poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Przez Słowację i Tokaj do węgierskich wód

Letni długi wyjazd czas zacząć! Po ubiegłorocznej wyprawie skandynawskiej pora było powrócić na południowe cieplejsze kierunki. Całą eskapadę można by nazwać pod roboczym tytułem "nad Cisą, Prutem i Dunajem"...

Podobnie jak we wcześniejszych latach miesiącem wyjazdu znów był sierpień. Podobnie jak zazwyczaj w momencie pierwszego odpalenia silnika na Śląsku za oknem lało i ogólnie było paskudnie. Oprócz tego jednak wprowadziłem kilka zmian.

Zamiast jechać jak zwykle na Czeski Cieszyn i Żylinę tym razem cisnę w kierunku Krakowa, następnie na Nowy Sącz i Muszynkę. Mało brakowało a wypad zakończyłby się już w okolicach Brzeska, kiedy to wyprzedzający mnie na autostradzie samochód znalazł się w martwym polu lusterka i niemal na niego wjechałem przy pełnej prędkości. Potem przed granicą prawie przejechałem psa, który wyraźnie miał zdolności samobójcze. A na sam koniec polskiego epizodu poznikały gdzieś wszystkie stacje benzynowe, w których chciałem zatankować do pełna i tak wjechałem na Słowację.

Przestało padać, ale niebo nadal zachmurzone. Dobre i to.


Za Bardejovem zjeżdżam na boczną drogę do wioski Hervartov (Hervartó), w której znajduje się drewniany kościół wpisany na listę UNESCO. Jest jednym z najstarszych w kraju, bo z około 1500 roku. Z zewnątrz prezentuje się raczej tradycyjnie...


...jednak w środku zachwyca bogactwem polichromii z XVI-XVII wieku. Niektóre napisy są w archaicznym słowackim.


Zdjęcia robię "nielegalnie" z chóru. Nie mam zamiaru płacić za fotki opiekunowi świątyni, który przy wejściu wyskoczył do mnie z jakimś bulgotaniem, pretensjami i dziwną miną! W ogóle nie zrozumiałem o co mu chodzi, bo facet niby mówił po słowacku ale z tak strasznym akcentem, że miałem wrażenie iż to jakiś mieszkaniec buszu...


Facet w ogóle jest pokręcony. Turystów z Łotwy traktuje jak Rosjan, mimo, iż ewidentnie trafił na etnicznych Łotyszy. Zresztą Łotwa myli mu się ciągle z Litwą, taki drobiazg. Do Węgrów stosuje znaną z Polski metodę porozumiewania: jak będę mówił głośno i wyraźnie, to na pewno dotrze :).

Ogólnie to trochę ludzi się tutaj kręci, mikroskopijny parking za rzeczką bywa za ciasny. Ale pewno to też zasługa weekendu.

Jedziemy dalej. Trzycyfrowe szosy prowadzą wzdłuż pasma górskiego Čergov - jestem w tych rejonach pierwszy raz.


Przed Trebišovem (Tőketerebes) wychodzi słońce, momentalnie robi się gorąco. To już Zemplin, region gdzie Węgry czuć w powietrzu . Krajobraz się wypłaszcza, natomiast w tle widać pagórki Niziny Wschodniosłowackiej.


No i pojawiają się słoneczniki!  Uwielbiam te żółte pola, kojarzą mi się z Węgrami, Bałkanami, ciepłem i wolnym czasem.

Na rogatkach Čerhova (węg. Csörgő) za przejazdem kolejowym widzę ustawionych na łące kilkanaście macew - pozostałości po kirkucie.


Pojawia się szereg tablic informujących, że znaleźliśmy się w regionie Tokaj. Wbrew powszechnemu mniemaniu leży on nie tylko na Węgrzech (tak jak uznaje to UNESCO), lecz należą do niego również cztery wsie należące dziś do Słowacji. Jego obszar określono kilkaset lat temu i wytyczone w Trianon granice tego nie zmieniły.


W oddali widać dużą górę.


To Magas-hegy w Górach Zemplińskich, już za granicą. Prowadzi na niego największa na Węgrzech kolejka, choć sama góra ma tylko nieco ponad 500 metrów.

Po chwili jestem w znanym mi miejscu, gdyż przechodziłem tędy już co najmniej sześć razy - w Slovenskim Novym Mieście (Újhely). Zaraz za dworcem kolejowym na niewielkiej rzeczce Roňava (Ronyva) wytyczono granicę słowacko-węgierską. Północne przedmieścia Sátoraljaújhely odłączono od centrum i utworzono osobną miejscowość, natomiast większość miasta pozostała przy Węgrzech.


Do Węgier zawsze czuję jakiś specjalny sentyment; bardzo lubię ten kraj. To do Madziarów po raz pierwszy pojechałem z rodzicami na dłuższe wakacje za granicę; nad Balaton oczywiście . I choć od tego wydarzenia minęło sporo lat to zawsze chętnie tam powracam.

Jak na najsłynniejszy region winiarski przystało okolica pełna jest winnic. Rzędy pnączy ciągną się na oświetlonych słońcem wzgórzach.


Po drugiej stronie drogi (nie tej ze zdjęcia - ująłem na niej płytówkę wewnątrz winnicy) samotna góra - Tokaj. Stożek o pochodzeniu wulkanicznym, forpoczta Gór Tokajsko-Slańskich.


Niespodziewanie w tle pojawia się duża ciemna chmura i wydaje się, iż zaraz lunie...


Na szczęście przechodzi ona bokiem, więc do miasta Tokaj dojeżdżamy w dobrej pogodzie. Na ulicach pełno wykopków po kanalizacji.


Miejscowość ma niecałe pięć tysięcy mieszkańców i tłumów tu nie widzimy. Są piwniczki winne, niewielki rynek, trochę zabytkowych budynków (co najmniej trzy kościoły różnych wyznań), ratusz z muzeum.



Dawna synagoga przerobiona bodajże na salę koncertową.


Knajpy zapraszają w swe progi, ale w takich miejscach zawsze się przepłaca. Decydujemy się tylko na zakup dwóch sztuk wina w małym sklepiku. Półtoralitrowe będziemy męczyć kilka dni.


Widzimy jakąś grupę mundurową. Apel smoleński??


Nie, to tylko wesele, jedno z wielu jakie spotkamy. Ludzie hajtają się w każdy dzień tygodnia i zazwyczaj w godzinach mocno popołudniowych.

Wyjeżdżając z Tokaju mylę drogę i niepotrzebnie jadę z dziesięć kilometrów w złym kierunku. Ostatecznie jednak wieczorem trafiamy do celu - miasta Nyírbátor, na wschodnich rubieżach kraju. Choć po prawdzie to z racji wielkości kraju Węgrzy mają te rubieże blisko siebie . Miejscowość leży w regionie Nyírség (kraj brzóz) i stąd większość okolicznych miejscowości ma w składzie człon "Nyir".

Nyírbátor przyciąga turystów kompleksem basenów termalnych. Obok działa kemping, którego mieszkańcy mają wstęp na baseny w cenie noclegu - czyli de facto za darmo biorąc pod uwagę cennik . Kemping jest niestety dość popularny wśród Polaków, zwłaszcza z województwa podkarpackiego. Niestety, gdyż niektórzy z nich zapominali iż nie są tam sami, drąc mordę po nocy. W ciągu dnia byli grzeczni i mili jak baranki, bo w końcu dzieci patrzą i słuchają...

Inaczej niż w poprzednie wyjazdy drugi dzień, zamiast gnać do przodu, przeznaczamy na kompletny relaks - taplanie się w wodzie (ma do 36 stopni i właściwości lecznicze, głównie na reumatyzm), piwkowanie, winowanie, zajadanie się langoszem itp.. Wokół basenów masę samochodów na rumuńskich blachach, lecz rumuńskiego języka nie słychać - niemal wszyscy to etniczni Węgrzy, których historia a właściwie polityka zostawiła po tamtej stronie.




Do centrum z kempingu jest około 3 kilometrów z buta, w sam raz na spacer. Choć niektórzy przed takimi ostrzegają - część miasta zamieszkana jest przez Cyganów, którzy do zamożnych tutaj nie należą. Aby było zabawniej w ich dzielnicy uruchomiono jeden z trzech na Węgrzech zamkniętych obozów dla uchodź..., tfu, migrantów. Nie ma jednak powodów do obaw - Nyírbátor pełne jest służb (na ulicach niewidocznych), a Cyganie pojawili się na ulicach dopiero w poniedziałek, kiedy trzeba było ruszyć do sklepów.


W sobotę większym problemem okazało się znalezienie czynnej restauracji - albo zamknięte albo wesela! Trafiliśmy w końcu do spelunki, gdzie lane piwo kosztowało nieco ponad 2 złote i lali też palinkę. Zamiast kolacji były chipsy . Musiałem też wyglądać na swojaka, bo co kto wchodził to się ze mną witał wyciągniętą łapą.


W telewizji pokazywano Igrzyska Olimpijskie w wykonaniu węgierskiej reprezentacji - jakaś dżudoczka o słowiańskim nazwisku po kilku minutach pierwszego występu wracała do domu w pierwszym dniu imprezy. Ostatecznie jednak Węgry, które są ponad trzy razy mniej ludne od Polski, zdobyli w Rio 15 medali w tym 8 (!) złotych, a Polska 11 krążków, w tym 2 złote... bez komentarza.

Zabytki w Nyírbátor też są, głównie kościoły. Mamy więc unicki:


- rzymskich katolików, w stylu gotyckim:


- kalwiński, też gotycki z renesansową drewnianą wieżą:


W środku jak to u kalwinów - surowo. Pochowany jest w niej Stefan Batory - imiennik polskiego króla, lecz żyjący wiek wcześniej.


Batorych zresztą łączyło z miastem więcej - niedaleko stoi ich kasztel, odbudowany z ruiny dziesięć lat temu.


Na rynku wśród kilku pomników wyróżnia się ten poświęcony żołnierzom Wielkiej Wojny - jak często u Węgrów jest bardzo realistyczny.


W poniedziałek robimy zakupy, tankujemy samochód w mikroskopijnej tankszteli i zjawiamy się na bocznym przejściu granicznym Vállaj-Urziceni. Ruch jest niewielki, odprawa prowadzona jest wspólnie przez Węgrów i Rumunów. Sprawdzanie dokumentów wozu, pytanie o broń (nie mamy), narkotyki (niestety, nie mamy), a żeby przekroczyć wewnętrzne limity unijne na alkohol to musielibyśmy wziąć większe auto .

Po niecałym kwadransie wjeżdżamy do Rumunii!


8 komentarzy:

  1. Już zdążyłem się zapoznać z lekturą. Zapowiada się ciekawie !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz przez google muszę zaczynać od bloga :P Ale nie jest źle ;)

      Usuń
    2. Powiem Ci, że teraz przekopiowanie relacji na forum zajmuje mniej czasu. Wcześniej trzeba było odszukać dane zdjęcia w albumie. Obecnie trzy kliknięcia i gotowe. Że też wcześniej na to nie wpadłem...

      Usuń
    3. Mi teraz zajmuje z kolei więcej czasu. Szybciej mi szło w drugą stronę, zwłaszcza, że muszę zmniejszać zdjęcia.

      Usuń
  2. To była dobra węgierska przystawka. Teraz czekam na danie główne :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Hehehe widzę, że masz coś przeciw mieszkańcom Podkarpacia???????? wrrrrrr EPLUS wrrrrr hahahahaha

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. mam coś przeciwko wszystkim, którzy przeszkadzają innym w wypoczynku - nieważne czy mieszkają na Podkarpaciu czy w woj. podkarpackim czy innym ;)

      Usuń