pełniła różne role, łącznie ze skupem jaj, obecnie mieści bibliotekę.


Cerkiew św. Mikołaja Cudotwórcy z 1925 roku, jedyna w województwie i jedna z nielicznych w Polsce (albo nawet jedyna) zbudowana w stylu szachulcowym. Niestety, mocno zaniedbana.


środa, 11 czerwca 2025

Z plecakiem przez Ruś (1): Lubaczów - Szczutków - Łukawiec.

Wiosną często używam słowa "tradycyjnie". Zwłaszcza w maju: w tym miesiącu tradycyjnie odbywa się nasza wędrówka wzdłuż granic Polski. Początkowo były to granice wschodnie, teraz wschodnia i północna, ponieważ tradycyjnie jednego roku chodzimy na południu, a drugiego na północy. Ponieważ w 2024 roku kręciliśmy się po Mazurach, to w obecnym wypadłoby wrócić w dolne rejony kraju. Dwa lata temu było to Roztocze i skończyliśmy wyjazd w Gorajcu. Tym razem chcemy zacząć w nieodległym od niego Lubaczowie. Patrząc na krainy historyczne to będziemy już piąty raz na Rusi Czerwonej, konkretnie odwiedzimy dawne ziemie bełską i przemyską. Biorąc pod uwagę podział geograficzny, to niemal cały mój pobyt będzie na Płaskowyżu Tarnogrodzkim.

Nietypowo dla nas ruszamy w poniedziałek. Inną zmianą jest ta, że nie musimy się już telepać przez pół Polski, tylko wystarczy jeden pociąg w kierunku Przemyśla plus jedna przesiadka. Jako pierwsza podróż zaczyna Buba, zbierając po drodze kolejne dwie osoby. Ja wchodzę na pokład cugu godzinę po niej, lecz spotkamy się dopiero wieczorem. W tym przypadku samotna podróż jest mi na rękę, bo będę próbował trochę odespać nockę, ale w polskich pociągach jest to ostatnio trudne: ścisk, hałas, czasem smród, pielgrzymki ludów w jedną i drugą stronę. Do tego konduktorzy dostali słowotoku: nieustannie, niekiedy co kilka minut, trzeba po raz kolejny witać pasażerów, przypominać o następnej stacji, powtórzyć, że się zbliżamy, zasugerować zabranie bagażów i bycie uważnym, pożegnać i podziękować, a wszystko to przy głośnikach podkręconych tak, jakby cały skład zabrał ze sobą wyłącznie osoby z przytępionym słuchem albo imbecyli. Co prawda społeczeństwo ponoć teraz mocno głupieje, ale to jednak lekka przesada. Efekt był taki, że przez pięć godzin podróży spałem może godzinę. 

Pogodę na ten dzień zapowiadano bardzo zmienną. Na Śląsku jeszcze świeciło słońce, w Małopolsce nadciągnęły chmury. Przypadek? Im bardziej na wschód, tym bardziej pachnie deszczem. Na horyzoncie coraz bardziej ciemno.


Wysiadam w Jarosławiu (Ярослав). W mieście, którego patronem jest prezes z Żoliborza, mam około dwudziestu minut. Zrobiło się zimno, siąpi. Jarosław jest istotnym węzłem komunikacyjnym, co chwilę przyjeżdża jakiś autobus. Niestety, ja muszę wsiąść do busika, w którym ledwo się mieszczą wszyscy chętni. Dodatkowo każdy z nich uparł się, aby zabrać do środka bagaże, więc ciężko nawet przejść, bo wszędzie walają się torby.


Po drodze dopada nas straszliwa ulewa, widoczność spada do kilku metrów. Potem jednak wychodzi słońce, które wita mnie w okolicach dworca kolejowego w Lubaczowie (Любачів).


czwartek, 5 czerwca 2025

Ondavská vrchovina (2): Stebnícka Magura - Bardejovské Kúpele - Kamenná Hora.

Opuszczając Zborov w kierunku zachodnim za pomocą Cesty Hrdinov SNP idziemy najpierw  kilka kilometrów doliną bezimiennego potoku (a przynajmniej na mapach nie ma on nazwy). Jest pusto i cicho, nawet ptaki rzadko się odzywają, czując zbliżający się wieczór. Powoli nabieramy wysokości, lecz prawdziwe wspinanie zostanie na koniec. 


Przy rozwidleniu szlaków Pod Magurou zarządzamy przerwę. Zostały nam do przejścia ledwie dwa kilometry, lecz ponad trzysta metrów przewyższenia, więc dostaniemy w kość. Po chwili Bastek stwierdza, że musi zagotować sobie kawę. Widząc mój wzrok proponuje, abym ruszył do przodu, a on zbierze się później, gdy się napije i oporządzi. To dobry pomysł: każdy pójdzie swoim tempem, nie męcząc się niepotrzebnie. Zarzucam plecak i przecinam las; ścieżka momentami jest dość zarośnięta, a oznaczenia zaczynają się gubić. W pewnym momencie znikają w ogóle, więc cofam się w ich poszukiwaniu. Nagle wieczorną ciszę przerywa głośny ryk przypominający jelenia, a potem szczekanie. To chyba nie pora na rykowisko, więc trochę dziwne.
Odnajduję szlak, okazuje się, że przegapiłem odbicie w górę. Dzwonię do Bastka.
- Już idę - sapie w telefon. - Słyszałeś te odgłosy?!
- Pewnie jeleń.
- Albo wilk gonił jelenia, bo potem była jakaś ucieczka czy szamotanina w krzakach.
Zwierzę lub zwierzęta zaczęły ryczeć tak blisko rozwidlenia, że Bastek zerwał się z petardami przygotowanymi na niedźwiedzie. Na szczęście miś to nie był.
Powoli gramolę się na grzbiet. Słowacy byli tak mili, że szlak wytyczyli zakosami, nie trzeba cisnąć na pałę, ale i tak idzie się wolno. Ze Zborova zaczynają dobiegać dźwięki głośnej, skocznej muzyki i dudnią w powietrzu przez dobry kwadrans. Robi się coraz ciemniej, ale jeszcze widać na tyle, że czołówka zostaje w plecaku. Aparatu nawet nie wyciągam, nie ma co fotografować, zresztą nie ma na to siły.
Piętnaście minut przed godziną dziewiątą osiągam dzisiejszy cel: Stebnícką Magurę. Do niedawna był to szczyt zupełnie niewidokowy: porośnięty całkowicie lasem i z niedostępnym nadajnikiem. Jedyną infrastrukturą była nieosłonięta wiata. Jesienią ubiegłego roku otwarto na nim wieżę widokową, u której podstawy znajduje się coś w rodzaju domku, będącego obudową schodów. W domku tym wypatrzyłem sobie miejsce noclegowe, choć jeszcze miesiąc temu nie było żadnych zdjęć jak on wygląda wewnątrz i czy się do tego nadaje. Pierwsze co robię po zdobyciu szczytu, to zsuwam plecak pod wiatą i zaglądam do wieży. Plac na nocleg będzie, to najważniejsze.
Stwierdzam, że chwilę odsapnę, po czym cofnę się po Bastka, może mu pomogę z plecakiem albo coś. Ku mojemu zdumieniu Bastek właśnie podchodzi do wiaty, pięć minut po mnie! Co prawda trochę błądziłem, ale i tak jestem zaskoczony jego tempem.
- Szedłem wolno, lecz bez przystanków - tłumaczy.
To zupełna odwrotność mojej techniki: ja cisnę póki mam siłę, następnie krótki postój na oddech, znowu cisnę, znowu postój i tak dalej. Jak widać w tym przypadku oba sposoby okazały się skuteczne 😏.

Wychodzimy na górną platformę wieży. Większość nieba ogarnęła już ciemność. Rozświetlony Bardejów wygląda jak prawdziwa metropolia, choć to tylko miasto powiatowe. Za wzgórzami widać mniejsze miejscowości, a na horyzoncie świeci się nadajnik Dubník, oddalony o prawie pięćdziesiąt kilometrów.


Na zachodzie jest jeszcze jasno. Zastanawialiśmy się co to za źródło światła na jednej z górek, nawet po zapadnięciu całkowitych ciemności przebijało się przez drzewa. Tymczasem to okolice Krynicy-Zdrój: Góra Parkowa lub Ścieżka w Koronach Drzew.