wtorek, 14 lipca 2015

Wzdłuż granicznej Nysy i Odry nad Bałtyk - rozpoczęcie wakacji


Pora rozpocząć wakacyjną przygodę :)

W tym roku dwie wakacyjne zmiany - kierunek i czas. Zamiast na południe, to jedziemy na północ, zamiast w drugiej połowie sierpnia - pod koniec czerwca. No, ale w Skandynawii termin czerwcowo-lipcowy jest wręcz koniecznością, bo w sierpniu zazwyczaj rozpoczyna się tam już jesień. Choć jak przyszłość pokaże, pojawia się ona czasem już znacznie wcześniej ;) .

Wyjazd zaczynamy w sobotę, 27 czerwca, od trochę bliższych okolic, a mianowicie pogranicza polsko-niemieckiego wzdłuż Nysy Łużyckiej i Odry. Przejeżdżamy przez Forst (po łużycku Baršć), miasto pełne starego bruku, nieczynnych linii kolejek zakładowych i dziur w zabudowie miejskiej - to efekt potężnych zniszczeń z 1945 roku. 

 

W peryferyjnych dzielnicach kolejne Pomniki Poległych... 
 

Odbijam od głównej (choć i tak niskiego rzędu) drogi na szutrowo-brukowaną i dojeżdżam do Nysy, gdzie stoi niemiecki słup graniczny. 
 

Gdzieś tam kawałek dalej jest nasz pierwszy cel, ale okazuje się, że tutaj jest tylko ścieżka rowerowa! Po chwili wahania macham ręką i mknę te dwa kilometry łamiąc przepisy i mijając zaskoczonego pana w kasku ;) 

Nasz cel już widać :) 
 

Most nad Nysą łączył niegdyś Groß Gastrose (po łużycku Gósćeraz) z Markersdorf (dziś Markosice). Ponoć przetrwał wojnę i dopiero w 1946 wysadzili go Rosjanie. To możliwe, w końcu to była granica ich strefy okupacyjnej. Tak konkretnie - wysadzili jedno przęsło, po dzisiejszej niemieckiej stronie. Teoretycznie więc szło przejść z polskiej strony przez rzekę do NRD, ale już zejść na ziemię w państwie tych demokratycznych Niemców - nie :D 

Obecnie na most wchodzi się tą o to cudowną drabinką ;) 
 

Na górze nadal jest bruk, ale... tylko do połowy! Po polskiej stronie zniknął! Czy jest coś czego w Polsce nie można ukraść? :D 
 
 

Drabinka to efekt remontu, przeprowadzonego nieoficjalnie przez mieszkańców z dwóch stron rzeki w 2008 roku. Nie mieli już sił słuchać kolejnych obietnic o budowie nowego mostu, więc zrobili taką o to prowizorkę. Dla pieszych i rowerzystów starczy! 
 

Na rogatkach Guben kolejne resztki mostu - tym razem tylko przyczółek. 
 

W samym Guben szukam następnych dwóch konstrukcji - ale nic się nie zgadza z moją mapą. Nawet w akcie desperacji włączam GPS-a, lecz on też głupieje! Dopiero po dłuższej chwili orientuję się, że owe obiekty są w Forst, a nie Guben! Cholera, co za pomyłka na samym początku! 

Pozostaje spojrzeć na współczesną kładkę na Wyspę Teatralną (Theater-Insel) z Guben do Gubina. 
 

W Guben robimy ostatnie zakupy w ludzkich cenach i mkniemy do wioski na kompletnym zadupiu - Aurith. Z satelity wypatrzyłem tam kolejny zniszczony most. 
 

Na miejscu okazuje się jednak, że to nie most, ale pozostałości po przeprawie promowej na Odrze. Łączyła dwie części wsi - tą główną (dzisiaj polski Urad) z zachodnią, która została w Niemczech pod starą nazwą. 
 

Planuje się odtworzenie promu, który na razie pływa raz w roku podczas jakiegoś polsko-niemieckiego święta. 

Trochę oddalamy się od rzeki i na chwilę przystaję w Lebus (Lubusz), stolicy historycznej Ziemi Lubuskiej. Choć większość tej krainy leży dziś w Polsce (mimo nazwy nijak się pokrywa z granicami województwa lubuskiego), to stolica została w Niemczech. Spokojne, senne miasteczko. 
 

Na pagórku ponad urzędem zauważam jakiś pomnik. Ciężko tam się dostać, bo zniszczone schody wyglądają jakby pamiętały Adolfa. Pomnik, posiekany ostro kulami, upamiętnia ofiary wojny prusko-francuskiej z 1870 roku (tzw. pomnik sedański). 
 

Dziwi mnie, że jest mocno zaniedbany - zarówno on, jak i okolica. Nie jest nawet wpisany na listę zabytków. Z kolei nieodległy pomnik czerwonoarmijców jest w nieporównywalnie lepszym stanie. Cóż, Niemcy zawsze mieli niezdrowe zboczenie na punkcie Rosjan, nawet jeśli w tym samym czasie prowadzili z nimi wojnę... 

Zaliczam kilka niemieckich objazdów i zza Odry obserwuję znaną już mi doskonale sylwetkę kostrzyńskiej Twierdzy
 

Kostrzyńska starówka to najbardziej zniszczone miasto na terenie współczesnej Polski. Nie zostało z niej praktycznie nic, poza brukowanymi ulicami, chodnikami, studzienkami kanalizacyjnymi i fundamentami domów. Czasem zdarzą się jakieś schody urywające się na wysokości pół metra. 
 
 

Wydawało się, że trochę więcej szczęścia miał tutejszy zamek oraz kościół - wojnę jakimś cudem przetrwały w większej swej części. Zburzono je dopiero w latach 60. jako symbol pruskiego militaryzmu. Według legendy miał tak zdecydować jakiś sekretarz, który płynąc statkiem zauważył z Odry te paskudne symbole dawnych czasów. 

Dzisiaj można sobie chodzić po dawnym dziedzińcu zamkowym jak po łące. 
 

W centrum Kostrzyna uderza mnie po oczach pustka. W czasie Woodstocku jest tam człowiek na człowieku, tłumy do sklepów, do bankomatów, wszędzie. 
 
 

A dziś... typowe, wyludnione miasto, w którym nic się nie dzieje! 
 
 

Po wizycie u "chińczyka", gdzie często stołuję się w czasie Festiwalu (byliśmy jednymi klientami) nie omieszkuję zajechać na pole woodstockowe. Szok, kompletnie inne miejsce! Czasem miałem problemy rozpoznać, co gdzie stoi w czasie imprezy! 

To jest "pasaż handlowy". 
 

Bardziej kojarzy mi się z tym: 
 

Główne skrzyżowanie dróg, w tyle zazwyczaj rozstawia się bungee i gastronomia, a na prawo tysiące namiotów. 
 

Lasek za mną, to miejsce, gdzie od dobrych kilku lat się rozbijam - co roku dalej ;) 
 

Ale za niecały miesiąc od zrobienia tych zdjęć wszystko będzie wyglądało tu tak: 
 

W lesie widzę już jakieś namioty - niemożliwe, pierwsi woodstokowicze! Ci to dopiero są hardkory, siedzieć tutaj co najmniej miesiąc! 
 

W pobliżu ronda Woodstockowego zaglądam też do baru Gucio, miejsce tradycyjnego zlotu weteranów woodstockowych ;) Jest i czeka już na woodstockową środę :) 
 

Miło było wrócić do wspomnień z zabawy, jednak na zegarku już 18.30, a drogi jeszcze szmat. Na szczęście lubuskie szosy są raczej puste, choć w pewnym miejscu blokuje nas wypadek. Kierowcom czekającym w korku udziela się czarny humor. 
- Dobrze, że nic się nie stało, to dopiero pierwszy dzień wakacji, jeszcze mają czas się wypadkować. 
- Przynajmniej chirurdzy mają zajęcie. 
- I grabarze ;) 

Faktycznie nie było żadnych poważniejszych obrażeń ciała, szybko pojawiła się straż (chyba jechali na jakiś miejscowy festyn) i pokierowała ruchem. Brzydko się trzeba przyznać, że w tym momencie nie myślałem, czy ktoś w aucie w rowie ucierpiał, tylko na jak długo tutaj utknę... 

Jedziemy dalej bez postojów, a szkoda, bo niektóre mijane miejscowości wyglądają interesująco. Czasem pojawia się nawet słońce. 

 

Planowałem krótkie zwiedzanie Świnoujścia (Swinemünde), bo jedyny raz byłem tutaj w latach 90. na zielonej szkole. Czasu niestety brakuje, próbowaliśmy chociaż podjechać do jednego z fortów, ale droga była zamknięta, więc cyknąłem jedynie budowę Gazoportu. 
 

Przed 22-gą zawijamy do portu, gdzie czeka nasz statek - MF Skania. Patrząc na jego potężną bryłę, w zapadającym zmroku i zacinającym deszczu, czuję przyjemne dreszcze, wiedząc, że właśnie tak naprawdę zaczyna się kolejna wspaniała wyprawa :) 
 

Mamy jeszcze godzinę do planowego odpłynięcia - łazimy więc po promie i zajmujemy miejsce w fotelach lotniczych (kupowanie kabiny na tak krótki rejs to, według mnie, czyste marnotrawstwo pieniędzy). Fotele są w miarę wygodne, choć nie pierwszej świeżości, można wziąć prysznic, a jak ktoś ma ochotę to może zabulić kupę kasy za Syfca w barze. Liczyłem, że w sklepach będą jakieś skandynawskie produkty, ale tam dominowało polskie g..o :( 

Jeszcze kilka zdjęć z pokładu... 
 
 

...i z kilku minutowym opóźnieniem wypływamy pod bahamską banderą na Bałtyk :) 

1 komentarz:

  1. Polak potrafi !
    Ktoś ukradnie bruk , a ktoś inny przejedzie samochodem po ścieżce rowerowej...

    OdpowiedzUsuń