niedziela, 18 listopada 2018

Góry Krucze (Vraní hory) - Královecký Špičák. I kiepska pogoda.

W piątkowy poranek pogoda na obrzeżach Lubawki była dokładnie taka, jaką zapowiadali: szaro, buro, niskie chmury. Nie jest to odpowiednia zachęta do wyjścia z łóżka, zatem zbieramy się wyjątkowo wolno.


Śpimy w dawnej wiosce Ullersdorf, którą po wojnie nazwano Ulanowice, a dzisiaj Podlesie. Na szlak mamy spod drzwi kilkaset metrów.

Jeszcze bliżej wznosi się... skocznia narciarska. Wybudowano ją w 1924 roku wraz z całym kompleksem sportowym, w którym niemiecka reprezentacja przygotowywała się do igrzysk olimpijskich w Garmisch-Partenkirchen. Oficjalnie obiekt jest wyremontowany i można na nim rozgrywać zawody, choć z daleka przypomina ruderę (zwłaszcza rozbieg). Trzykrotnie skakał na niej Kamil Stoch.


Z asfaltu skręcamy w prawo, mijamy kościół polsko-katolicki i spotykamy dwa szlaki: zielony od razu pnie się do góry, ale nie spodziewamy się zobaczyć tam widoków, więc wybieramy niebieski omijający wszystko z boku.


Najbliższe wzniesienie to Krucza Skała (Rabenstein). Czy to od niej wzięło nazwę całe pasmo?


Na zboczach góry przylepiły się skałki chronione rezerwatem przyrody "Kruczy Kamień".


Chwilę będziemy szli Kruczą Doliną, gdzie w oddali dostrzegamy samotnego biegacza; jak się okaże, będzie to jedyna osoba o charakterze turysty, jaką dziś spotkamy.


Potem ścieżka zaczyna się piąć w górę, ale dość spokojnie. Dochodzimy do rozdroża Trzech Buków, gdzie dociera również szlak zielony.


Oznakowanie szlaków narciarskich. Wypasione, zapewne można za takie coś wziąć większą kasę, niż za zwykłe znaczki na drzewach.


Piękne kolory jesieni. Szkoda, że bez słońca.



Krzyżówka BHP - dość osobliwa nazwa dla leśnego skrzyżowania. Stoi tutaj niewielka wiata, w której od biedy można by przenocować.



Pomnik wystawiony przez myśliwych. Zadziwiająco często mordercy zwierząt usiłują przekupić Boga lub świętych. A wrzosy ładne i wyglądają jakby świeżo posadzone.


Na ostatnim kawałku po dolnośląskiej stronie korzystamy ze szlaku czerwonego. Po drodze mija nas... ciężarówka z przyczepą. Drwale jadą po drzewa.


Krótko po godzinie dwunastej osiągamy granicę na przełęczy Wiązowej.


Po czeskiej stronie pogoda bez zmian.


Schodzimy w dół, gdzie czescy drwale również nie próżnują.


Następnie ponownie nabieramy wysokości. Szczyty są w chmurach.



Najwyższym szczytem Gór Kruczych jest Královecký Špičák (Königshaner Spitzberg) - 881 metrów. Można na niego wejść specjalnym łącznikiem ze szlaku trawersującego górę. Początek jest kompletnie rozjeżdżony przez ciężki sprzęt.


Wiedzieliśmy, że wejście na szczyt w tych warunkach jest raczej bezsensowne, ale jeszcze głupszą opcją byłoby jego pominięcie będąc tak blisko; w końcu można dołożyć kolejny punkt na liście Korony Gór Czech i Korony Sudetów Czeskich 😉. Warto dodać, że według czeskich podziałów jest to również najwyższa góra całej Broumovskej vrchoviny.


Po niecałym kilometrze nieustannego zakrętu szczytujemy. Widoki zapierają dech w piersiach!


Normalnie widać stąd Karkonosze, które zresztą zaczynają się w najbliższej wiosce. Dzisiaj musimy użyć wyobraźni...

Na szczycie znajduje się świeżej daty ławka, miejsce na ognisko i butwiejąca platforma startowa paralotniarzy. Jest też jakiś nadajnik, który cały czas wydaje spokojne buczenie.


Urządzamy mały popas: wyciągamy żytnie piwo i kabanosy 😊.


Zejście przynosi takie same emocje jak wejście. Choć nie, coś się zmienia: w dole pojawiły się zabudowania i droga.


Z tych tablic wynika, że są w okolicy dwie identyczne odbočki.


Samotny krzyż.


Na sam koniec Czesi przygotowali nam niespodziankę. Na mapie mam zaznaczony kamieniołom i od jakiegoś czasu słychać pracę ciężkiego sprzętu.
- Zobaczysz, nie będzie przejścia - żartuję do Bastka.
- Eee, na pewno nie. Nie mogą tak zrobić.
A jednak zrobili! Tablica z zakazem wejścia i martw się człowieku co teraz! Oprócz szlaku pieszego kamieniołom zablokował także dwie ścieżki rowerowe!


Może jednak spróbować iść dalej? Może nie pogonią i nic nas nie rozjedzie?

Ostatecznie skręcamy w bok na przełaj i przeskakujemy dwa strumyki.


Na skraju drogi trzeba wdrapać się na wielkie kupy kamieni. Kilka razy prawie zsuwam się na sam dół.



Po drugiej stronie do zakładu prowadzi droga. Sterczą na niej wielkie tablice ostrzegające przed niebezpieczeństwem, zakazujące wejścia oraz... każące trzymać się wyznaczonego szlaku! Mają tupet!



Najśmieszniejsze, że spokojnie można przeprowadzić obejście kamieniołomu bokiem (jest tam dość wyraźna ścieżka), lecz nikt na to nie wpadł. Najwyraźniej turysta ma sam coś wykombinować. Oczywiście nigdzie wcześniej nie ma informacji, że przez lom nie przejdziemy.

Gdzieś tam daleko widać jaśniejsze niebo. Najwyraźniej nie całe Sudety są w chmurach.



Královecký Špičák w takiej samej pierzynie jak godzinę wcześniej.


Zbliżamy się do miejscowości. Mają tutaj specyficzne stajnie - w samochodzie Avia A21.


Wioska, do której doszliśmy, to Královec (Königshan). To od niej wziął swą nazwę Královecký Špičák.

Tędy biegnie główna droga prowadząca do przejścia granicznego na przełęczy Lubawka. Już tu są odpowiednie tablice, aby człowiek mógł się jeszcze rozmyślić i zawrócić.



Tak naprawdę do Polski są stąd dwa, a nie jeden kilometr.

Nie wszyscy byli zadowoleni z naszej wizyty.


Przy skrzyżowaniu znajduje się gospoda. W oknach świeci się światło, więc jesteśmy bardzo uradowani, że zaraz sobie w niej usiądziemy 😊.


Mimo położenia przy przelotówce lokal jest sympatyczny. Czytałem w internecie opinie o długim czasie oczekiwania i niedobrym jedzeniu, ale niczego takiego nie moglibyśmy potwierdzić. Jesteśmy jedynymi gośćmi, zupa czosnkowo-warzywna była smaczna, a nakládaný hermelín przełożono... utopencem, więc miałem moje trzy ulubione czeskie potrawy 😤. Bastek spałaszował gulasz z knedlikami, jeszcze dodatkowo smažáka i także nie narzekał (może tylko w gulaszu mogłoby być ciut więcej mięsa).



Wystrój knajpy umiejętnie łączył styl nieco spelunkowaty z czystością restauracji. Dość często przewijał się motyw kogutka. A z kranu lano delikatnego Lobkowicza - czegóż chcieć więcej?



Gospoda istnieje tutaj już co najmniej kilkadziesiąt lat, a podejrzewam, że dłużej. Porównując ze zdjęciem z okresu międzywojennego widać, że bryła budynku prawie się nie zmieniła.


W tak przyjemnych okolicznościach mija nam sporo czasu. Tymczasem na dworze celnicy zatrzymali jakiś samochód i przeszukiwali go chyba przez godzinę. Potem przyjechały kolejne dwa radiowozy - grubsza sprawa się szykowała.


Na dworze zrobiło się ciemno, więc zakładam kamizelkę odblaskową. Z włączoną czołówką wyglądam trochę kosmicznie 😏.

Przed wyjściem pytamy się właściciela o sklepy przed przejściem granicznym.
- Są cztery - odpowiada. - Ale do tego nie idźcie, bo może mieć trefny towar z przemytu.

Posłuchaliśmy tej rady i zatrzymaliśmy się przy innych. W rzeczywistości działa aż pięć. Jeden z nich prowadzą Polacy i był najsympatyczniejszy. Posiadał nawet zewnętrzną wiatę do biesiadowania oraz kota do obsługi. Jedynym zgrzytem była wizyta cygańskiej rodziny, która przez ponad kwadrans udawała, że chce coś kupić. Na szczęście sprzedawcy patrzyli im uważnie na ręce, więc niczego nie podwędzili, za to wyszli z imponującymi zakupami w postaci jednego piwa.

Pozostałe sklepy prowadzą Azjaci. Tam nie jest już tak fajnie, skośnoocy właściciele zupełnie nie kryli olewki i słabo maskowali irytację: za mało kupowaliśmy i płaciliśmy w drobnych. Dawno nie czułem się tak zlekceważony. Pies ich trącał! Nawet pszeniczne piwo miało dziwny smak!


Dawne przejście graniczne określane jako przełęcz Lubawka (Královecké sedlo, Liebauer Pass) - w rzeczywistości właściwa przełęcz znajduje się na południowy-zachód od  Královca i 2,5 kilometra od granicy.


Drogą idzie się szybko. Zastanawiamy się czy skręcać na pola w kierunku naszego schroniska czy wybrać się jeszcze do Lubawki (Liebau)?


Ostatecznie wybieramy tę drugą opcję.

Lubawka nawet w piątkowy wieczór nie tętni życiem. Ulice znowu są wymarłe.


Ktoś ma łazienkę z widokiem na ulicę 😛. Zaglądam przez okno, ale akurat nikt się nie kąpał 😏.


Dla odmiany w znanej nam z wczoraj pizzerii jest tłum, ale otwierają dla nas dużą salę na piętrze. Wzbudzamy małą sensację, gdy w telewizji puszczamy czeskie kanały muzyczne 😏.


Gdy opuszczamy lokal zaczepia nas jakiś facet.
- Zagrać wam coś z bluesa? - pyta. - Chodźcie na jedną piosenkę.
Z jednej piosenki zrobiła się godzina w ogródku przy pizzerii. Nasz grajek nazywał się Bartek i spotkamy się z nim jeszcze jutro podczas koncertu w rudawskim schronisku.

Do Podlesia wracamy podobną trasą co w czwartek, przechodzimy także obok niszczejącego dworca kolejowego.


No cóż, pogoda nam dzisiaj nie dopisała, ale i tak wycieczkę można uznać za udaną. W sumie przeszliśmy prawie 20 kilometrów.

-----
Jeszcze kilka informacji o naszym miejscu noclegowym: to Niepubliczne Schronisko Młodzieżowe. Mieści się w budynku co najmniej przedwojennym, Niemcy mieli w nim ośrodek wypoczynkowy dla pracowników sądowych.


Spaliśmy w głównym budynku, ale do dyspozycji jest także kilka dużych domków letniskowych. Przynajmniej część z nich także ma kilkadziesiąt lat, choć te ze zdjęcia chyba już nie są używane.


Za 30 złotych dostajemy łóżko z pościelą w ciepłym pokoju. Pomieszczenia są czyste, choć widać, że cały budynek jest lekko zaniedbany. Za minus należy uznać usytuowanie łazienek tylko na parterze, więc człowiek trochę się nabiega. Prysznice są koedukacyjne, co niektórzy potraktują jako wadę, a inni zaletę 😛.


Ciepłą wodę mieliśmy bez ograniczeń, choć miała dziwny zapach - może z powodu brudnych rur? Dla gości przygotowano też kuchnię, nieźle wyposażoną. Jeśli dodamy do tego Mirka, który dogląda obiektu i przyjmuje turystów (a przynajmniej nas przyjmował), to trzeba napisać, że za niską cenę otrzymamy przyzwoity obiekt dla osób nie oczekujących wielkich wygód.

8 komentarzy:

  1. I widoczki i towarzysz - ładne. :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Trochę szkoda tego Kraloveckego Spicaka. Nam pogoda dopisała i mogliśmy rozkoszować się widokiem na Karkonosze. Widzę jednak, że samo dojście na szczyt czescy leśnicy potraktowali bezkompromisowo. Zresztą ostatnimi czasy, robi się z tego jakaś dziwna prawidłowość (słyszałeś może co odwalili na Raduni?)

    Na Spicaku musi być też nieliche promieniowanie od tych nadajników. Pamiętam jak mój aparat miał nieliche zakłócenia :P Zatem te nowe ławy (rok temu jeszcze ich nie było) to słaba zachęta jak na miejsce, gdzie być może po kilkunastu minutach przebywania woda w termosie sama się gotuje. Choć Wam pewnie piwo nie wybuchło? ;)


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czesi szybko gonią Polaków w robieniu burdelu w wyniku wycinek. O Raduni słyszałem, można napisać, że to ostatnio norma.

      W sumie żadnego zakłócania na szczycie nie zauważyłem - czasem człowiek czuje jakieś złe promieniowanie od sprzętu, ale tym razem było zupełnie normalnie.

      Usuń
    2. A co tam na Raduni się stało? Dawno na niej nie było i nie wiem...
      Ja jak niedawno jechałem w Jeseniki, to po czeskiej stronie, przy drodze widziałem takie hałdy ściętego drzewa, że u nas aż takich nie kojarzę.

      Wycieczka spoko, muszę się w końcu na tego Szpiczaka wybrać, bo mam go w planach już jakiś czas, ale jakoś zawsze nie po drodze mi na niego.

      Usuń
    3. Radunia podobno wygląda jak po przejściu tornada: masowa wycinka i zniszczone ścieżki leśne.

      Usuń
  3. Wygląda, jakbyście sami w tych górach byli. W sumie wole jak są pustki od tłoku. Późnojesienne wędrowanie ma jednak pewne zalety. Niestety są te zwady, jak brak widoków.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widoki przesłoniły chmury, które - niestety - mogą zdarzyć się zawsze. Ale fakt - byliśmy jedynymi turystami nie licząc tego jednego biegacza :) Oprócz nas tylko drwale.
      Pozdrawiam.

      Usuń