czwartek, 16 czerwca 2016

Nadbużańska przygoda, cz. II: sanktuaria trzech wyznań (Terespol-Kostomłoty)

Terespol (Тере́спіль) wita nas nowoczesnym dworcem oraz czujnymi spojrzeniami funkcjonariuszy Straży Granicznej. Zapewne pomyśleli, że jakieś dziwne te mrówki...


Dworzec niby odpicowany, ale nie wiem na ile wiarygodną mają informację, że w Brześciu są dwa dworce główne - Centr i Centralny ;).


Po wyjściu rozglądamy się za jakimś barem, coby przeczekać największe godziny skwaru - obok rzędu kantorów jest knajpa z ogromnym parasolem. Spędzamy tam przyjemnie sporo czasu, przy okazji ładując różnego rodzaju sprzęt.

Chcielibyśmy zakupić jakieś normalne piwo, więc kierują nas do hipermarketu w centrum. Przy okazji możemy obejrzeć paskudny kościół, do którego zabytkowej bryły dobudowano współczesną oraz m.in. trzy pomniki:
- Niepodległości, Nieznanego Żołnierza i Praw Miejskich w jednym,


- poległych żołnierzy Armii Czerwonej (ciekawe jak długo jeszcze postoi przy dobrej zmianie?),


- oraz najciekawszy: z 1825, upamiętniający budowę Szosy Brzeskiej. Identyczny stoi w Warszawie.


W pustym miejscach był niegdyś herb Królestwa Polskiego oraz medale chwalące króla-cara. Żeliwne płaskorzeźby pokazują Warszawę, Siedlce i Brześć oraz prace przy budowie szosy.


Terespol opuszczamy drogą wojewódzką, bo interesujące nas atrakcje są przy niej. Będziemy z nią związani przez kilka następnych dni. Rozdzielamy się na dwie dwuosobowe grupki, aby łatwiej zatrzymać stopa. Buba z Grzegorzem łapią szybciej, my idziemy dalej sami...


W końcu zatrzymuje się ksiądz. Urodził się w Lublińcu, a pracuje w Kodniu. Podwozi nas tylko kilka kilometrów do centrum Lebiedziewa (Лебедів), a okazuje się, że i tak za daleko, gdyż nasi poprzednicy siedzą na jego skraju. Nie chce mi się już w upale cofać, więc grzecznie czekam z plecakami a Eco pędzi do nich jak nienormalny. Dosłownie, bo nawet jeden kierowca pukał się w czoło, gdy przejeżdżał  :D.

Razem oglądają z zewnątrz fort Twierdzy Brzeskiej, ja tymczasem nudzę się setnie, czytając dziesiąty raz opisy na mapie. Dochodzą do mnie prawie po godzinie... Znów się rozdzielamy i znów łapią okazję prawie natychmiast!

My spokojnie suniemy do przodu, machamy, lecz nic nie staje, więc podziwiamy okolicę. Szukamy kolejnego fortu.


Po drodze zatrzymujemy się przy małym sklepiku i w cieniu wypijamy po bączku. Sprzedawczyni mówi, że żadnego innego fortu nie kojarzy ale coś z twierdzy jest zaraz na polu za płotem. I rzeczywiście widać tam jakieś wzniesienie, ewidentnie stworzone ręką ludzką.


Ziemny nasyp to wał międzyfortowy, wysoki na 2 metry, a długi na 200. Może niezbyt imponujący, ale niewątpliwie należał do obiektów twierdzowych.


Przy okazji widzę też słupek już z okresu międzywojennego, oznaczony literami DOW - Dowództwo Obozu Warownego.


Po powrocie do domu okazało się, iż cały fort, w niezłym stanie, znajdował się kilkaset metrów z boku! Czytałem o tym przed wyjazdem lecz zapomniałem nanieść na mapę!

Za skrzyżowaniem droga robi się węższa i jakaś taka sympatyczniejsza.


Udaje nam się w końcu złapać stopa (wcześniej zatrzymało się inne auto, lecz skręcało) i podwozimy się całe pół kilometra na początek wsi Dobratycze. Buba z Grzesiem już zdążyli zrobić zakupy ;).

W pobliżu postawiono krzyż upamiętniający cerkiew zniszczoną w czasie działań wojennych w latach 1915-1916.


Dzisiejsza świątynia stoi kawałek dalej i spokojnie można ją nazwać cerkwią-wędrowniczką. Wybudowano ją na początku XX wieku w Cycowie, a według innej wersji w Pniównie. Dziwi ta rozbieżność, gdyż w końcu kościół to nie walizka, aby nie było wiadomo gdzie leży... Po drugiej wojnie światowej przeniesiono ją do Białej Podlaskiej, gdzie służyła jako obiekt cmentarny aż do 1993 roku, kiedy to w końcu znalazła się na obecnym miejscu.


Niestety, zamknięte są nie tylko drzwi budynku, ale też brama na dziedziniec...

Po drugiej stronie drogi wznosi się katolicka kaplica, która rozmiarami przypomina normalny kościół.


Jest też cmentarz prawosławny (pierwotnie unicki) ze sporą ilością starych grobów.


Uwieczniwszy wszystko co ciekawe na aparatach zebraliśmy się do kupy i skręciliśmy w boczną drogę, gdzie ruch był znacząco mniejszy i o innych gabarytach.


Okolica z rzadka tylko obsadzona domami sprawiała sielskie wrażenie.


Z bocznej drogi odbiliśmy w jeszcze boczniejszą, tam wkrótce skończył się asfalt i cywilizacja.


Pora był taka, że należało rozejrzeć się za jakimś miejscem noclegowym. Minęliśmy kilka ostatnich chałup i weszliśmy między pola.


W oczy wpadł nam ten zagajnik, oddalony o kilkaset metrów od ścieżki.


Miejsce okazało się wyśmienite - na lekko piaszczystym podłożu, czyste, osłonięte ze wszystkich stron drzewami i spokojne. Czegóż chcieć więcej, poza zimnym piwem?


Wkrótce zapłonęło ognisko, a okolica zaczęła układać się do snu. Gdyby nie bardzo dalekie rzadkie szczekanie psów i jedna, jedyna lampa gdzieś hen w oddali, można było odnieść wrażenie, że jesteśmy na świecie sami.


Przy ognisku jak to przy ognisku - rozmowy o wszystkim i o niczym, jadło i napitki, relaks.


Ogniowe czary.


W niedzielę na niebie nie było ani jednej chmurki. Poniedziałek przyniósł zmiany - chmury się pojawiły, zrobiło się wyraźnie chłodniej, jednak nadal na pogodę nie ma co narzekać.


Zbieramy się bardzo powoli, do wędrówki wracamy dopiero około 11-tej. Przez pola kierujemy się w kierunku najbliższej wsi.


Są to Kostomłoty (Костомолоти), miejscowość niewielka, ale istotna na religijnej mapie Polski. Wita nas piękny i zaniedbany stary dom.


W Kostomłotach znajdują się dwie cerkwie. Najpierw trafiamy na prawosławną, która wygląda na świeżo postawioną.


Niewiele się pomyliłem, gdyż to kolejna cerkiew-wędrowniczka: w 2003 roku przeniesiono ją z Dobrowody w powiecie hajnowskim i mocno wyremontowano, choć powstała dopiero w latach 50. XX wieku. Przy cerkwi znajduje się monastyr męski zajęty przez jednego mnicha. Nie podchodzimy jednak bliżej, bo straszy duża kartka z zakazem fotografowania.


Zajętą porządkowaniem trawnika obywatelkę pytam o dalszą drogę. Mówi gdzie iść i żeby skręcić koło drugiej cerkwi. Unickiej! - podkreśla kilka razy. W okresie międzywojennym w Kostomłotach dochodziło wielokrotnie do zajść na tle religijnym i chyba do końca wzajemna zadra nie zniknęła, choć ludność w znacznej części została "wymieniona".

Po środku wsi stoi sklep - w połowie drogi między jedną świątynią a drugą. Obie grupy wyznaniowe muszą zatem spotykać się przy kasie ;).


Za sklepem grób czerwonoarmisty i wypalony znicz.


Robimy postój i narzucamy długie rękawy, bo chłód daje się we znaki. Za rogiem mocno podbity facet ledwo stoi na nogach, ale dzielnie wlewa w siebie szybkie piwo ;).


Druga cerkiew jest ładniejsza i znacznie starsza, bo z 1631 roku. Nigdzie też nie wiszą groźne kartki z przekreślonym aparatem.


Parafia św. Nikity jest jedyną na świecie katolicką obrządku bizantyjsko-słowiańskiego (neounicką). Co to jest ta neounia? Należy się przyjrzeć historii tego kościoła, która dobrze odzwierciedla pokręcone i tragiczne dzieje okolicznych ziem.

Cerkiew wybudowano jako unicką (znaną dziś pod nazwą "grekokatolickiej", ale tą nazwę wprowadziła dopiero cesarzowa Maria Teresa w XVIII wieku). W 1875 roku carat skasował diecezję chełmską (ostatnią unicką na swoim terytorium) i miejscowi zostali zmuszeni przyjąć prawosławie. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości władze katolickie podjęły próbę odzyskania dawnych wiernych i zaproponowały nową unię. Nie powrót do dawnej, lecz nową, z kilku powodów: m.in. grekokatolicy używali rytu bizantyjsko-ukraińskiego a na Podlasiu/Polesiu funkcjonował bizantyjsko-słowiański. Swoje zrobiła też nieufność czy niechęć władz kościelnych i państwowych do kościoła grekokatolickiego jako narzędzia ukrainizacji wiernych, postanowiono więc założyć nowy kościół unicki.


W 1927 roku część mieszkańców Kostomłotów poprosiła o erygowanie nowej parafii neounickiej (część została przy prawosławiu i stąd konflikty). Była wówczas jedną z 14 parafii, a do wybuchu wojny ta liczba powiększyła się do 47. Po wojnie ośrodki w ZSRR zostały skasowane, a w nowej Polsce pozostały 4 (oprócz Kostomłotów m.in. Pawłów Stary, w którym cerkiew odwiedziliśmy dwa lata temu). Po kilku latach wszystkie one przeszły na łaciński katolicyzm poza tą jedną, która przetrwała z trudem, bo większość wiernych wywieziono na Ziemie Wyzyskane (niektórzy z nich potem powrócili).


Parafia jest niewielka, liczy około 120 dusz i ustawicznie się zmniejsza. Cerkiew jednak ma znaczenie ponadregionalne, gdyż została ogłoszona Sanktuarium Unitów Podlaskich, do którego ściągają pielgrzymki.

Dookoła kościoła znajduje się kilka współczesnych obiektów, nawiązujących do niego architektonicznie.


Fara jest zabytkowa i pochodzi z tego samego okresu co cerkiew.


Czym się jednak w szczegółach dziś różni liturgia neounicka od unickiej to musiałby wypowiedzieć się jakiś specjalista. Podejrzewam, że w unickiej w ciągu tych kilku wieków pojawiło się wiele elementów łacińskich, natomiast w neo zwyczaje prawosławne zostały zachowane niemal bez zmian.


Po tej duchowej przygodzie pora znów zarzucić plecaki i ruszyć pustą drogą w kierunku szosy wojewódzkiej. Ponownie się rozdzielamy w celu łapania stopa i z prostej przyczyny, że z Eco chodzimy znacznie szybciej.


Droga jest niesamowicie ruchliwa, bo przez prawie godzinę minęły nas trzy auta! Pierwsze prowadzone przez jakąś naburmuszoną damulkę, którą widzieliśmy jeszcze we wsi. Drugie - Straży Granicznej, skąd z tylnych siedzeń machają nam dwie postacie - ani chybi Grzegorz i Buba złapali stopa! Eco zaraz do nich dzwoni, coby od razu przy głównej drodze łapali następnego do Kodnia, a my przyspieszamy kroku. Nie zatrzymujemy się nawet przy swojsko wyglądającym sklepie...

Z przeciwka jedzie wóz do transportu niepełnosprawnych, kierowca patrzy się dość dziwnie. Eco stwierdza, że na pewno będą wracać i wezmą nas ze sobą. Aha, jasne!

W oddali widać słupki przy Bugu na granicy z Białorusią.


Inne widoki też ładne.


Niedaleko skrzyżowania pojawia się trzeci samochód, z którego... wysiada Buba i Grześ! To zaraz, oni nie jechali z SG? Ano nie, im też pogranicznicy pomachali i pojechali dalej :D.

Razem więc dochodzimy na przystanek i już mamy się znów dzielić, gdy - jak to było w proroctwie Andrzeja - zjawia się wóz dla niepełnosprawnych. Musieliśmy rzeczywiście wyglądać niezbyt sprawnie, bo od razu staje i całą grupę zabiera ze sobą do Kodnia :)

3 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. tutaj to są jeszcze skromne, na północ od Bugu bywają dodatkowo fajnie zdobione

      Usuń
  2. Bardzo ciekawie opisana wędrówka, wspaniałe fotografie. Podziwiam, że z plecakiem i piechota. Pozdrawiam serdecznie
    P.S. Kartka z zakazem fotografowania wisi nadal.

    OdpowiedzUsuń