środa, 18 czerwca 2014

Podlasie Południowe - cz. IV (Stare Buczyce - Porosiuki)

Pora wreszcie na ostatnią część cyklu podlaskiego!

Na podłodze gościnnego domu w Starych Buczycach budzę się w dobrym humorze, który jednak szybko pryska podczas wizyty w wychodku - do 3 K, doszło czwarte - kleszcz! W dodatku w pachwinie... wyciągam go, ale naturalnie musiała zostać główka, którą wydłubuję przy pomocy igły od Buby. Lepsze żywa rana i mięso niż resztka kleszcza... Nie minęło pół godziny a kleszcza znajduje też Eco - jeszcze bardziej zamaskowanego i jemu też coś tam zostaje. Zaiste, licho nie odpuściło nawet tutaj! 

Po jajecznicy ze swojskich jaj żegnamy się z dziećmi gospodarzy (którzy sami wcześniej wyjechali do pracy) i kierujemy się do głównej drogi, którą następnie suniemy na Janów Podlaski (Romek opuścił nas wcześniej - wracał do Warszawy). 
 

Dziś przynajmniej pogoda jest o wiele lepsza - nie pada, a nawet pojawia się słońce. 
 


Przed Janowem skręcamy w boczną wieś - to Stary Pawłów. Znajduje się w nim niewielka świątynia, kolejna o pokręconej przynależności religijnej. Powstała w 1930 jako cerkiew neounicka (była to próba odnowienia kościoła unickiego, zlikwidowanego przez władze carskie) parafii Pawłów-Bubel (jak pisałem wcześniej, w Bublu mieszkańcy pozostali przy prawosławiu i faktycznie tamtejsza cerkiew także pozostała prawosławna). Od 1946 roku jest kaplicą filialną katolickiej parafii w Janowie. 
 

Dziś modlą się tutaj wierni trzech obrządków - katolicy, prawosławni oraz unici w rycie bizantyjsko-słowiańskim (jedyna parafia tego rytu w Polsce i na świecie znajduje się w Komstomłotach). Tą różnorodność potwierdza wnętrze, w którym są elementy charakterystyczne dla wielu odmian chrześcijaństwa... 
 

Do kaplicy-cerkiewki wpuszcza nas miejscowa pani, której mąż zauważył turystów. Po zwiedzeniu przekraczamy niewielką rzeczkę Czyżówkę i wkraczamy uroczyście do Janowa Podlaskiego. 
Stary to ośrodek miejski, rezydencja czterdziestu trzech biskupów łuckich, którzy do 1796 roku dbali o jego rozwój. Potem nastąpił okres stagnacji, z którego Janów już się nie obudził i dziś to tylko wioska (prawa miejskie stracił już w XIX wieku). Z ciekawostek historycznych - w traktacie brzeskim w 1918 roku, podpisanym przez Państwa Centralne z nowo utworzoną Ukrainą, Janów, jako część guberni chełmskiej, miał znaleźć się w granicach tego państwa. Jak wiadomo, historia potoczyła się zupełnie inaczej, niż podpisujący to planowali... 

 

Po dawnej przeszłości pozostał w Janowie rynek. Po jednej stronie wznosi się kolegiata św. Trójcy z zespołem poklasztornym z XVIII wieku. W barokowej świątyni pochowano m.in. Adama Naruszewicza. 

 

Na przeciwko, po drugiej stronie rynku, jest surowa dzwonnica, wzniesiona w 1874 roku w stylu rosyjsko-bizantyjskim. Dziś przebudowana, kryje za sobą kościół podominikański z lat 1790-1801, w XIX wieku czasowo cerkiew, a obecnie nieczynny. 
 

Najciekawszy jest jednak zabytek znacznie nowszy - dwa dystrybutory paliwa z 1928 roku, przy współczesnej stacji paliw. Używano ich podobno aż do lat 70. 
 

Janów nie wywarł na mnie najlepszego wrażenia - nie dość, że zrobiło się zimno, ludzie się dziwnie patrzą, młodzi nawet z agresją, pokazują fakiry, do tego nie ma w centrum żadnej sympatycznej knajpki. 
 

W końcu siadamy w jedynym otwartym lokalu - w pizzerii. Po szybkiej konsumpcji Eco, Grześ i ja decydujemy się bez plecaków uderzyć w kierunku tego, z czego wioska słynie - do stadniny koni, która de facto leży w pobliskiej Wygodzie, dwa kilometry od Janowa. 

Założył ją rząd Królestwa Polskiego w 1817 roku - hodowla arabów przyniosła jej sławę już w XIX wieku. W okresie międzywojennym hodowlę musiano rozpocząć od podstaw (w 1915 wszystkie konie uprowadzili Rosjanie w głąb Cesarstwa), II wojnę światową część zwierząt przeżyło, ale musiano je ściągać z głębi Niemiec (niektóre konie zginęły m.in. w czasie bombardowania Drezna). Za PRL-u handel końmi był źródłem dopływu dewiz. 

Dziś możemy podziwiać, oprócz ihaaa, także kompleks klasycystycznych stajni i innych budynków. 
 
 
 

Najstarszy to Stajnia Pod Zegarem z 1841 roku. 
 
 

W międzyczasie reszta ekipy złapała stopa do Białej Podlaskiej - my, na spokojnie, wracamy po plecaki do pizzerii, bez pośpiechu wypijemy piwko i do dawnej stolicy województwa jedziemy jak ludzie, busikiem ;) 

Białej Podlaskiej klimat jeszcze gorszy niż w Janowie - gwar, hałas (efekt przebywania na zadupiach przez kilka ostatnich dni), ale ludzie to patrzyli na nas tak złowrogo, że aż się nieciekawie robiło. Czasem nawet ktoś specjalnie nas, niby przypadkiem, rozpychał, byleby tylko trącić plecak... czyżby jakaś ciągła frustracja za swoim malutkim województwem? 

 

W mieście jest sporo zabytków, ale fotografujemy je raczej z biegu, bo atmosfera bardzo zniechęca... szukamy knajpy - albo zamknięte albo siedzą nieprzyjemne dresy. Kierując się w kierunku potencjalnego miejsca noclegowego musimy iść koło jakiś blokowisk - tam w ogóle bieda z nędzą... wreszcie, już niemal na granicy miasta, znajdujemy sklep, a potem kolejną pizzerię - jedyny przybytek gdzie można usiąść na ostatnie knajpiane piwo. 

Sławacinku Starym dochodzimy do mostu na rzece Krzna, dopływu Bugu. 
 
 

Przez telefon dowiadujemy się, że reszta znalazła miejsce na nocleg - jakąś wiatę! No to ruszamy do nich skrajem lasu, ale to jeszcze z dobre 20 minut drogi... 
 

Wreszcie jest - wiata, miejsce na ognisko, hasiok, zaraz przy rzece, czeka na nas razem z Toperzem. 
 

Dziewczyny poszły do pobliskich Porosiuków, aby zapłacić za nocleg - całe... 1 zł od osoby ;) Już się bałem, że ktoś okaże się skąpcem i nie będzie chciał zabulić :D 
 

My też idziemy do wsi, bo jest tam sklep, w którym zresztą można zapłacić za nocleg. Okazuje się, że zarówno wiata jak i spożywczak powstały z dofinansowania unijnego (przedtem w Porosiukach nie było nic), ale to pewne kolejny spisek Brukseli w celu zniewolenia narodu polskiego... ;) 

Tę noc spędzamy więc jak najzupełniej legalnie, oczywiście z ogniskiem i różnymi dobrymi rzeczami :) 
 
 

Rano budzi mnie... nie, nie słońce, ale znowu licho, które pod postacią oszalałego ptaka wkradło się do przedsionka i zaczęło obsrywać wszystko dookoła. Kiedy udaje mi się je przepędzić, zostają brązowo-białe ślady jego działalności na ściankach i plecaku Grzesia... 

Planowana była ranna kąpiel, ale Krzna jest tak lodowata (bardziej niż ubiegłoroczna Biebrza), że kończy się na połowicznym myciu (jedynie Grześ mężnie czyści włosy). A potem? No cóż, ostatnie śniadanie, pakowanie, szybkie piwo pod sklepem i na przystanek kolejowy, skąd po trzech połączeniach wrócimy na Zagłębie i Śląsk (i tylko biedny Eco przeżywa Trzeźwą Niedzielę - jak się później okazało, zupełnie niepotrzebnie :D ). 
 

Z okien pociągu można tylko było popatrzeć na misie... 
 

...albo zagrać w szachy. 
 

2 komentarze:

  1. Świetny cykl. Nie przypuszczałem, że Podlasie jest aż tak malownicze.

    OdpowiedzUsuń
  2. jest co zobaczyć, a i czasem sympatycznych ludzi można poznać :)

    OdpowiedzUsuń