czwartek, 27 czerwca 2019

Z plecakiem przez Suwalszczyznę (2): Wodziłki, Hańcza i Smolniki.

Pierwsza noc na suwalskiej ziemi dręczyła mnie koszmarami: ciągle zdawało mi się, że ktoś do nas jedzie, że za chwilę namioty rozwałkuje traktor lub jakiś inny ciężki sprzęt. Że zbliża się obca ekipa z niezbyt przyjemnymi zamiarami...

Poranek przywitałem z prawdziwą ulgą, zwłaszcza, że był słoneczny, ale nie upalny.


Widać, że miejscowi umawiają się w lasku obok Jeleniewa nie tylko na picie 😏. Kolor opakowania idealnie pasuje do Grzesiowego namiotu 😛.


Idę na skraj lasu rozejrzeć się po okolicy. Dominują pola, z rzadka na horyzoncie majaczy samotny dom.


Z drugiej strony mamy bliższe sąsiedztwo samotnego gospodarstwa. Stamtąd na pewno pochodziła część hałasów, które straszyły mnie w nocy, gdy rolnicy wyjeżdżali w pola.


W tych pięknych okolicznościach przyrody postanawiamy zjeść śniadanie. Oprócz ogniskowych kanapek tradycyjna "kresowa" jajecznica. Na bogato, ze swojskim wusztem, chorizo, szczypiorkiem, papryką i cebulą.



Była chyba najsmaczniejsza z tych, które jadłem na wiosennych wyjazdach! Na pobudzenie żołądka dołożyliśmy także rakiję, którą kupiłem dwa lata temu w serbskim monastyrze Novo Hopovo.



Potem, niestety, pogoda się psuje i w trasę wychodzimy przy zachmurzonym niebie 😩. Szkoda, bo dzisiejszy dzień miał być jednym z najciekawszych...

Zaraz za "naszym" lasem zaczyna się Suwalski Park Krajobrazowy, najstarszy tego typu w Polsce. Od razu widać też, że mocno pofałdowany.


Nad jeziorem Szurpiły robimy pierwszy postój. Udało mi się częściowo umyć, a potem przyszła pora na różne zabawy 😉.




Następnie idziemy wzdłuż brzegu, po czym zielony szlak wznosi się w górę.


Wśród traw urządzamy drugą pauzę taktyczną. Przez chwilę przebija się nawet słońce, ale ostatecznie znowu zwyciężają chmury.



Nasza obecność wzbudza zainteresowanie autochtonów: zjawia się facet doglądający swoich włości, a także ta dwójka.



Dochodzimy do rozwidlenia szlaków. Stojąca tu kapliczka jest jednym z niewielu elementów nie będących dziełem natury (pomijając ciągnące się nieustannie płoty i druty).


Wdrapujemy się na jedno z wielu wzniesień. Czy to dawne grodzisko? Nie wiadomo. Na pewno w pobliżu znajdowało się przynajmniej jedno - Góra Zamkowa, gdzie kiedyś swój umocniony punkt mieli Jaćwingowie, a zniszczyli go Krzyżacy. Z tej górki widok jest raczej przeciętny...


Znowu wchodzimy w las. Obok ścieżki dużo podmokłych terenów, są ślady obecności bobrów. Mam nadzieję, że żaden suweren nie przerobił ich na afrodyzjaki...



Szczekanie psa uświadamia nas, iż zbliżamy się do cywilizacji. Na razie niezbyt narzucającej się, bo w postaci kilku zabudowań. Próbowaliśmy nawet złapać stopa i wyjeżdżający z domów kierowca zatrzymał się, ale tylko po to, aby powiedzieć, że nas nie weźmie 😛.


I dobrze, bo szutrowa droga aż zachęca do wędrówki. Dwa lata temu część ekipy narzekała, że ciągle po Suwalszczyźnie łazimy asfaltami, więc dzisiaj dla odmiany głównie nawierzchnia innego typu.



Mniej więcej połowa trasy wypada w Wodziłkach (lit. Vodzilkiai), malutkiej wiosce opisywanej jako kawałek Rosji nad Szeszupą.


Założyli ją w 1788 roku staroobrzędowcy. Już kiedyś o nich pisałem, widzieliśmy należący do tego wyznania cmentarz w Sztabinkach oraz kwaterę na nekropolii w Suwałkach. Przypomnę zatem tylko pokrótce, że byli to dawni wyznawcy prawosławia, którzy nie pogodzili się z reformami religijnymi przeprowadzanymi w Rosji w XVII wieku. Prześladowani w państwie carów uciekali za granicę, m.in. do Rzeczpospolitej.

W okresie międzywojennym w Polsce mieszkało ich 50 tysięcy, w PRL-u pozostało 2,5 tysiąca, a obecnie ich oficjalną liczbę szacuje się na półtora tysiąca. Co ciekawe, podzieleni są na dwie wspólnoty - Wschodni Kościół Staroobrzędowy i Staroprawosławna Cerkiew Staroobrzędowców. Ta druga to wynik konfliktu w jednej z parafii...


Można by napisać, że u nich rozłamy to nic nowego, bowiem dzielili się na mniejsze i większe grupy od samego początku. Spory dotyczyły istnienia lub nie hierarchii kościelnej, stosunku do małżeństwa i posiadania dzieci, posługiwania się pieniędzmi i tym podobnych. Wiele poglądów raziło swoim radykalizmem: ideałem życia miał być stan zakonny, założenie rodziny i spłodzenie potomków karano wykluczeniem ze wspólnoty. Urodzone z takiego związku dzieci nie mogły przystąpić do chrztu, dopóki... rodzicie nie rozwiedli się! Niektórzy dopuszczali rytualne samobójstwa przez samospalenie... Żywność wytworzona przez obcych nie nadawała się do spożycia jako nieczysta. Wszystko to powodowało naturalny spadek wiernych, więc w późniejszych czasach rygory łagodzono...

Najważniejszym podziałem był ten na popowców i bezpopowców. Jak sama nazwa wskazuje jedni posiadają swoich kapłanów, drudzy nie. Starowiercy w Polsce należą do bezpopowców, a więc osiągnęli wysoki stopień rozwoju w stosunku do innych wyznań chrześcijańskich, gdzie nadal wmawia się, że jakiś osobnik noszący tytuł kapłana/księdza/popa/pastora jest koniecznie potrzebny do kontaktu z Panem Bogiem. U bezpopowców jego rolę przejął nastawnik, zwykły parafianin o nieposzlakowanej opinii i wymaganych umiejętnościach.

A wracając do Wodziłek - do czynności kultowych służy im molenna. To pierwszy dom modlitwy starowierców który odwiedzam, będący nadal w ich rękach (molenna w Gibach to dzisiaj kościół katolicki). Z wyglądu nie różni się od cerkwi.


Wodziłkowska świątynia jest jedną z czterech czynnych w granicach RP. Wybudowano ją w 1921 roku, choć na tabliczce przed bramą widnieje też data 1885 - niezły rozrzut. W 1928 dostawiono wieżę.


Drzwi są zamknięte na głucho, więc nie wejdziemy do środka. Najbardziej niepocieszony jest Eco, który specjalnie na tę okazję ubrał długie spodnie 😛. Trudno, siadamy sobie zatem na głównym (bo jedynym) skrzyżowaniu. Po sąsiedzku stała kiedyś drewniana stodoła, a teraz została tylko ruina drugiego budynku.



Starowiercy mają w wiosce banię, ponoć można z niej skorzystać, lecz nigdzie jej nie widzimy. Podobnie jak miejscowych, co w sumie nie dziwi, gdyż podobno mieszka tu jedynie 6 rodzin. Przybywają za to goście z tablicami wskazującymi na Hansestadt Hamburg, którzy szukają cerkwi mającej wnętrza całe ze złota! O takiej to nawet Buba nie słyszała, podejrzewam, że ktoś im wcisnął niezłą bajkę...

Po odpoczynku ruszamy drogą w kierunku zachodnim. Szkoda tego braku słońca, wijąca się szutrówka, falujący horyzont i oddalające się zabudowania Wodziłek tworzą ładną kompozycję.





Potem po raz pierwszy dzisiejszego dnia trafiamy na asfalt i już widać budynki kolejnej miejscowości.


Bachonowo, które płynnie przechodzi w Błaskowiznę. Wioski wyglądają na takie, w których nic się nie dzieje, zwłaszcza o tej porze roku. Jako ciekawostkę dodam, że kiedyś obydwie posiadały własne przystanki kolejowe - w 1941 roku Niemcy oddali do użytkowania krótką linię, mającą transportować głazy morenowe, które jako kruszywa posłużyły m.in. do wzniesienia Wilczego Szańca. Według planów pociągi powinny stąd docierać aż do Suwałk, ale dość szybko zaniechano dalszych prac i już po trzech latach została ona zamknięta...


"Pamiątka całej wsi". Ciekawe, czy rzeczywiście całej i nikt się nie wyłamał?


W Błaskowiźnie miał działać sklep i rzeczywiście był. Tyle, że drzwi są zamknięte, bo już jest po godzinach otwarcia. Nie tracimy jednak nadziei i dzwonkiem przywołujemy panią sprzedawczynię. Schodzi z miną, która nie wskazuje na radość z odwiedzin, ale cierpliwie czeka, aż wszyscy zrobią zakupy.


Siedzimy pod sklepem dość długo. W międzyczasie z nieba zaczyna lecieć mżawka, robi się chłodno i mało przytulnie. Kiepska perspektywa przed zbliżającą się nocą, więc w minorowych nastrojach ciągniemy przez wieś.


Obydwie osady na literę B leżą nad jeziorem Hańcza. Pierwszy szerszy kontakt z nim mamy przy zorganizowanej plaży. Wygląda profesjonalnie: pomost, miejsca na ognisko, wiaty, kosze na śmieci. Buba nawet proponuje, aby tu spać, lecz skutecznie zniechęca nas do tego urzędująca grupa nastolatków...


Pójdziemy jeszcze dalej, za wioskę - na mapie mam zaznaczone miejsce biwakowe. Mijamy parking na polanie, są tam jakieś ławeczki, lecz wszystko to niezbyt nam się podoba. Zaliczamy kolejne metry w lesie, niczego interesującego nie widać i już mieliśmy wracać, gdy w końcu zobaczyliśmy półwysep z przygotowaną dla turystów infrastrukturą. I - co najważniejsze - domkiem!


To jakaś przyczepa dla parkingowego lub nurków, ale idealnie będzie się nadawać na nocleg! A jezioro tuż obok!


Chwile szczęścia przerywa dźwięk motocykla... Po kilku chwilach zjawia się starszy gość na jednośladzie.
"Chyba nas nie pogoni?" - wali nam niepokój w głowach. Nie pogonił, ale skasował po 10 złotych za możliwość skorzystania z chatki 😛. No cóż, jakoś to przebolejemy... Zastanawialiśmy się, czy jest tu czujnik ruchu, czy może właściciel/dzierżawca robił rytualny objazd włości?

Od tej pory deszcz już nam nie straszny, zwłaszcza, że przestał padać. Rozkładamy się pod dachem i rozpalamy ognisko. Humory dopisują!


Przez całą noc mamy spokój, nie męczą mnie żadne koszmary. Wstajemy dobrze wyspani. W końcu domek, choć ciasny, ale własny.


Hańcza wita nas mgłą, stopniowo jednak znikającą, a na niebie coraz więcej niebieskiego. Może sobota nie będzie taka zła pogodowo?



Urządzam sobie poranne mycie ciała, łącznie z włosami, reszta nie jest do takich pomysłów entuzjastycznie nastawiona. Fakt, było brutalnie, miałem wrażenie, że zaraz odpadnie mi z zimna głowa 😛. Chyba nici z jeziornych kąpieli w tym roku, wody są ciągle lodowate...

Podczas spożywania śniadania zaczyna robić się tłoczno - zjeżdżają się pierwsi nurkowie. Potem samochody wojskowe, bo okazało się, że na Hańczy trenuje jednostka specjalna "Formoza". W końcu jezioro jest najgłębsze w Polsce, jedyne którego dno leży poniżej 100 metrów...


Zbieramy się wolno, plecaki zarzucamy około 11-tej. Jest słonecznie i w miarę ciepło (jednak do czwartkowej temperatury daleko). Andrzej przestawia przyczepę-domek na pierwotne miejsce.


Przez dłuższy czas podążamy wschodnim brzegiem Hańczy. Są mostki, mokradła, trzciny i widoki na jezioro.






"Kamień graniczny" - wielki głaz narzutowy o obwodzie 11 metrów. Tu akurat atakowały setki komarów i innego robactwa, ale był to wyjątek podczas tego wyjazdu.


Po półtorej godzinie wychodzimy na północnych plażach Hańczy. Znajduje się tu kilka wiat, pod którymi można się schować.


I to był właściwy moment, bo zaczęło nawiewać chmury, z których wkrótce poleciały krople, a gdzieś w oddali przewalała się burza. Przeczekaliśmy opady pod dachem i potem można było wędrować dalej.

Od tej strony do jeziora przylegał kiedyś majątek Stara Hańcza (lit. Senoji Ančia). Pozostał po nim tylko zdziczały park oraz podmurówki dworu. Zniszczono go w 1946 roku - jedna wersja mówi o celowym pozbyciu się reliktów "pańskich czasów", a druga o przypadkowym, gdy stacjonujący tam milicjanci wywołali pożar pędząc bimber.


Kolejną szutrówką kierujemy się na wschód. Spotykamy grupę rowerzystów, którzy nie do końca wiedzą gdzie są... Ekipa ochoczo rusza do pomocy z mapami.


Niebo znowu się zaciąga i zaczyna padać, lecz to nas nie powstrzymuje w parciu naprzód!



Nie trwa to długo, wkrótce ponownie pojawia się słoneczko.


Przed Smolnikami wdrapujemy się na punkt widokowy znajdujący się na widocznym tu wzniesieniu. Tam też pojawia się kilkoro innych turystów.


Oferowana nam panorama obejmuje widok na jezioro Jaczno oraz okolicę. Całkiem miła dla oka.



Pozostało nam już tylko dodreptać do wioski. To największa odwiedzana miejscowość od czasu opuszczenia Jeleniewa, więc liczymy na uzupełnienie zapasów.


W Smolnikach działają dwa sklepy. Zostawiam towarzyszy pod jednym i udaję się do drugiego w drugim końcu wsi, bowiem tam ma być również restauracja. I jest - ponieważ nastał weekend, więc drzwi ma otwarte, zaprasza do środka. Wracam po resztę (biegiem, gdyż znów chwilowo pada deszcz) i wszyscy przenosimy się do knajpy na kartacze 😊.


Ostatni punkt programu na dziś to znalezienie miejsca na nocleg. Nie pierwszy raz w czasie tego wyjazdu posłużę się moją mapą i za jej radą zaglądam nad pobliskie jezioro Czarne. Zaznaczone na mapie obozowisko to zagospodarowana plaża - pomost, duży domek (zamknięty) z zadaszonym kominkiem (dostępnym), wiaty i sporo terenu pod namioty. A więc tu dzisiaj śpimy 😊.


17 komentarzy:

  1. Z ogromną radością "towarzyszyłam" wam w tej wyprawie. Czekam na zakończenie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Strasznie nachalny ten product placement na drugiej fotce, aż miałem dalej nie czytać ;) No ale przeczytałem i nawet się cieszę, bo dzięki temu zobaczyłem coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie widziałem... Dwuletnia rakija?! Serio? To przechodzi ludzkie pojęcie, że można tyle czekać z konsumpcją. Mój rekord to dwa dni i chyba go długo nie pobiję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo często tak mam, że przywożę alkohol z podróży i on czeka na specjalną okazję. Czeka, czeka, po czym takie piwo się przeterminowuje... Rakija na szczęście nie ma prawa tak zrobić :P Teraz staram się nie trzymać już tak długo "pamiątek" ;)

      Usuń
  3. Hah, ostatnio też znalazłam paczkę po Durexach w hotelu w Kijowie - takie nowe "pamiątki" po turystach widocznie :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Macie szczęście, do tych różnych ciekawych miejscówek na spędzenie nocy. I co ważne, w ładnych okolicznościach przyrody. Pogoda tym razem już zmienna, ale widać że humory...raczej nie. :)
    Malownicze tereny. Wędrując zapewne odnosi się niekiedy wrażenie, jakby to było jakieś...pogórze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podejścia pod górki faktycznie mogą przypominać jakieś tereny okołobeskidzkie czy okołosudeckie ;)

      Usuń
  5. Kiedyś jadąc samochodem w okolicach Tczewa widziałem drogowskaz prowadzący do cmentarza starowierców a na Twoim blogu mogłem sobie obejrzeć ich świątynię i podałeś trochę informacji. Dzięki za taką ciekawostkę :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Szkoda trochę braku słońca na odcinku od Jeleniewa, za to kolejny całkiem udany. Ładnie tam wiosną! Na tej plaży w Smolnikach mieliśmy spać, ale chyba jest płatna i w końcu rozbiliśmy się gdzie indziej. Płaciliście coś za nią? A punkt widokowy "U Pana Tadeusza" odwiedziliście?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, plaża była bezpłatna i nie widzieliśmy żadnych informacji coby ktoś pobierał za nią opłaty... Może w sezonie ktoś jej pilnuje? Do Pana Tadeusza już nie doszliśmy.

      Usuń
  7. Początek wpisu niczym wstęp do kryminału, następnie opis orgii kulinarnej na śniadanie - Ty się marnujesz na blogu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dużo czytam Krajewskiego, więc potem mi się włącza takie słowolejstwo :P

      Usuń
  8. Interesuje mnie, czy Wy macie w planach jakiś konkretny koniec tych Waszych eskapad? I czy przebieg drogi w poszczególnych latach jest jakoś planowany? Od noclegu do noclegu? Jakieś konkretne atrakcje? Łatwość dojazdu? Co Wam wytycza szlak?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ekipa (jeszcze beze mnie, bodajże w 2011 roku) założyła wędrówkę dookoła granic Polski. No, pomijając południe, bo góry to przecież każdy chodzi osobno. W jednym roku jedziemy w jedną stronę, tam gdzie kończyliśmy wędrówkę 2 lata wcześniej, w kolejnym znowu tam, gdzie 2 lata wcześniej. W 2017 doszliśmy do okolicy Suwałk, więc i tam teraz zaczęliśmy. Za rok - jeśli się uda - to pewnie gdzieś coś w pobliżu Hrubieszowa...

      Ogólny przebieg drogi w danym roku jest zarysowany, wiemy mniej więcej co chcielibyśmy odwiedzić, ale potem często aktualizujemy to na bieżąco. Nigdy nie wiadomo, gdzie uda się maksymalnie dotrzeć :)

      Usuń
    2. ... czyli w latach (np.) nieparzystych idziecie na północ, a w latach (np.) parzystych, na południe (lub odwrotnie)? To gdzie był początek?

      Usuń
    3. Tak wychodzi, że w nieparzystych na północ, a w parzystych na południe :) Początek był w 2011 na Podlasiu, zaczęli na stacji Czeremcha :)

      Usuń