poniedziałek, 11 maja 2015

Choczańska majówka - część pierwsza

W tym roku majówkę mieliśmy spędzić w Górach Choczańskich - czyli zupełnie inaczej niż rok temu, kiedy wybraliśmy miejsca odludne! Żeby uprzedzić tłumy ruszamy, już tradycyjnie, w środowe popołudnie z Katowic w liczbie osób trzy. W Tychach dosiada Młody i mkniemy w kierunku granicy wesołym pociągiem - na szczęście podstawiono nam stary skład i mogliśmy wygodnie zasiąść w przedziale bydlęcym ;)

Podróżował z nami m.in. mocno nawalony pan, który twierdził, że jedzie do Milówki robić seks; ponieważ jednak wysiadł już w Bielsku, to chyba miał z tym ciężko ;) Potem wsiedli panowie wracający z roboty, którzy jak zawsze mieli coś ze sobą do rozlania - jeden z nich okazał się pochodzić z sudeckiej Nowej Rudy, inny kilkukrotnie przedstawiał nam swoją prognozę na majówkę - bez deszczów i temperatura 30 stopni - w piątek 10, w sobotę 10 i w niedzielę 10 :D

W końcu docieramy do Zwardonia - i znowu zderzenie z wymarłą wioską... objawia się licho - knajpa, w której rok temu czekaliśmy na dziewczyny jest zamknięta. Skoro już w polskich wioskach nie opłaca się prowadzić spelunek, to naprawdę można krzyknąć: JAK ŻYĆ?

Przechodzimy zatem pospiesznie na lepszą stronę księżyca...


Na Słowacji powoli nadchodzi już wieczór.



Licho objawia się po raz drugi - wiata przy drewnianym budynki, gdzie spaliśmy rok temu, jest zablokowana drzwiami. Niedobrze :(

Idziemy do znanego Cechospolu, tam spożywamy czosnkową i kilka trunków, po czym późnym wieczorem wracamy po rozbijającą się pociągiem Neskę. Skoro zamknęli nam wiatę, to rozbijamy się na werandzie niedzielnej kawiarni, niedaleko granicy.

Błogi sen po niecałej półtorej godziny przerywa ogromny hałas - alarm! Nie bardzo wiemy co się dzieje, czy to wyje u nas? Na chwilę przestaje i znowu ryk! Dość szybko podjeżdża z dołu samochód z ochroniarzem, który jednak nie wychodzi z auta i tylko oświetla nas lampami. Cóż robić, klnąc (Eco mści się na swoim plecaku) pakujemy się i schodzimy rozłożyć na dworcu. A tam już piździ jak cholera!


Dobrze, że w nocy nie padało, bo ten daszek niewiele by nam pomógł. Fajne miny musieli też mieć pasażerowie i konduktorzy dwóch mijających nas pociągów :D W końcu jednak wstajemy, trzęsąc się z zimna i o 5.45 wsiadamy na pociąg do Żyliny.


Robimy zakupy, piwko w dworcowej knajpie i rychlikiem jedziemy do Liptowskiego Mikułasza. W przedziale spotykamy starszego pana, który mówi, że kiedyś w Polsce go kochano, bo grał z polskimi zespołami bigbitowymi, zdaje się że z Niebiesko-Czarnymi.

W Liptowskim Mikułaszu widzę taką ciekawostkę - na ścianie budynku stare napisy.

Na górze po węgiersku, a więc być może jeszcze z czasów Austro-Węgier! Na dole inny krój, okazuje się, że była to główna siedziba Klubu Słowackich Turystów i Narciarzy w czasie Pierwszego Państwa Słowackiego i kilka lat później!

No, ale podjeżdża nasz autobus i docieramy w końcu pod góry - do Kwaczan (Kvačany, Kvacsan), na pograniczu Tatr i Gór Choczańskich. Rozleniwiona słońcem senna wioska ze starym kościołem i przepływającą przez środek Kwaczanką.



Jako, że widziana z okien busa knajpa okazała się sklepem, to siadamy sobie na dworze. Chyba nikt po tej nocy nie jest wyspany, więc każdy ziewa naokoło ;)

W południe ruszamy na szlak, pięknie poprowadzony pod granicą lasu z widokami na Niżne Tatry i zbiornik Liptovska Mara.







Sielankę przerywa znowu licho - Neska nie ma bryli! Siadamy więc na plecakach, a ona wraca się dobry kawałek, ale i tak ich nie znajduje :( Wyjazd finansowo staje się coraz droższy, no i staje się prawie ślepa jak kot :P

Widokowy szlak się kończy, stajemy u wrót Prosieckiej Doliny.


Jedni chwilę odpoczynku wykorzystują do wulgarnego opalania się...


...inni korzystają z umywalki.


Po sprawdzeniu mapy wchodzimy do doliny, krótkiej, ale przecinającej całe Góry Choczańskie. I już po chwili pojawiają się wapienne skały. A zaraz potem mostki, kładki i tym podobne.







Spodziewałem się śniegu widocznego na relacji z tego miejsca jeszcze dwa tygodnie temu, ale ani go czuć (dopiero w wyższej części jest kilka małych kupek). Ku naszemu zdumieniu po jakimś czasie znika i sam strumień - spora część doliny to dość monotonna wędrówka po wyschniętym korycie i trawersowanie wśród całej masy zwalonych drzew.



Pojawia się niewielka wiata - to punkt zwany Vidová.


Zrzucamy plecaki i na luzie wchodzimy do niewielkiej dolinki Czerwone Piaski.


Na jej końcu znajduje się wodospad o tej samej nazwie - zdjęcia tego nie oddają, ale naprawdę robi wrażenie: woda spada z progu skalnego 15 metrów w dół, po czym szybko znika między wapieniami.




I tak mamy szczęście, bo przez część roku wodospad wysycha... wracamy do wiaty, gdzie posilając się podejmujemy decyzję o zmianie dalszej trasy - Eco planował zielonym szlakiem przez Pravnáč dojść do Liptovskiej Anny, ale przy naszym tempie to nie mamy szans dotrzeć tam za jasnego i w jakimś ludzkim stanie. Przestawiamy się więc na mój wariant, z wędrówką po północnej części Gór Choczańskich... to zresztą i tak jeszcze dość drogi na dziś.


Na razie jednak pozostaje nam końcówka doliny, samo wspinanie się po drabinkach i łańcuchach.






I dolina Prosiecka za nami - było warto tutaj zajrzeć. Chwila odpoczynku i skręcamy na zachód (na wschód jest szlak do doliny Kwaczańskiej). Oznaczeń brak, idziemy dość na czuja. Z tej strony gór już więcej chmur...


...lecz za to tysiące krokusów! Jest ich tak dużo, że nie sposób ich nie rozdeptywać!


Eco chyba pierwszy raz widzi je na oczy, bo stara się sfotografować każdy kwiatek :D


Po chwili wchodzimy na żółty szlak, który jest jednym wielkim masakrycznym polem błotnym! Właściwie nie idzie po nim iść!


Na szczęście po krótkim czasie schodzimy na szeroką polanę z widokami...



...co widać kogo cieszy szczególnie ;)


Mijamy rozwalony szałas, spod którego jest panorama na Małą Fatrę, Wielki Chocz i (o czym jeszcze nie wiemy) okolice naszego dzisiejszego miejsca noclegowego.




Przed nami jeszcze długie zejście w dół z coraz bardziej zbliżającą się cywilizacją.


Mijają nas traktorki, motorki i quady (tutaj chyba każdy gdzieś po coś jeździ) i wreszcie za zakrętem pojawia się wioska Malatiná.


Mamy smaka na piwo (poza dziewczynami, które coś tam zrzędzą), lecz większość jest nastawiona pesymistycznie. Fakt, miejscowość wygląda na zadupie, jednak ja czuję, że trafimy na źródełko i się nie mylę :)



Szybki Martiner przy spadającej temperaturze i pora szukać miejsca na nocleg. Z tym jest problem, gdyż niemal cała okolica jest bezdrzewna, ze wszystkich stron będzie nas widać. Musimy więc odejść dość daleko, do pustej o tej porze drogi w kierunku Kubina.



Posuwamy się w stronę zaznaczonego na mapie lasu, po czym odbijamy na boczną drogę, mijamy jakąś fermę, widoczną z rozwalonego szałasu i znajdujemy świetne miejsce na namiot - polana, osłonięta lasem prawie ze wszystkich stron i w dodatku za niewielkim wzgórzem. Nikt nas nie może dostrzec! Do tego widok na Chocz, a i z drewnem nie ma problemów.

Przed nami zatem noc pełna swojskich kiełbasek i opowieści :)

I tylko księżyc ma jakąś dziwną, niepokojącą poświatę...


Co przyniesie nam kolejny dzień? Tego nie wie nikt...

2 komentarze:

  1. Pięknie. Pogoda jak drut, wiosna na całego i jeszcze te widoczki oraz skalne wąwozy. Miodzio :)

    P.S. Możesz napisać z której mapy korzystaliście?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja ostatecznie miałem wydruki z mapy.cz (teraz mają też Słowację) i hiking.sk. Andrzej chyba miał zieloną mapę z VKU Harmanec

      Usuń