czwartek, 21 listopada 2019

Przez Serbię: Smeredevo, Belocrkvanskie jezera, Vršač.

Dwunasty dzień objazdówki po Bałkanach i okolicach. Dzisiaj mamy do przejechania ponad 400 kilometrów, czyli jeden z najdłuższych odcinków na całej wyprawie.

Autostradowe przejście między Macedonią i Serbią to najbardziej oblężony punkt przekraczania granicy w czasie wyjazdu. Można tu łatwo utknąć nawet na kilka godzin. My też wsiąkamy na... nieco ponad 20 minut. Cała odprawa idzie wyjątkowo sprawnie, Serbowie nawet nie chcą patrzeć na dokumenty. Jestem w lekkim szoku, ale generalnie wszystkie granice pokonywane były bezproblemowo.

W Serbii czeka miła niespodzianka, bo wreszcie ukończyli oni całą autostradę A1 z północy na południe (z wyjątkiem krótkiego odcinka obok Belgradu). Zamiast wlec się przez wioski i miasteczka można nacisnąć pedał gazu. Normalnie to lubię jeździć prowincją, ale nie dziś, gdy liczy się przede wszystkim czas, zwłaszcza, że wskutek zatrucia pokarmowego w Skopje ciężko mi się skupić za kierownicą.


Ruch na autobanie jest raczej niewielki. Normalnie pełno tutaj Turków i Kurdów pędzących z jednej ojczyzny do drugiej, ale widać, że lipiec to nie okres wędrówek azjatyckich ludów.

Stacja benzynowa Gazpromu. Serbowie kochają Rosjan i ich firmy też. Chciałem w ramach zemsty za zamach smoleński nie spuścić im wody w kiblu, ale niestety - sama się spuściła...


Jestem na tyle osłabiony, że robię przerwy częściej niż zwykle. Z parkingu pod Niszem przyglądam się górom na horyzoncie: ciekawe, skaliste wierzchołki.


W cieniu siedzi staruszka w chuście na głowie i z jakimiś tobołkami. Widząc nas podchodzi z woreczkiem, chce sprzedać paprykę i pomidory ze swojego ogródka. Na początku kręcę głową, ale ostatecznie pytam się o kwotę.
- Dwa euro.
Grzebię po kieszeniach, nie mamy takich drobniaków.
- A mogą być dinary?
- Mogą, to nawet lepiej - cieszy się babcia.
- A ile?
- Tyle, ile dacie.
Zbieram kwotę trochę niższą od eurowaluty, staruszka zadowolona pyta się jeszcze, czy nie mamy jakiejś wody, bo ona już nie posiada kompletnie nic. Mamy, małą butelkę wozimy aż ze Śląska. Czekała na ewentualne popijanie tabletek, a skorzystała z niej serbska emerytka. Kobieta wygląda na szczęśliwą, błogosławi nas na dalszą drogę i żegna się wylewnie. Dorobiła sobie trochę, a jej warzywa były tak słodziutkie, że nie pamiętam kiedy ostatnio takie jadłem!


Z autostrady zjeżdżamy dużo dalej na północy i wpadamy z wizytą do Smedereva (Смедерево). Największą atrakcją położonego nad Dunajem miasta jest potężna twierdza, a mimo to brak jakichkolwiek znaków do niej kierujących. Na szczęście kiedyś już tu byliśmy, więc jadąc na "czuja" udaje nam się podjechać w pobliże murów.


Twierdza należy do jednej z największych w tej części Europy. Wybudowano ją w XIV wieku, aby powstrzymać Turków. Ci jednak zdobyli ją co najmniej dwukrotnie. Większość jej terenu zajmuje ogromny, dzisiaj częściowo zalesiony dziedziniec, na którym znajdowało się chronione podgrodzie. Właściwy zamek ulokowano w jednym z trzech rogów i dodatkowo zabezpieczono wewnętrzną fosą, natomiast z zewnątrz opływał go Dunaj i rzeka Jezava.




Forteca przetrwała kilka wieków we względnie dobrym stanie aż do 1941 roku. W owym czasie służyła Niemcom jako wielki magazyn amunicji i ten nagle eksplodował 5 lipca. Siła wybuchu była tak duża, iż w ziemi powstał krater głęboki na 9, a szeroki na 50 metrów. Zniszczeniu uległa spora część miasta, zginęło dwa i pół tysiąca ludzi. Oczywiście uszkodzone były także mury i wieże, więc trudno się dziwić, że niektóre z nich wyglądają, jakby zaraz miały się przewrócić.




W tym miejscu kończą się Bałkany, a do końca I wojny światowej kończyła się także Serbia. Za Dunajem leżały już Austro-Węgry, konkretnie węgierski Banat.



Ten fakt z historii widać do tej pory - w miejscowościach na drugim brzegu (w Wojwodinie) stara architektura nadal bardziej przypomina państwo Habsburgów, a nie Serbię "właściwą".


Ruch na drogach jest nieduży, więc mogę bezproblemowo zatrzymać się nawet na moście. Pod moimi nogami płynie kanał Dunaj-Cisa-Dunaj.



Dziś będziemy nocować w znanym nam (i lubianym) kempingu na obrzeżach Belej Cerkvi (Бела Црква, Weißkirchen, Fehértemplom, Biserica Albă). Do centrum miasta nawet nie zajrzymy, gdyż interesują nas Belocrkvanskie jezera (Белоцркванска језера). Nad jednym z nich leży właśnie ów kemping.


Jeziora powstały w wyniku wydobycia żwiru, a teraz służą jako regionalna atrakcja turystyczna. Wśród gości przeważają Serbowie, lecz spotykamy też dużą grupę z Polski: kilka terenówek i tak ze 20 osób. Jeżdżą od jednego do drugiego ciekawego miejsca. Nie wyobrażam sobie spędzać w takim tłumie urlopu, ale co kto lubi...

Wskakujemy do wody: temperatura idealna, ani nie za ciepła, ani za zimna 😀. Dobrze zrobi mojemu zatruciu, które, co prawda, powoli ustępuje, lecz nadal jeszcze trzyma. A potem idę porobić zdjęcia słonecznikom 😉. Góry na pierwszych dwóch ujęciach leżą u Rumunów - granica biegnie może ze 2 kilometry stąd.





Podobnie jak w kilku miejscach Bałkanów również i tu powstają nowiusieńkie ścieżki dla rowerzystów. Przy okazji także pieszy nie musi telepać się drogą.


Trabant w wersji dywanowej.


Do najbliższej restauracji należy odbyć 20 minutowy spacer. Na kolację przezornie rezygnuję z mięsa, za to po wegetariańskim posiłku nie pomijamy kielonka rakii. Strasznie szczypie w podrażnionym gardle, ale pomaga, bo rano po zatruciu nie ma już śladu 😛!

Dzisiaj, dla odmiany, mamy niewiele kilometrów do przejechania. Kilkadziesiąt z nich to nadal będzie Wojwodina z miejscowościami posiadającymi oficjalne nazwy w dwóch, trzech czy jeszcze większej ilości języków.


Stražy akurat dominują Rumunii. Z kolei Vršac kiedyś zamieszkiwali przede wszystkim Niemcy (Szwabi banaccy), dziś jest to miasto z dużą przewagą Serbów, ale są także liczni Węgrzy, a wpływy Rumunów są na tyle widocznie, że ich ojczyzna otworzyła tu swój konsulat.


Vršac jest znanym ośrodkiem winiarskim i przyglądając się okolicznym uprawom nie sposób tego pominąć. Natomiast w centrum zachowało się całkiem sporo zabudowy pochodzącej głównie z czasów panowania Franciszka Józefa. Najbardziej rzucają się w oczy trzy świątynie, a najwyższa z nich to neogotycki kościół św. Gellerta. Ponieważ kiedyś służył głównie Niemcom, więc teraz zastaliśmy zamknięte wrota.


Starsza, bo z XVIII wieku, jest serbska prawosławna cerkiew katedralna (Saborna crkva). Podkreślam, że serbska, bowiem w innej części stoi także rumuńska tego samego wyznania. Jednak również i tu nie wejdziemy, bo akurat zbliża się wesele, więc wystrojeni w narodowe barwy rodziny i państwo młodzi łażą tam i z powrotem. Wśród gości dominują drogie, sportowe wozy na zachodnich blachach. Chyba na ich kupno wydali wszystkie oszczędności i wielu z nich nie było już stać na zadbanie o siebie...




Po drugiej stronie drogi znajduje się siedziba prawosławnego biskupa Banatu.


Na końcu jednej z bocznych uliczek widać wieżę skromnego kościoła ewangelickiego.


Vršac, położony na uboczu i raczej rzadko odwiedzany przez turystów, wywarł dobre wrażenie. Ot, spokojna prowincjonalna miejscowość. Oprócz kościołów posiada kilka przyjemnych parków i duży ratusz.



W markecie robimy spore zakupy, a mimo to i tak zostaje sporo banknotów. Niskie nominały serbskich dinarów nie są zbyt wiele warte, ale za to ładne i kolorowe, idealne na pamiątkę 😏. Przy okazji można zapoznać się z miejscowymi bohaterami - np. brodaty jegomość z zielonym tłem to Piotr II Petrowić-Niegosz będący... władcą Czarnogóry. Właśnie jego pochowano na górze Lovćen.


Zanim opuścimy miasto podjeżdżamy na pobliskie wzgórze z ruinami zamku.


Zamek powstał prawdopodobnie w XV wieku, jako dodatkowa serbska twierdza po zdobyciu przez Turków Smedereva. Pozostała z niego głównie wieża, kilka lat temu częściowo zrekonstruowana. Zwiedzanie wnętrz jest możliwe tylko w weekendy.


Ciekawsze są widoki spod murów. To doskonałe miejsce aby przekonać się, jak płaska jest Wojwodina. Jedyne wzniesienia w tej części kraju to Góry Wrszackie (Vršačke planine, Munţii Vârşeţ), na których skraju właśnie się znaleźliśmy.



Niewielkie lotnisko Vršač. Używane głównie do szkolenia pilotów, ale podobno ma status międzynarodowy i lądują na nim małe samoloty, "taksówki powietrzne".



Oddalone o 12 kilometrów stawy hodowlane. Na drugim zdjęciu zabudowa miasta i publiczne kąpielisko w lewym, górnym rogu.



Wracamy w dół i kierujemy się na północ. Do granicy jest stąd kawałeczek, nieco ponad dyszkę. Po drodze nie mijamy już żadnych miejscowości, lecz jeszcze przez jakiś czas mamy za sobą Vršačką kulę.


Przejście jest raczej mało popularne, ale ponieważ wkraczamy na teren EU, to spodziewałem się zaglądania do bagażnika i dociekliwych pytań stawianych przez Rumunów. A tu totalna olewka - raz, dwa, trzy i proszę jechać. Nawet o zigaretten się nie spytali! Znany świat zaczyna odchodzić w przeszłość!


6 komentarzy:

  1. Szybkie przejazdy przez granice to ani chybi znak, że jesteś już sławny i jako wpływowy a znamienity globtroter cieszysz się szczególnymi względami tubylców. Dodatkowo zaniepokojonych, że z racji zatrucia obsmarujesz w czarnych barwach cały region. ;-D
    A na zatrucia to nie ma jak wystała orzechówka (domowa, na zielonych orzechach włoskich). Na zarazki - jak napalm.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale pasa VIP nam nie otworzyli :P

      Orzechówkę sam polecam, nawet ta sklepowa pomaga, ale - niestety - nie byliśmy w nią zaopatrzeni!

      Usuń
  2. Pudelku,
    jak zwykle wyszukujesz malownicze zaścianki, gdzie psy dudami szczekają, a ja od widoczków dostaję podróżnego ślinotoku. Tak się nie godzi!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okazuje się, że i płaska ziemia może być ładnym widokiem :D

      Usuń
  3. Podobno Wojwodina to najbogatszy rejon Serbii, gdzie dominuje rolnictwo. Nie byłem w Smederevie, chociaż chciałbym zobaczyć twierdzę, jednie byliśmy na twierdzy w Nowym Sadzie też pięknie położona nad Dunajem. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podejrzewam, że rzeczywiście może być najbogatsza. Kiedyś nazywano ją nawet "spichlerzem Jugosławii". Gdyby nie Wojwodina to Serbia miałaby problemy z zaopatrzeniem w żywność.

      Usuń