poniedziałek, 16 września 2019

Z wizytą u słowackich Rusinów: Jaśliska - Čertižné - Zyndranowa.

Po dwóch dniach deszczu Beskid Niski w końcu odwiedziło słońce. Cały świat od razu zaczął wyglądać inaczej!

Jaśliska opuszczamy drogą na południe, dawnym szlakiem handlowym w kierunku Węgier. Zaraz za rynkiem mijamy 5 drewnianych domów - reklamowane jako wielka atrakcja są tak naprawdę smutnym reliktem dawnej małomiasteczkowej zabudowy, niemal doszczętnie już zniszczonej.



Chałup z drewna jest w wiosce więcej - niektóre jeszcze zadbane, inne od lat chylą się ku upadkowi.


Przeszliśmy około kilometra i złapaliśmy na stopa pierwszy nadjeżdżający samochód. Kierowca pochwalił się, że jest ze Śląska, po czym okazało się, że chodzi o Sosnowiec. Następnie zaczął się tłumaczyć, że tak naprawdę on jest tu z okolicy, bo wszystko o wszystkim wie, do kogo należy dane pole, gdzie dojdziemy tą ścieżką i tym podobne. W końcu już nie wiem skąd był, ale nie miało to większego znaczenia - ważne, że jechaliśmy do przodu i to znacznie dalej, niż sądziliśmy. Z hukiem (dosłownie - przy tym stanie drogi auto waliło w każdy kamień i nierówność) przetoczyliśmy się przez Lipowiec (Липовиць), w którym stały kiedyś 3 cerkwie, a teraz kilka domów. Myśleliśmy, że już tam wysiądziemy, ale pędzimy dalej - po lewej mignął dawny PGR.
- Przewiozę was przez bród, bo po deszczach woda jest wysoka - powiedział facet zza kółka. Faktycznie - potoczek o nazwie Bełcza zrobił się większy niż dwa lata temu i suchą nogą na pewno byśmy go nie przeszli. Dopiero za nim pożegnaliśmy się z podwozowiczem - on nadłożył spory odcinek, a nam ubyły 4 lub 5 kilometrów z trasy, którą i tak już poznaliśmy podczas poprzedniej wizyty.


W okolicach skrzyżowania z niebieskim szlakiem pojawiają się tabliczki kierujące do odległych miejsc: można stąd iść do Tokaju, na Baranią Górę albo do Krakowa. Kawałek dalej słynne "drogowe" znaki pokazujące odległość do Nordkappu i Babadagu.




3190 kilometrów w sandałach - to byłoby coś! 😛


Niebieski odbija w prawo i to byłaby dla nas najkrótsza opcja, ale dziś zrobimy znacznie dłuższy odcinek, więc ciśniemy prosto w kierunku granicy.


Cmentarz i cerkwisko - jedyna pozostałość po wiosce Czeremcha (Черемха). Pomnik ustawili dawni mieszkańcy i ich potomkowie w 2011 roku obok miejsca, gdzie stała świątynia.




Sielskie krajobrazy z granicznymi górkami w tle. Bele siana początkowo wziąłem za stado owiec 😏.




Mimo, że jesteśmy na kompletnym odludziu, to mija nas kilka samochodów. Najpierw jakiś dostawczak co chwilę się zatrzymuje, zbiera porozrzucane gałęzie i w końcu zawraca przeciskając się obok terenówki. Tę spotykamy później na rozdrożu dróg, gdzie wybudowano wiatę. Po drugiej stronie drogi stoi okazały krzyż przydrożny.



Gdzieś tam mieliśmy przechodzić obok ruin niemieckiej strażnicy granicznej, ale jej nie dostrzegliśmy. Obstawiam, że znajdowała się w krzakach widocznych na zdjęciu po lewej, bo to jedyne pasujące miejsce. Nie miałem jednak chęci przebijać się przez ścianę zieleni.


Trakt, którym się poruszamy, jest podobno... drogą powiatową. Formalnie nie ma tu chyba zakazu ruchu, choć głowy nie dam. Ostały się nawet pojedyncze znaki.


W końcu dochodzimy do granicy na przełęczy Beskid (Čertižské sedlo). Po słowackiej stronie wznosi się krzyż oraz zaniedbana wiata, w której pełno śmieci wylewających się z rozwalonych worków.



Po polskiej stoi coś na kształt łuku powitalnego gminy Jaśliska. Nawet ładny, ale oczywiście musiano go upiększyć tablicą z dedykacjami Janowi Pawłowi. Chyba już nie można postawić niczego w polskich górach bez wspomnienia papieża-Polaka. Księdza, który za odpowiednią opłatą obiekt pokropi, na pewno nie zabrakło...



Po krótkim odpoczynku zaczynamy schodzić w dół. Widoczek niczego sobie.


W pewnym momencie Inez potyka się i głośno krzyczy. Twierdzi, że skręciła sobie nogę! No pięknie! A ubezpieczenia oczywiście nie mamy 😛. Chwilę pokuśtyka, pojęczy i zaczyna iść normalnie. Albo cudowne uzdrowienie albo oszustwo 😛.

Mijamy kolejny krzyż i drugą wiatę, identyczną jak ta na granicy. Komuś nie spodobał się szlakowskaz i rzucił go na ziemię.



Zgodnie ze słowacką nazwą przełęczy najbliższa wioska to Čertižné (Чертiжне, węg. Nagycsertész). Liczy niecałe 4 setki mieszkańców, z czego 2/3 to Rusini. Oprócz Słowaków są też pojedynczy Ukraińcy, Węgrzy i Czesi. Mimo swojej niewielkości to jedna z miejscowości, w których kształtowała się rusińska świadomość i odrębność od innych Słowian, zwłaszcza Ukraińców. Rusińskość (można napisać także "łemkowskość", choć tego określenia po tej stronie granicy raczej się nie używa) widać i czuć na każdym kroku. Podobnie jak przywiązanie do religii obrządku wschodniego.




Zdecydowana większość Čertižnaków należy do kościoła grekokatolickiego, a dwie małe grupy to prawosławni i łacinnicy. Nad wioską góruje zaś unicka cerkiew z 1929 roku, postawiona w miejscu wcześniejszej, drewnianej.


Prawie wszystkie zabudowania są już z trwałych materiałów, drewniane pozostały jedynie szopki czy chlewiki. Wygoda wygrała z tradycją, choć w niektórych przypadkach widać nawiązanie do dawnych chyż.





Ludzi na ulicach praktycznie nie widać. W Polsce jest święto (te od defilad, na których wojsko pokazuje prawie nowoczesny sprzęt), lecz tu normalny dzień roboczy. Przy jednym z domów natykamy się na starszego faceta, który zagaduje skąd i dokąd idziemy. Gdy mówię, że chcemy potem wracać w kierunku granicy czerwonym szlakiem, robi on wielkie oczy i pokazuje ręką horyzont:
- Ale to tam daleko, dopiero za Medzilaborcami jest taki szlak.
No cóż, nie pierwszy raz się okazuje, że "górale" o swoich górach niewiele wiedzą 😏 - odbicie w ścieżkę takiego koloru znajdowało się kilkaset metrów niżej.

Marzy mi się jakaś knajpa albo chociaż sklep. Nie wygląda, abyśmy mieli coś podobnego spotkać, ale na Słowacji nawet w malutkich mieścinach jest to możliwe. Neska chyba w to nie wierzy, bo postanawia rozłożyć się z naszymi plecakami pod kurnikiem, a między studnią i traktorem.


Idę przed siebie z nadzieją... po każdym kroku jest ona coraz mniejsza, ale naglę widzę kolesia z pełną reklamówką, której zawartość nie pozostawia złudzeń. Musiał ją napełnić gdzieś w pobliżu! Jeszcze kilkaset metrów i za mostkiem pojawia się urząd gminy, obok którego przycupnął klockowaty budynek z wystawionymi parasolami! I jeszcze niewielki sklepik (za godzinę o 14-tej go zamykają). Boże błogosław Słowaków! A raczej Rusinów! Właściwie to błogosław obywateli Słowacji! 😛


Biegiem lecę do Inez i wracamy z plecakami. Hostinec jest z gatunku tych, które uwielbiam: spelunka w swojskich klimatach, z dobrymi cenami i bogatym zestawem spirytualiów. Brakowało mi tylko jakiejś zagryzki poza chipsami, ale (podobno) nie można mieć wszystkiego.


Pozostaje wznieść toast. Za ładną pogodę, za łagodne podejścia, nogę po skręceniu i za wszystko!


Przyczepia się do nas jakiś chłop, wyraźnie szukający kogoś, komu może się wygadać.
- Z Jaślisk idziecie? Byłem tam dwa razy. Rowerem. Jak jechałem ostatnio to wpadłem na duży kamień i rozbiłem sobie łokieć. Ale wypiłem od razu spirytus i przestało boleć. A w Lipowcu to nowy most jest, tam go kiedyś nie było.
Inez stara się go ignorować, ja próbuję słuchać, ale koleś coraz częściej wtrąca wyrażenia po rusnacku, więc "tego możecie nie rozumieć". Biorąc pod uwagę, że także nie jest do końca trzeźwy, zatem faktycznie rozumiem go coraz mniej. Neska, jakby nigdy nic, pokazuje mi jeszcze coś na mapie, więc w końcu do faceta dociera i żegna się z nami, siadając kilka stolików dalej.

Najchętniej bym knajpy w ogóle nie opuszczał, ale trzeba iść, bo jeszcze kupa trasy przed nami. Naprzeciwko lokalu stoi dawny budynek żandarmerii. Funkcjonariusze chwilowo są nieobecni.



Na ścianie wisi słowacko-rusińska tablica wspominająca wydarzenia z 1935 roku, określane jako Čertižniansko-haburská vzbura. Był to bunt miejscowych rolników, którzy w okresie Wielkiego Kryzysu tak się zadłużyli, że państwo zaczęło usuwać ich z własnych gospodarstw. Przybyłych w te okolice urzędników i żandarmów zaatakowano kamieniami, a nawet ostrzelano z broni pochodzącej jeszcze z czasów wojny. Według niektórych źródeł dwóch četníków zostało zabitych, ale inne tego nie potwierdzają - na pewno kilku było rannych, również ciężko. Przybyłe posiłki aresztowały (a często i sprały do nieprzytomności) ponad setkę osób. Nie wiem tylko czy egzekucje majątków zostały wstrzymane, czy też nie...
Tablica jest z 1951 roku, więc odpowiednio zredagowana: bunt miał być ukraińsko-słowacki (nie ma słowa o Rusinach) i pod przewodnictwem Komunistycznej Partii Czechosłowacji przeciwko burżujom aż do ostatecznego zwycięstwa.

Na urzędzie gminy inna tablica, tym razem poświęcona Adolfowi Dobrianskjemu, przywódcy Rusinów w Królestwie Węgier, działaczowi społecznemu i kulturalnemu.


Podchodzimy do rozwidlenia szlaków i wbijamy na czerwony. Wkrótce wioska zostaje za nami.



Znakowane trasy prowadzą jakoś dziwnie dookoła, więc wybieramy skrót - nieoznakowaną ścieżkę zaczynającą się obok potoku. Przy okazji znajdujemy fajne miejsce na nocleg pod namiotem: osłonięta ze wszystkich stron polanka z dość płaską nawierzchnią i dostępem do wody.


Kawałek wyżej wchodzimy na szerszą łąkę, która jest tak przyjemna, że na jej górnym krańcu robimy sobie postój.


Patrząc na dolinę rozciągającą się przed nami przychodzą mi do głowy dwie myśli:
* właśnie dlatego wolę Beskidy niż np. Tatry. Zieleń, drzewa, łagodne kształty gór bardzo mi się podobają i uspokajają.
* gdybyśmy byli w Polsce, to dolina zapewne byłaby całkiem pusta. Tymczasem tutaj mamy próbkę, jak wyglądałby Beskid Niski gdyby nie wywózki do ZSRR i akcja "Wisła". W jednym z przewodników pisało, iż ta słowacka część jest nudna, cywilizowana, wszędzie docierają asfaltowe drogi. A w Polsce wiadomo: cisza, spokój, samotna nastrojowa kapliczka, przeleci sarna, zaśpiewa ptaszek. Można było odnieść wrażenie, że właściwie dobrze, iż tych Łemków i Ukraińców wywieziono, gdyż dzięki temu turysta cieszy się niczym niezmąconym kontaktem z przyrodą.


To prawda - polska część ma swój niesamowity, niepowtarzalny klimat, trudny do podrobienia. Ale to wszystko wynik tragedii tysięcy osób zmuszonych do opuszczenia swojej ojcowizny. To smród podpalanych domostw, rozbijanych nagrobków i krzyży, barbarzyńsko niszczonych cerkwi. A obecnie to jedna wielka atrapa, sztuczność: poza nielicznymi wyjątkami Beskid Niski nie ma nic wspólnego z tym sprzed dekad. To taka proteza, w której użyto kilku małych elementów starej kości.

Wolę jednak słowacką wersję: rejony te są bardziej ucywilizowane, ale jednocześnie autentyczne. Są autochtoni, nierzadko stanowiący większość mieszkańców. Utrzymywane są dawne tradycje i kultura, historie o rodzinie nie muszą być opowiadane setki kilometrów stąd. Cerkwie obu obrządków stoją jak stały i nikt ich nie poprawiał na lepsze. Mówienie po rusnacku także nikogo nie dziwi. A i chyba tłumów turystów również się nie uświadczy, bo pod względem frekwencji ta część Słowacji jest jedną z rzadziej odwiedzanych w całym kraju.


Po krótkim podejściu znów stoimy na granicy, doszliśmy do punktu określanego na tablicy jako Kút lub Markiv Kút. Jest tu węzeł szlaków (słowacki długodystansowy czerwony) oraz skrzynka z pieczątką i księgą wpisów.


Od tego miejsca zaczyna się najbardziej monotonny odcinek dzisiejszego dnia: ponad 7 kilometrów wędrówki w lesie, raz w górę, raz w dół, z coraz większą ilością błota. Są fragmenty, że albo cały czas się w nim tonie albo należy nakładać sporo drogi, żeby je ominąć.



Dochodząc po prawie 2 godzinach do Jałowej Kiczery (Kýčera) czuję ulgę, lecz najgorsze dopiero przed nami. Dolna część czarnego szlaku prowadzącego do chatki w Zyndranowej jest niemożliwa do przejścia suchą stopą. Tam zawsze było mokro, ale tym razem potok Panna wylał na tyle mocno, że skutecznie blokuje drogę. Próbujemy go obejść z różnych stron, w końcu ściągamy buty i idziemy na bosaka.


Po wejściu na niewielką skarpę znowu nie ma co zakładać obuwia, gdyż co chwilę mijamy jakieś mniejsze lub większe strumienie, czasem sięgające kolan. Mam cały czas nadzieję, że w wodzie nie nabiję się na jakieś świństwo lub zagubioną butelkę po piwie, które rozwali mi stopę... Na szczęście pokonujemy ten tor przeszkód bez większych strat.


Został nam do przejścia długi plac, na którym dwa lata temu składowano drewno z wycinek - teraz jest pusty i co chwilę klnę, następując na ostry kamień. Inez dzielnie ciśnie boso do przodu, ja w końcu nie wytrzymuję i zakładam sandały.


Wreszcie przed godziną 20-tą stajemy na progu mojej ulubionej chatki - na skraju Zyndranowej, prowadzonej przez SKPB Rzeszów.


(Zdjęcie już z kolejnego dnia.)

W środku jest wyjątkowo tłoczno jak na ten obiekt, ale w końcu mamy długi weekend. Kwaterujemy się w wieloosobówce z towarzystwem różnorakim. Po zmyciu błota pora na przygotowanie kolacji: ja serwuję smażony wuszt z cebulą, a Inez podpłomyki. To była jej popisowa potrawa w czasie tego wyjazdu 😏.



Od momentu opuszczenia stopa na pograniczu Lipowca i Czeremchy przeszliśmy 20 kilometrów i czuję się nawet dość zmęczony - pewnie głównie przez te graniczne błoto. Satysfakcja jednak jest.

Wieczór upływa w miłej atmosferze. Zjawili się nawet ludzie z SKPB Katowice - młoda przewodniczka intensywnie czyta drukowany przewodnik i pyta się o atrakcje po słowackiej stronie gór. Zasypujemy ją taką ilością informacji, że szybko rezygnuje z notowania kolejnych propozycji 😛 - pewnie myślała, że tam nic ciekawego nie ma.

Jest też ekipa z Łodzi, która właśnie wróciła z Egeru z dużymi zapasami węgierskiego wina. Biały tokaj idealnie pasował jako zakończenie udanego dnia.

5 komentarzy:

  1. Na zdjęciu od toastu zobaczyłam ludzi spełnionych i szczęśliwych :-)
    P.S. tokaj z zasady jest białym winem ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja na pewno byłem spełniony i szczęśliwy :)

      Ups, z tokajem to pojechałem, pamiętam, że kiedyś w Tokaju kupowałem coś czerwonego i tak mi zostało :P

      Usuń
    2. Zdarza się nawet najlepszym ;-)

      Usuń
  2. Wpis o chatce w Zyndranowej przywołał wiele miłych wspomnień. Piękne okolice.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zyndranowa to same miłe wspomnienia :) Również pozdrawiam :)

      Usuń