czwartek, 8 września 2016

Orheiul Vechi i migawki z Kiszyniowa

Orheiul Vechi określane jest jako jedna z największych atrakcji turystycznych Republiki Mołdawii. Fakt, kraj ten nie ma jakiś specjalnych miejsc przyciągających tłumy (jako jeden z nielicznych w Europie nie ma nawet żadnego namacalnego obiektu wpisanego na listę UNESCO), jedziemy więc zobaczyć to cudo, położone kilkadziesiąt kilometrów od stolicy.

Niestety, popsuła się pogoda: dzień wcześniej wieczorem zaczęło padać po raz pierwszy od prawie tygodnia, rano także leje, choć mniej intensywnie. Zbieramy się zatem dość późno, bo przed południem, już w mżawce.

Szosa M2 jest zupełnym przeciwieństwem tej, którą zaliczyliśmy mołdawski debiut - z niezłym asfaltem i na sporym odcinku dwupasmowa. Boczna droga na którą odbijamy ciut gorsza, ale i tak poruszamy się szybko. W pewnym momencie mamy pierwszy widok na nasz cel.


Orheiul Vechi (stare Orhei, po polsku Stary Orgiejów) to nazwa kompleksu historyczno-archeologicznego rozciągającego się wzdłuż rzeki Răut (Reut), dopływu Dniestru, wijącej się tu niczym wąż, ograniczonego przez długie, wąskie ściany skalne. Ludzie osiedlali się tutaj od epoki kamienia, byli m.in. Dakowie, Tatarzy a za czasów Stefana Wielkiego wzniesiono twierdzę. Teren ten był jednak narażony na ciągłe ataki, więc w końcu mieszkańcy przenieśli się do "nowego" Orhei, które znajduje się kilkanaście kilometrów na północ.


Po kilkuset latach osadnictwo odrodziło się, choć już w innych miejscach. Po dawnym zostały ruiny starych twierdz i innych budynków oraz skalne monastyry.


Zjeżdżamy ostro w dół, gdzie zatrzymuje nas policjant. Ki diabeł? Okazało się, że ma ambitne zadanie nie dopuszczać turystów do wioski tylko kierować na parking, aby zakupili bilety. Dalej idziemy już z buta mijając jedyną mapę całego obszaru.


Zarówno z dołu jak i z góry doskonale widać wzniesioną na skalnej górze cerkiew i dziury wykute w ścianach zbiegających ku rzece.


Za mostem gramolimy się do góry. Zmiana pogody to i zmiana odzienia.


Za nami ciągną nowożeńcy w liczbie sztuk kilka... czy w tych rejonach Europy jest jakiś dzień tygodnia wolny od białych sukien i goniących ich fotografów?


Nad urwiskiem stoi dzwonnica z końca XIX wieku; pod nią znajduje się wykute schody do skalnego monastyru Peștere (jaskinia). Monastyr miał powstać już w XIII wieku, a mnisi opuścili Orheiul Vechi w 1816 roku po konflikcie z właścicielami ziemskimi.



Cerkiew monastyrska była potem używana przez ludność jako parafialna, a następnie w okresie ZSRR całkowicie ją opuszczono. W 1996 roku mnisi powrócili: w skalnym wnętrzu jeden z nich - mocno zgarbiony dziadek - kiwa się nad świętą księgą i coś mamrocze.


Naprzeciwko schodów jest dziura i wyjście na niezabezpieczoną półkę skalną wiszącą nad rzeką - dopóki nie wykuto przejścia spod dzwonnicy do cerkwi można było się dostać tylko po linie.



Na skarpie w 1904 wybudowano nową cerkiew Narodzenia MB. Niestety, w środku trwa ślub i wejść za bardzo nie można.


Kosztuję "świętą" wodę z kokotka - smak ma co najmniej dziwny i od razu przychodzi mi na myśl jakiś przyszły atak biegunki, który na szczęście jednak nie następuje .

Widok spod nowej cerkwi zacny, choć pewnie w słońcu byłby jeszcze ładniejszy.


Za cerkiewnym murem miały znajdować się pozostałości dackiego sanktuarium, ale nic nie widać. Podobnie jak drugiego skalnego monastyru Bosie. W oddali co prawda majaczą dziury skalnych wnęk, lecz czy to jest on?



Z drugiej strony ładnie prezentuje się Peștere. Mniej ładnie pasują tam suknie ślubne - zarówno na skale jak i w niej.



Schodzimy w dół z drugiej strony do wioski Butuceni. Miało tam znajdować się muzeum etnograficzne.


Muzeum nie znajdujemy, jedynie restaurację gdzie szykują się do wesela. Łazimy tam i z powrotem razem z jedynymi turystami zagranicznymi - biało-czarną rodziną Francuzów - ale kończy się to niepowodzeniem. Dopiero potem w głębi wsi trafiamy na mini-skansen: tradycyjny dom mieszkalny wraz z zabudowaniami gospodarczymi i pomieszczeniami letnimi.



Butuceni mimo iż położone przy atrakcji turystycznej robi wrażenie wioski bardzo sennej i niewiele przejmującej się wizytującymi. Życie toczy się wolno i tylko wypicowane samochody gości weselnych czasem burzą ten stan rzeczy.






Nietrudno zauważyć, że bardzo popularne są tutaj dwa kolory - zielony oraz błękitny. Zwłaszcza tego drugiego pełno - malują nim niemal wszystko co się da. Podobno chroni to przed robactwem, które niebieską barwę traktuje jak wodę i unika.





Krajobraz uzupełniają liczne studni charakterystyczne dla Mołdawii oraz ciekawe bramy, np. z symboliką Igrzysk Olimpijskich w Moskwie z 1980 roku.



Czasem trafi się cała banda małych piesków .


Wracając do auta spotykamy kolejne grupy nowożeńców ciągnące na skarpę w celach fotograficznych. Ja wolę zrobić zdjęcia mnisich grot widocznych z drogi.


Postanawiamy podjechać kawałek dalej w kierunku dziur widzianych ze skarpy. Okazuje się, iż można do nich dojść zza mostu przerzuconego nad Răutem.


Skalne wnętrza są ewidentnie dziełem człowieka (przynajmniej znaczna większość) i potężniejsze od tych, do których schodziliśmy pod dzwonnicą. Czy to ów monastyr Bosie? W przewodnikach pisze o dwupoziomowej cerkwi, a tej tu nie widać, jedynie duże wnęki.


Jedyne ślady człowieka to współczesne bazgroły i intensywny zapach moczu. Jednak wydaje mi się, iż to ów zaginiony monastyr Bosie, bo nic innego tu nie pasuje. Groty ciągną się przez kilkaset metrów więc możliwe, że owa cerkiew jest kawałek dalej.

Widok na zakole rzeki od drugiej strony.



I cerkiew na szczycie w której byliśmy jakiś czas temu.


Przy moście zerkam na ruiny tatarskiej ("tureckiej") łaźni...


Ruin w okolicy jest więcej, ale albo ich nie znaleźliśmy albo są mało imponujące (np. twierdza z czasów Stefana Wielkiego to kilka murków wyglądających jak płoty ogradzające pastwiska).

Zajeżdżamy jeszcze do pobliskiej wioski Trebujeni. Bardziej cywilizowana gdyż z asfaltem, a i domy wyglądają okazalej.


Wracając mijamy kilka niewielkich wiosek, gdzie kolor niebieski również jest najczęściej występujący.


Kombinowaliśmy aby przejechać przez Cricovą, która słynie ze swoich winnic, ale nie widzieliśmy żadnego drogowskazu na to miasto, więc ostatecznie powitały nas rogatki Kiszyniowa.


Na prawie koniec jeszcze kilka ujęć ze stolicy: elementy byłego ustroju wyłaniają się dyskretnie z różnych miejsc.



Jak w każdym szanującym się radzieckim mieście musiał być i pomnik Lenina. Wyrzucono go z centrum, lecz nie zniszczono i przeniesiono na tereny wystawiennicze za jeziorem, gdzie żyje na banicji z Marksem i jeszcze jakimś sowieckim bohaterem.


Z minionej epoki pochodzi też spora część trolejbusów - najbardziej widoczne są ZiU-9, których produkcję rozpoczęto w 1971 roku. Tabor uzupełniają czechosłowackie Škody 14Tr oraz nowsze ukraińskie JuMZ-T2 i białoruskie AKSM-321. Do tego oczywiście Ikarusy i przeładowane marszrutki zatrzymujące się wszędzie .



Wieczorami wychodziliśmy na miasto coś zjeść. Ceny w lokalach na polskim poziomie; tak naprawdę to tańsze w Mołdawii jest
1) paliwo - ok. 3 złotych za litr,
2) papierosy - paczka ok. 3 złotych,
3) wódka - miejscowa za ok. 10 złotych,
4) bilety i jeszcze kilka innych dupereli z winem na czele.

W niektórych knajpach było sympatyczne, ale w poleconej nam w hostelu nie wydano reszty. Co prawda chodziło o równowartość kilku złotych, jednak liczy się zasada. Wiadomo - cudzoziemców się rżnie.

Samo płacenie mołdawskimi lejami wydawało się lekko surrealistyczne bo niewielkich rozmiarów banknoty (każdy z podobizną Stefana Wielkiego) przypominają te z gier planszowych .


Mimo wpadki z wydaniem reszty wieczorny Kiszyniów prezentował się miejscami bardzo klimatycznie.




I już na sam koniec tego wpisu - kilka słów o naszym hostelu.


Niewątpliwie ogromnym atutem było położenie - jakieś 10 minut spacerem od głównego placu. Poza nim już tak różowo nie było... "bezpieczny parking" okazał się po prostu parkowaniem na ulicy. Na szczęście Kiszyniów nie ma strefy płatnego parkowania, ale stanąć tam w godzinach szczytu stanowi sztukę. Gdy przyjechaliśmy z Rumunii w nocy ulice były puste więc zaparkowałem zgodnie z metodą znaną z Polski: równolegle do drogi. Rano dostałem opierdziel od jakiegoś przejeżdżającego chłopa: czy nie nauczono mnie porządnie parkować?! Tutaj bowiem stoi się w skosie, wystając tyłem na ulicę i zajmując połowę chodnika .

W hostelu przebywało towarzystwo bardzo międzynarodowe. Byli Anglicy, Australijczycy, Nowojorczyk i nawet białas z RPA. Nowojorczyk był współczesnym romantykiem: Chciałbym się zgubić w uliczkach, usiąść gdzieś na drinku a potem wrócić przy pomocy google maps. Nie wiem czy się zgubił, ale wieczorem był zawsze na miejscu. Zresztą wypił mi moje piwo z lodówki, różne rzeczy ginęły z niej nie raz i to przy biernej postawie dziewczyny z obsługi, zajmującej się głównie imprezowaniem i sypianiem w cudzych pokojach. Przez pół dnia w kuchni był syf po niepomytych naczyniach i kościach z grilla, z kibla waliło i brakowało papieru lecz większość osób i tak wydawała się zachwycona, gdyż w końcu spali w dzikim kraju . Ale i tak najlepszą akcją było wybycie obsługi na nocne miasto i zamknięcie drzwi, podczas gdy wracający goście hostelowi nie mieli odpowiednich kluczy. Gdybyśmy im nie otworzyli od wewnątrz to czekałoby ich nocowanie na podwórzu .

Sympatyczny był Jean Mare - Francuz, który czekał na ukraińską wizę pracowniczą, bowiem chciał w Kijowie spełniać się artystycznie. Obeznany z miastem, pomocny znacznie bardziej niż obsługa, dusza towarzystwa. Drugim sympatycznym ten oto osobnik.


Najpierw chciał mnie ugryźć, ale potem był bardzo przyjazny, zwłaszcza przy posiłkach.

No to drapiemy kota na pożegnanie i opuszczamy stolicę.



4 komentarze:

  1. Dzięki za zdjęcia Orhei - może kiedyś tam w końcu dotrzemy. Do trzech razy sztuka!
    A propos bram, podobne są na Ukrainie, Krymie i w Gruzji - wszak to byłe ZSRR.
    Co do Cricovej, też mieliśmy przednią zabawę: http://www.eryniawtrasie.eu/4957

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytałem to :) Typowo po mołdawsku ;)

      Orhei jest ładne i na pewno warto się tam wybrać, choć nam trochę pogoda popsuła widoki.

      Usuń
  2. My do Cricovej trafiliśmy (fuksem co prawda, ale jednak), ale na miejscu mogliśmy kupić jedynie wino w firmowym sklepie. W Polsce już czytałam, że na zwiedzanie trzeba mieć rezerwację, ale myślałam, że może... jakoś się da... No nic z tego, pani w recepcji była niezłomna i poradziła wrócić kiedy indziej... Nie wiem, może kiedyś wrócimy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O rezerwacji też wiedziałem, więc nawet nie zakładałem wejścia do piwnic. Liczyliśmy ewentualnie właśnie na jakieś zakupy firmowe, ale... no cóż, nie trafiliśmy :P

      Usuń