środa, 24 sierpnia 2016

Maramuresz - kraina za górami

Przestawiamy zegarek godzinę do przodu...

Jestem ponownie w Rumunii po siedmiu latach. Wtedy jednak jeździliśmy po kraju pociągami - było klimatycznie, ale człowiek był ograniczony co do ilości odwiedzanych miejsc. Samochód daje zdecydowanie większe możliwości.

W Polsce nadal można usłyszeć, że Rumunia to dziki i niebezpieczny kraj - cóż, opiniotwórczych kretynów nigdy nie brakuje. W tym roku przyjechało więcej turystów niż zwykle co wiąże się z faktem, iż w większej części Europy szaleją przedstawiciele religii pokoju, a u Rumunów panuje spokój...


W elektroniczną rovinietę zaopatruję się w najbliższej miejscowości - trójjęzycznej.


Większość mieszkańców stanowią Węgrzy, co piąty jest Niemcem, a Rumunów mniej niż 10 procent. Madziarzy stanowią również większość mieszkańców kolejnego miasta - Wielkiego Karola.


Wielki Karol czyli Carei zapisał się w świadomości rumuńskiego wojska - w 1944 został zdobyty przez armię radziecką i rumuńską jako ostatnie miasto we współczesnych granicach Rumunii. Dziś ten dzień jest obchodzi jako święto żołnierzy.

Na początek chciałem zatrzymać się w Satu Mare (Szatmárnémeti, Sathmar), ale skutecznie odstraszył nad od tego korek-gigant w centrum oraz strefa parkowania tylko na sms. Wyjeżdżając udało nam się jedynie zobaczyć katedrę prawosławną.


Drogą numer 19 kierujemy się na północny-wschód do Maramureszu (Marmarosu). Ta kraina niemal za wszystkich stron otoczona górami zawsze była prowincją, którą omijała wielka historia i nowinki techniczne. Zapewne dlatego zachowało się tam wiele elementów kultury ludowej i tradycji rzemieślniczych. Region jest podzielony między Rumunię a Ukrainę, a granicę stanowi rzeka Cisa. Spotkaliśmy ją już raz podczas tego wyjazdu: dwa dni wcześniej, w Tokaju.

Mijamy różne niewielkie wioski, powoli pnąc się do góry. Jedna ze wsi ma drugą nazwę słowiańską - słowacką albo czeską. Zaraz za nią osadnictwo się kończy i gramolimy się na przełęcz w górach Igniș.


  
Skoro się wjechało to w naturalny sposób musimy zjechać w dół do doliny Cisy, do wspomnianego Maramureszu. A tam czeka już Săpânța (Szaplonca), wieś przy granicy, znana ze swojego Wesołego Cmentarza. Wbrew temu co piszą różni pseudo-dziennikarze ("Tego nie wiedziałeś o Rumunii", "10 nieznanych faktów o kraju Draculi" itp.) jest to jedna z najbardziej popularnych atrakcji turystycznych i właściwie wszystkie "musisz obejrzeć" ją uwzględniają.


Z racji swego peryferyjnego położenia odwiedza ją może ciut mniej turystów niż gdyby leżała gdzieś w centrum, ale i tak nie sposób przejść spokojnie obok całej komercyjnej otoczki pobliskich ulic.


Wstęp na cmentarz jest płatny - 5 lejów. Na szczęście nie pobiera się już opłat za fotografowanie. O cmentarnej zadumie można zapomnieć .


O cmentarzu napisano już dużo i jeszcze więcej. Tak więc w trzech zdaniach: w 1935 roku miejscowy artysta wyrzeźbił w drewnie pierwszy kolorowy nagrobek ze scenką rodzajową i zabawnym wierszykiem, który znacznie się różnił od standardowych smutnych epitafiów. I tak zostało do dzisiaj - dzieło pierwszego mistrza kontynuują następcy: na grobach (często dwustronnie) obrazki przedstawiają powód śmierci, zawód wykonywany za życia lub po prostu podobiznę. Wszystko to uzupełnione błękitnym kolorem, który jest nawet określany jako "błękit z Wesołego Cmentarza".




O ile mężczyźni robili w życiu coś ciekawego to kobiety przedstawione są przy włóczce, garach albo z modlitewnikiem. Fascynujący tryb życia.


Czy jedna z kobiet zadźgała drugą widłami??


Porównanie zdjęcia i obrazu grobowego.


Panowie w mundurach występują dość często - są żołnierze, myśliwi i tym podobni. Jak widać na poniższym ujęciu nie przeszkadza też wkomponowanie sierpa i młota w krzyż.


Jednym z bardziej ciekawych był wypatrzony nagrobek młodego chłopaka, który poległ w 1944 w węgierskiej armii (cztery lata wcześniej Węgrzy na krótko odzyskali te tereny). Powyżej jest zdjęcie w madziarskim mundurze.


Ktoś zmarł podczas żniw czy może lubił w dresie wychodzić w pole?


Pozabijali się o kobietę??


Jeden z bardziej znanych nagrobków - trzylatki przejechanej przez samochód.


Obok kościoła budowana jest nowa cerkiew z wysoką wieżą. Na razie położyli dachy.


Po drugiej stronie wioski także powstaje nowa świątynia - drewniana. Wieża jest ponoć najwyższą konstrukcją drewnianą w Rumunii i ma 78 metrów. Widać ją z daleka.


A w oddali zielona Ukraina.


Pierwszy nocleg na rumuńskiej ziemi zaplanowaliśmy w Syhocie Marmaroskim (rum. Sighetu Marmației, węg. Máramarossziget). Gdy podjechaliśmy pod kemping to zastaliśmy zamkniętą bramę. Na szczęście obok była kartka z numerem telefonu, osoba po drugiej stronie znała angielski, więc mogliśmy zrzucić łańcuch i wjechać do środka. Początkowo byliśmy sami, potem zjawili się jeszcze Francuzi na motorze i polska rodzina.

A kemping mieścił się w ogrodzie .


Po rozstawienia namiotu i poszukiwaniu kluczy od wozu, które niechcący przykryłem książką, ruszyliśmy do centrum oddalonego o jakieś 10 minut marszu. Skrót prowadzi przez boczne uliczki i osiedle.

Pod blokami stoją sterty drzewa. Teresa dziwiła się, iż w takich budynkach jeszcze pali się w piecach - tymczasem w moim górnośląskim bloku centralne zamontowano dopiero w latach 90. XX wieku i nie było to wcale wyjątkiem!



Przy głównej drodze rzucają się w oczy dwie potężne sylwetki wznoszonych kościołów - cerkwi prawosławnej i unickiej.



Najwyraźniej Rumunia to bardzo bogaty kraj, skoro największą potrzebą jest stawianie kolejnych miejsc kultu, których w mieście nie brakuje: jest starsza cerkiew, kościół katolicki i ewangelicki.


Najstarsza część Syhotu to typowe, prowincjonalne habsburskie miasteczko. Nawet dość zadbane, choć trzeba patrzeć pod nogi aby się o coś nie potknąć.


Kiedyś Syhot znany był z ciężkiego więzienia w którym za komuny trzymano przeciwników reżimu; współcześnie otwarto w nim muzeum.


Szukamy kantoru aby wymienić walutę; nie stanowi to problemu gdyż z powodu nadgranicznego położenia (działa tu jedyne piesze przejście na Ukrainę) jest ich w centrum bez liku. Potem kręcimy się trochę po okolicy aby znaleźć jakiś lokal i po kilku niepowodzeniach (dominują kawiarnie i cukiernie) siadamy w końcu restauracji rustykalnej na pierwszy rumuński posiłek.


Jesteśmy na południu, więc wieczory zaczynają się tutaj wcześniej, choć zmiana godziny trochę tę porę opóźniła. Wracamy obok niedokończonych cerkwi (miejscowi dziwią się, iż ktoś je fotografuje) oraz przez osiedle powoli spowijane mrokiem.



Niedaleko kempingu wchodzimy do spelunki do której normalnie w Polsce bym nie zajrzał - niemal same młode chłopy, głośna muzyka turecka i rumuńskie disco-polo... no, ale nie jestem na szczęście w Polsce, więc zaglądamy . Po krótkiej lustracji przez stolik barmana dostajemy Timisoreanę. W czasie pierwszej wizyty w Rumunii uznawałem to piwo za bardzo smaczne, teraz mogę je tylko określić jako kiepski sik .

Rano na kempingu zjawiają się właściciele. Sympatyczna kobieta poleca nam wizytę w muzeum-więzieniu, lecz nie mamy na to czasu. Jednocześnie odradza drogę górską przez Borsę i przełęcz Prislop. Szkoda auta i czasu. Wiedziałem, iż ta trasa jest kiepska, ale skoro nawet autochtoni sugerują aby dać sobie z nią spokój, to postanawiam skorzystać z tej rady i pojechać naokoło w lepszych warunkach.

W Syhocie robimy zakupy w sklepie przypominającym z wyglądu i zaopatrzenia nasze z początków lat 90. i obieramy za cel dolinę rzeki Izy. Można w niej podziwiać kilka drewnianych cerkwi w stylu marmaroskim, czyli drewnianych, wąskich, z wysokimi wieżami. Z powodu izolacji od innych prowincji austriackich tutejsi rzemieślnicy tworzyli głównie w drewnie, gdyż sztuka murowana jeszcze rzadko docierała. Styl cerkwi uznawany jest dziś za autentyczną, ludową sztukę Rumunii (choć nie zawsze budowali ją Rumunii) i był często kopiowany w XX wieku.  Pierwsza ze świątyń stoi nad wioską Bârsana (Barcánfalva). Wybudowana w 1720 roku wpisana jest na listę UNESCO razem z siedmioma innymi.


Drzwi do wewnątrz są zamknięte, lecz przynajmniej możemy w spokoju pochodzić po zdziczałym ogrodzie. Oprócz nas kręci się tutaj grupka z polskiego wozu - obywateli RP będziemy spotykać w Rumunii jeszcze dość często.

Z drugiej strony wioski pielgrzymów i turystów przyciąga monastyr Bârsana, co widać już po zawalonym parkingu. Monastyr często jest opisywany mylnie jako cerkiew z listy UNESCO, podczas gdy prawdopodobnie rozpoczęto jego budowę na początku lat 90. Tak przynajmniej pisało na umieszczonych tam tablicach, przewodniku i w internecie, choć nie brakuje też źródeł, które twierdzą, że cerkiew powstała już w XVIII wieku.


Nawet jeśli to zabudowania ją otaczające są nowe, widać to na pierwszy rzut oka, zresztą nowe budynki są nadal wznoszone. Ogólnie wygląda to jak rumuńska wersja Lichenia, tyle, że ładniejsza.



Ciekawe wnętrza cerkwi monastyrskiej.


Kolejne cerkwie na listę UNESCO wpisane nie są, ale z zewnątrz prezentują się niemal identycznie. Ciekawe co powodowało, że wpisano jeden obiekt, a drugiego nie?

W wiosce Rozavlea (Rozavlya) cmentarz ze świątynią mieści się tuż przy drodze. Już w bramie młody facet informuje nas, iż cerkiew jest w renowacji i można ją oglądać tylko z zewnątrz. No dobrze, niech i tak będzie. Kręci się tutaj trochę ludzi.


Kiedy jednak podchodzę do drzwi konserwatorka sugeruje rumuńskim turystom, że mogą wejść do środka. To ja też wchodzę, cykam jedno zdjęcie malowideł i już mam na karku człowieka z bramy.
- Przecież mówiłem, że nie można wchodzić - w jego głosie nie ma jednak złości. Normalnie wstęp jest płatny, a teraz nie może nam sprzedać biletu bo cerkiew oficjalnie nieczynna i to stanowiło problem. Musiałem jednak wyjść na zewnątrz .


Sielskie widoki po bokach drogi.


Bogdan Vodă (Izakonyha) posiada kilka cerkwi - paskudne nowe i drewnianą z 1718 roku. Tą okrążam zupełnie sam.


Ostatnią cerkiewkę widzimy w Dragomirești (Dragomerfalva). To chyba jednak współczesna kopia, gdyż oryginał przeniesiono do skansenu w Bukareszcie, który zwiedzaliśmy w 2009 roku.


Jak już pisałem - zamiast na przełęcz Prislop kierujemy się w inną stronę; na południe przez przełęcz Setref. O 600 metrów niższa i choć asfalt nie jest rewelacyjny to można po nim normalnie jechać. Większym problemem są zawalidrogi i ciężarówki które trudno wyminąć na krętej szosie pod górę.



Przełęcz oddziela od siebie góry Țibleș i Rodniańskie, ale także jest granicą Maramureszu i Siedmiogrodu. Kierowcy symbolicznie przejeżdżają przez wielką bramę, będącą większą wersją tych widzianych na ulicach.


W Siedmiogrodzie będziemy jednak dość krótko, gdyż naszym kolejnym celem jest rumuńska część Mołdawii...

2 komentarze: