wtorek, 11 lipca 2017

Beskid Żywiecki klasycznie: Głuchaczki - Pilsko

Poranek na Głuchaczkach jest upalny. To nie koniec rozbijania bazy, jeszcze trzeba postawić jeden namiot, poprawić inne. Prace kosmetyczne. Roboty na pewno nie zabraknie, choć część osób zaczyna powoli się zbierać.


Przy okazji wieczornego ogniska dowiedziałem się o planach wybudowania drogi przez przełęcz Głuchaczki na słowacką stronę. Oznaczałoby to koniec bazy, PTTK otwarłoby w zamian schronisko! Na szczęście Słowacy nie są zainteresowani nowym połączeniem, bo jest im ono do niczego niepotrzebne.

Na wejściu chłopaki przybijają do słupków flagę polską i unijną. Doczekaliśmy czasów, że ta niebieska z gwiazdkami bywa obecnie wyraźną deklaracją polityczną.

Ja wolę swoją fanę 😊.


Wracamy do granicznego Głównego Szlaku Beskidzkiego, biegnącego kilkaset metrów od bazy. Na początek czeka nas podejście na najwyższy szczyt tej części wędrówki - Jaworzynę (1046).


O tym, że dotarliśmy na wierch, wiemy po ukształtowaniu terenu, bowiem przez kilka następnych godzin na szlaku nie ma żadnej (!) tabliczki szczytowej. PTTK-owskie oszczędności. 

W okolicach Jaworzyny znajduje się prywatny drogowskaz na bacówkę - według mapy jest ona dość daleko od tego miejsca, ale po kilkudziesięciu metrach w bocznej drodze znajdujemy coś takiego:


Wygląda jak jakąś opuszczona baza, ale nie miałem pojęcia do kogo należy, bo w pobliżu nie widać żadnych zabudowań. Okazuje się, że rzeczywiście jest to baza, prywatna, działająca od kilku lat i głównie latem.

Kolejne kilometry to na przemian podchodzenie i schodzenie. Po lewej co jakiś czas pojawi się Królowa.


Z przodu mignie Pilsko z Halą Miziową - na samą myśl, że jeszcze dziś musimy tam wejść, cierpną nogi 😛.


W jednym miejscu przypadkowo zbaczamy ze szlaku, musimy więc wrócić do niego szeroką polaną.


Jedyne rozleglejsze miejsce widokowe to przełęcz Półgórska (sedlo pod Beskydom). Dawniej biegł tędy główny szlak między Małopolską a Węgrami, zanim wybudowano drogę przez przełęcz Glinne. Dzisiaj stoi tu tylko rozsypująca się chata.


Stąd możemy popatrzeć m.in. na Romankę, a w tle Beskid Śląski.



Zaliczamy Beskid Krzyżowski (ostre podejście). Kawałek za nim na polanie powstałej po wycince widać... odpustowe balony! Musiały komuś uciec i tu wylądować. Ewentualnie ktoś je przywiązał na chwilę, bo potem zobaczyliśmy je w rękach mijających nas turystów.


Zastanawiałem się jak liczna będzie frekwencja na tym odcinku. Pierwszego piechura spotkaliśmy już przy bazie - Słowak pytał się o godzinę. Potem minęło nas w sumie może ze dwadzieścia osób, w tym jedna para ubrana od stóp do głów łącznie z rękami, wystawały tylko twarze! Jak oni wytrzymywali w tym upale??

Na kolejnej przełęczy pierwszy PTTK-owski szlakowskaz dzisiejszego dnia - żółty szlak prowadzi do centrum Korbielowa. Ale czas zupełnie inny niż podany na mapie.

Odmianą w krajobrazie jest płot uzupełniony puszkami po piwach i rybach, za którym widać jedyne gospodarstwo jakie mieliśmy okazję dziś ujrzeć.


Za Beskidem Korbielowskim postanawiamy zrobić sobie w końcu dłuższą przerwę. Pora na drobne przekąski i coś płynnego 😉. 


Od miejsca gdzie położyliśmy plecaki tylko kilka kroków do widoków.


Cały czas poruszamy się wzdłuż granicy. Słowacki szlak niebieski, który miał zostać zlikwidowany, nadal jest widoczny, choć zazwyczaj słabo. Zazwyczaj, bo w kilku miejscach chyba był świeżo poprawiony.

Słupki graniczne czasem posadzono bardzo gęsto.


Podejrzliwie przyglądałem się im już wczoraj, gdy w kilku miejscach zaczęła odchodzić zewnętrzna warstwa. W wielu przypadkach nawet jej nie było. I co tam widać? Równą i zaokrągloną literę D, którą nieudolnie przekuto w P.


Tak, to nie pomyłka - większość słupów na tym odcinku to oryginały z granicy III Rzeszy z Państwem Słowackim z lat 1939-1945! Stały ledwo kilka lat, ale po wojnie ich nie usunięto.  Po dokuwaniu wyszło pokraczne P z nienaturalnie długą nóżką. Po drugiej stronie dodano Č, aby wyszła Czechosłowacja. Ale nie wszędzie - w jednym przypadku spod tynku (?) wychodzi klasyczne, wojenne S!


Zarówno D jak i S wykuto w prostokątnym wgłębieniu, co także odróżnia je od słupków z okresu PRL-u.

Wreszcie doczłapujemy do przełęczy Glinne. Dzielnie mijamy roztapiające się oscypki i sprzedawcę góralskich kapci.


Sprawdzam o której mamy autobus do Korbielowa, bo planujemy wchodzić na nocleg właśnie stamtąd, po czym proponuję Nesce spacer do pobliskiej słowackiej knajpy. Ta jednak jest zmęczona i strzela focha.

No trudno, nie będę tu siedział nadaremno, skoro zimny wodopój tryska tak blisko!


Sklepo-bar jest oddalony o przysłowiowy rzut moherem. Rozsiadam się wygodnie, zamawiam piwo i piszę smsa do Neski, w końcu to 200 metrów od budynku przejścia granicznego. Przez wstrząs wywołany chłodem Zlatego Bažanta zjada mi jedno zero i wychodzi w informacji, że lokal jest tylko 20 metrów w głąb Słowacji 😛. Przypadkowe oszustwo jednak podziałało, bo wkrótce Inez wraz z plecakiem pojawia się za szybą 😉.

Minuty do odjazdu autobusu uciekają bardzo szybko, więc podejmujemy decyzję, aby zmienić plan i zaatakować Halę Miziową z przełęczy, najkrócej i najszybciej. Dzięki temu możemy jeszcze posiedzieć sobie na słowackiej werandzie i napełniać brzuszki 😊.

Czerwony szlak z Glinnego pod schronisko jest jaki jest: początkowo łagodnie, potem ściana płaczu i monotonne przedzieranie się przez las. Widoków żadnych. Ale przejść trzeba.


Spotykamy pojedyncze osoby schodzące z góry i chyba trochę się dziwiące, że ktoś jeszcze wspina się w kierunku przeciwnym.

Na Hali Miziowej pojawiamy się około 19.30. Jest pochmurno, ale pięknie widać Dużą i Małą Babią Górę, Policę, Mędralową i Pasmo Jałowieckie.


Na lewo dobrze zarysowany przełom Soły, dzielący Beskid Mały na dwie części. Jest Hrobacza Łąka, Czupel i Rogacz, a także nieco skryty Żar.


Przed schroniskiem pusto. Przy pozostałościach dawnego obiektu siedzi kilka osób i słychać łomot durnej muzyki. Wchodzimy do wykafelkowanego wnętrza i zaglądamy na górę: tam też parę osób, znowu (jak na Markowych Szczawinach) młodzi tatusie z dziećmi, którzy mają pretekst aby wyrwać się z domu bez bab 😉.

Zjadamy po zupie i został nam jeszcze ostatni krótki odcinek na dzisiaj, a tu na dworze zaczęło... padać. Na szczęście bardzo lekko i zupełnie to nie przeszkadza.


Niebo robi się coraz ciemniejsze... Uwielbiam wieczory w górach, to dla mnie najlepsza pora dnia!


Zdążamy na Halę Górową, drugą bazę namiotową Beskidu Żywieckiego należącą do SKPB Katowice. Pierwotnie w planach był nocleg tutaj dzień wcześniej, ale doczytałem w internecie, że ma się odbyć jakiś zlot autostopowiczów i zapowiadało się... sto osób!

Baza wygląda jak wymarła. Pozabijali się? Dopiero gdy jesteśmy już pod bacówką to z boku pojawia się czerwona koszulka bazowego. Bardzo się ucieszył, że w końcu przyszli prawdziwi turyści.


Autostopowicze zrobili w sobotę niezłą jazdę... przyjechało ich nawet więcej niż setka, zajęli wszystkie możliwe miejsca w namiotach bazowych i swoich. Towarzystwo z każdą godziną robiło się coraz głośniejsze i agresywniejsze, w końcu nawet główny organizator cichaczem się oddalił. Zdaje się, że do rękoczynów w końcu nie doszło, ale mało brakowało. Niby w niedzielę sprzątali, ale ślady syfu można było znaleźć w każdym kącie. Niektórzy zresztą się oburzali, że zapłacili za nocleg i jeszcze muszą utrzymywać czystość!  😲

Niemal wszyscy wrócili już do domów, ale zostało kilka osób, które gdzieś poszły (jeden na bosaka). Korzystamy z okazji spokoju i bierzemy prysznic, nawet nie był zimny 😏.

Zaginiona grupka wróciła w okolicach północy informując o tym na całe gardło pół Beskidu. Byli w schronisku (to chyba ich widzieliśmy na zewnątrz), a że wydawali dużo na napitki, to bufet działał aż do późnych godzin.

Poniedziałkowy poranek rozpoczynamy od usmażenia resztek zapasów.


Jestem tu n-ty raz, ale chyba dopiero po raz pierwszy zauważyłem, że można stąd zobaczyć Babią 😄.


Jeszcze nie schodzimy w doliny, wręcz odwrotnie - bez plecaków wracamy do góry. Hala Miziowa kompletnie pusta; taki widok przy słonecznej pogodzie to wielka rzadkość!



Skoro zdobyliśmy Diablak, to nie wypadałoby nie uczynić tego samego z Pilskiem. A to oznacza znowu ostre łojenie. Zawsze najbardziej daje mi w kości podejście czarnym szlakiem wzdłuż wyciągów na granicę. Ale zawsze po osiągnięciu celu jestem uradowany, bo już stąd panoramy są zacne.



Neska jest mądrzejsza i odbiła ciut wcześniej, podążając trasą narciarską. Zawsze to troszkę łagodniej.



Dalej idzie się już sprawniej, choć miejscami przeszkadza obsypująca się ziemia. Szkoda tylko, że nadciągają chmury i zakrywają słońce.

Na polskim szczycie jesteśmy sami. Nigdy mi się to nie zdarzyło. Słupki graniczne znowu z okresu III Rzeszy.


Bez zwłoki udajemy się na słowacki, właściwy wierzchołek, gdzie na krótką chwilę wraca słońce.



Dzisiaj widoczność jest trochę lepsza niż z Babiej Góry, co nie znaczy, że rewelacyjna.


Charakterystyczny stożek to Wielki Chocz (nieco ponad 40 km). Za nim już rozmazane Niżne Tatry ze szczytem Veľká Chochuľa - to jakieś 70 kilometrów i najbardziej oddalone punkty od nas.


Tutaj bardziej rozległe ujęcia. Zamglona z tyłu Mała Fatra - z lewej widać zarys Stoha i Małego Rozsutca (35-38 km). Większość środkowej i prawej strony zajmują Beskidy z Worka Raczańskiego.


Na zbliżeniu przełęcz Przysłop. Z lewej Świtkowa, z prawej Rycerzowa z polaną, na której stoi bacówka (20 km). W środku majaczy Ľadonhora w Górach Kysuckich (40 km).


Inez narzekała, że nie widać Tatr. Ależ są! Ledwo, ledwo, lecz można je dojrzeć za Jeziorem Orawskim. Natomiast nieco wyraźniej objawił się Siwy Wierch (Sivý vrch) i Ostrá oraz Babki (42 km). Na bliższym planie pasmo Magura Orawska z nadajnikiem na szczycie Magurka (21 km).



To jeszcze szybki rzut w drugą stronę - Skrzyczne (27 km), w tle Błatnia i Klimczok (35 km), a z przodu ramię Romanki.


I bliższe rejony z Rysianką na czele.


Trzeba się zbierać, bo niebo robi się niepokojąco czarne. Ciężka deszczowa chmura nie wróży nic dobrego, ale na szczęście silny wiatr przecisnął ją bokiem. Schodząc w dół mijamy pierwszych turystów sapiących na Pilsko, wraca też złośliwe słońce. Ale nie chciałbym być w tym momencie na Diablaku 😛.



Wracamy do bazy, gdzie resztki autostopowiczów odzyskały wreszcie przytomność i postanowiły odejść. Na nas również przyszła pora, korzystamy więc z nieoznakowanej trasy prowadzącej w dolinę Buczynki. Podczas tłumaczenia wydaje się nieco zawiła, jednak jeśli ktoś ma przynajmniej trzy z pięciu klepek, to nie powinien się zgubić.


Zgodnie z przewidywaniami doganiamy współlokatorów autostopowych z bazy, których strasznie suszy i chcieli od nas zakupić piwo, ale sprytnie wypiliśmy je już wcześniej 😉.

Wkrótce pojawia się asfalt, na którym ktoś wymazał kredą wstrząsające wyznanie.


To chyba chodzi o jednego z miliona ukraińskich uchodźców, których jakoby przyjęła ostatnio Polska 😉.

W Korbielowie pojawia się problem, gdyż interesujący nas autobus odjeżdża z innego przystanku. Na szczęście po chwili widzimy jakiegoś busika, machamy, on staje i... okazało się, że pierwszy raz podróżowałem płatnym stopem 😛.

A sam wypad taki jak zdjęcia: udało się wszystko, dopisała pogoda, noclegi, a przez większą część trasy ludzie też nie przeszkadzali 😉. I znów sobie przypomniałem jaki to Żywiecki jest fajny!

8 komentarzy:

  1. Bardzo, bardzo fajne są te Twoje landszafty! Te krajobrazy! Ten blog to niemal jakby alternatywa urlopowa. :-D

    OdpowiedzUsuń
  2. Kolejna świetna relacja, aż chciało by się tam być ! :) Wędrówka szlakiem granicznym jest fajna ! Słupki pomagają w nawigacji a turystów jest bardzo mało :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na tym odcinku idzie się akurat nieźle, ale w niektórych miejscach Żywieckiego graniczny to ściana płaczu :D

      Usuń
  3. Jak tak oglądam blogi i relacje to mi tak szkoda, ze w tym roku moj urlop bedzie pozna jesienia :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jesień w górach jest piękna, ale ta późna już często bez liści i tak łyso...

      Usuń
  4. Ledwo człowiek się gdzieś urwie a ten rzuca kolejnym wpisem. Mieliście piękne widoki :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zrobiło się ciepło, więc i wysyp wpisów się objawił :D

      Usuń